Bezimienna/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Stary gmach nadrujnowany, ale mieszkalny, leżał nieco opodal. Było to niegdyś zamczysko obronne, ale fosy zaniedbane zsunęły się, mosty zwodzone zastąpiono nowymi, a narożne bastyony świeciły pustkami. W pośrodku tylko korpus sam był jeszcze zamieszkany. Wielka brama, otwarta na rozcież, wiodła do wewnętrznego dziedzińca, obstawionego w kwadrat budowlami w różnym stanie zachowania. Niektóre części wyglądały na składy i okna miały deskami zabite, w innych widać było znaki życia i zaludnienia. W podwórcu było pusto, gdy doktór, za którym się wlókł żołnierz, wszedł, rozglądając się powoli... Zatrzymał się tu chwilę, obejrzał, podniósł głowę do góry i wahał, co dalej począć, gdy chłopczyk, ubrany z kozacka, wybiegł z bocznych drzwi i stanął, jakby czekając zapytania.
Müller zawołał go.
— Mieszka tu pan Krajski? — rzekł cicho.
Kozaczek głową skinął potakująco.
— Zostań tu — odezwał się do żołnierza doktór — i czekaj na mnie.
— Prowadź mnie do Krajskiego — dodał żywo do chłopaka.
Żołnierz obejrzał się i, wybrawszy najzaciszniejszy kąt, do muru przytulił się z rezygnacyą.
Doktór mu znikł z oczu. Szedł on za swym przewodnikiem korytarzami, w których samemu nie łatwo się oryentować. Stary zamek, przebudowany w różnych epokach, dziwnie wyglądał wewnątrz, gdzie się cechy jego przeznaczeń różnych najlepiej zachowały. — Była to lepianka najnieregularniejsza w świecie, w której jak w labiryncie zgubiłby się każdy, nie znający jej tajemnic. — Grube mury miały przejścia wązkie, schody do góry kute z kamienia, spuszczające się w dół, ciemne a ciasne framugi bez drzwi... potem długie chodniki, jakby klasztorne, a wszystko to tak się z sobą plątało, iż zdawało się zbudowane umyślnie na to, aby wtargającego nieprzyjaciela obałamucić.
Müller już się zaczął niecierpliwić, gdy kozaczek na drugiem piętrze drzwi mu otworzył i wprowadził go do przedpokoju sklepionego, a prawie natychmiast drugie boczne odemknęły się i barczysty, wąsaty mężczyzna wyjrzał przez nie, badawczym wzrokiem wpatrując się w przybysza.
— Doktór Müller? — spytał nieśmiało.
— Doktór Ernst Müller, tak jest... Pan Krajski?
— Do usług, proszę pana....
Zmierzyli się oczyma, doktór zrzucił ogromne futro i wsunął się do pokoju, a drzwi zamknęły się za nim natychmiast i kozaczek swawolnik pochwycił zostawioną szubę, aby spróbować, czy się w nią zmieści z głową i nogami, co mu się doskonale udało.
Chociaż doktór upewnił jenerała, że znał rządcę zamku, z przywitania domyślić się tego było trudno.
Gdy obaj weszli do mieszkania, dość starannie, ale staroświeckim sprzętem zastawionego, p. Krajski się skłonił i, zniżywszy jeszcze głos, powtórnie zapytał:
— Doktór Müller?
— Tak jest, tak jest — odparł równie cicho przybyły.
— Odebrał pan list?
— Inaczejbym nie wiedział o panu, naturalnie... ani o wojewodzinie, która musi tu oczekiwać na mnie.
Krajski z obawą popatrzył nań.
— Ale nie lękaj-że się waćpan — dodał doktór — ja czasu nie mam i jeśli kto obawiać się może, to ja... nie wy...
— Wy! wy jesteście cudzoziemcem, a tu Polska... a Rosyanie w niej gospodarują, jak u siebie — żadnego z nas głowa nie jest bezpieczną, ani życie pewne do jutra. Nie dziw się pan ostrożnościom... Chce pan usiąść.
— Ja siedzieć tu ani odpoczywać nie mam czasu... prowadź mnie do wojewodziny.
Krajski pomyślał jeszcze chwilę, czapkę wziął ze stołu i rzekł, opatrując kieszeń, w której brząknęły klucze.
— Proszę za mną!
Nie powiódł już doktora przez izbę, którą weszli, ale w głąb mieszkań, zdających się ciągnąć bez końca po tem ogromnem zamczysku. Komnaty stare pustkami stały niemal wszędzie, rzadko gdzieś natrafili na ślad życia... Krajski otwierał i zamykał za sobą drzwi, ostrzegał o ciemnych schodach i gdy się spuścili na dół, w narożnej wieży odemknął wreszcie podwoje, przez które wprowadził doktora do ogromnej sali... Tu dał mu znak, aby poczekał chwilę, a sam, zapukawszy do drzwi bocznych, zniknął.
Sala, niegdyś wytwornie przyozdobiona bogatą sztukateryą, w części wyzłacaną, na tle niebieskiem, miała wspaniały pozór, lecz smutny. Ogromny komin marmurowy podpierały dwie karyatydy czerwonawe... od sufitu zwieszał się porcelanowy pająk opylony, dokoła przy ścianach symetrycznie ustawiony był sprzęt wypłowiały, a kilka owalnych portretów z epoki Wazów jedne ożywiały nieco chłodną i milczącą jak grób pustkę. Doktór zmarzły zacierał ręce, ciekawie przypatrując się tej wspaniałości umarłej, a każdy jego ruch głośniejszy, każde stąpnięcie rozlegało się dziwnie wśród ciszy. Zaczynało mu być i do zbytku zimno i nudno, bo mrok coraz ciemniejszy zalegał salę, gdy Krajski się ukazał milczący, dał znak i przez oszkloną galeryę doprowadził go do drzwi, które otworzył, wpuścił go, a sam wewnątrz pozostał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.