Bezimienna/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Müller zziębły poczuł cieplejszą atmosferę i w gabinecie małym, oświeconym parą świec woskowych, ujrzał przed sobą w czarnej aksamitnej sukni stojącą kobietę, która nań z oczyma wlepionemi we drzwi czekała.
Niemiec zbliżył się ku niej i z pokłonem pocałował ją w białą rękę, którą ku niemu wyciągnęła.
Na twarzy kobiety malował się wyraz napróżno tłumiony: nadziei, obawy, niecierpliwości.
— Doktorze! zbawco mój!... mów! ona tu jest!
— Jest — szepnął, oglądając się dokoła, Müller — ale na miłość Boga! ostrożności! nie gubcie mnie i jej.
— Ciebie i ją wyratuję — przerwała kobieta — mów, mów, co mamy czynić? co poczynać?
Niemiec spuścił głowę, zadumał się, westchnął.
— Nie wiem — rzekł — poradzimy się, zobaczymy... Księżna zapewne nie masz pojęcia, jak ja go nie miałem, co to za twardy, a zarazem namiętny człowiek, jak przywiązany do niej i przez nią opanowany, jakiemi otacza ją ostrożnościami, jak się lęka, ażeby mu jej nie wydarto.
— Jakto? miałżeby się domyślać! — zawołała księżna.
— Domyślać się, nie... ale przeczuwać chyba, nie wiem — mówił doktór — to pewna, że przyśpiesza podróż, że chciałby co najprędzej wywieźć ją z Polski.
— A ona?
— Ona jest złamaną i bezsilną...
— Czy wie o wszystkiem?
— Jenerał zaręczył jej, że Kościuszko nie żyje, że zabity. Od tej pory nie sprzeciwia się niczemu, zobojętniała na wszystko.
— Ale wie o mnie i o moich staraniach, o zamiarach?!
Müller zafrasował się widocznie.
— Jeśli mam być szczerym — rzekł — powiem, że nie śmiałem dotąd o tem jej wspominać. Obawiałem się, ażeby to nie uczyniło na niej zbyt widocznego wrażenia.
— Ale na Boga! doktorze, przecież mi przyrzekłeś!
— A! tak! dałem słowo, nie rozmierzając trudności wykonania... dałem słowo, przez litość nad wami, nad nią...
— I macie słowo moje, że utratę miejsca i przyszłości nagrodzić wam potrafię... Znajdziecie posadę odpowiednią na saskim dworze... a zresztą...
Müller nie dał jej mówić więcej.
— Mówmy o pilniejszem — odezwał się zakłopotany. — Pani trwasz w zamiarze?
— Nieodmiennym.
— Wszakże plan jest zły i zmienić go musimy.
— Jakto? — podchwyciła księżna — w jaki sposób? dlaczego?
— Bądź pani cierpliwą, pozwól mi mówić... Wszak nikt słyszeć nas nie może.
— Nikt w świecie.
— A! — westchnął Müller — gdyby się przedwcześnie wydało to, co on zdradą moją nazwać może, w pierwszej chwili, jestem pewny, zabiłby mnie.
— Mówże, doktorze.
— Na polskiej ziemi my tego dokonać nie potrafimy, on jest nazbyt ostrożny. Gdyby się nawet udało, gdzież ją ukryć? on poruszy niebo i ziemię, splądruje kraj, wyśle pogoń... to człowiek szalony, a ma w ręku wojsko całe.
Księżna milczała chwilę.
— O ukrycie jej nie obawiam się wcale, myśmy tu u siebie, oni są przybyszami, nikt nie wyda, a szukać i znaleźć... to dwoje! Znaleźć... ją! odebrać mi! a! nie! nigdy!
— Ale nawet uprowadzić tu... niepodobna! — przerwał doktór — zważcie tylko: dom, sień, rynek, miasteczko pełne żołnierzy. On sam pilnuje przy drzwiach.
— Powiedz mi waćpan — nie chcąc go słuchać prawie, przerwała księżna — wszak ta partya, którą on prowadzi, ma wyznaczone dnie i długo w miejscu zatrzymywać się nie może, ja to wiem, tak bywa zwykle. On jest zmuszony jechać z nią... gdyby był sposób zatrzymania jej parę dni dłużej, tu pod twoim nadzorem.
— O! — wybuchnął Müller — on od niej nie odstąpi krokiem, choćby miał się na największą odpowiedzialność narazić, to niepodobna.
— Ale podobna — zniecierpliwiona odparła księżna — dla zdrowia żądać spoczynku i wstrzymać ją tu, wstrzymać koniecznie.
— Dlaczegoż tu?
— Tu... bo ja tu mam stosunki, mam przyjaciół, mam ułatwienia. Doktorze — zawołała, podnosząc się i chwytając go za ręce — klęknę przed tobą... Ratuj!
— Ale w. ks. mość widzisz, że chcę, że usiłuję, że się narażam... trzeba się wszakże rachować z możliwością.
— Jeszcze tysiąc! — szepnęła księżna.
— Ja to czynię, wierz mi pani, przez... przez miłość ludzkości! — łykając słowa, wyjąknął Müller — nie mogę jednak nad siły obiecywać. Będziemy próbował.
A po chwili zapytał:
— Jaki pani masz plan?
— Nie mogłam innego ani lepszego obmyślić — odezwała się księżna ze łzawym wyrazem głosu. — Potrzeba uśpić, oddalić chwilowo, odwrócić Puzonowa, przygotować ją do ucieczki... a gdy raz będzie u mnie i ze mną, żadna w świecie siła wydrzeć mi jej nie potrafi.
— Ale w ucieczce dogonią.
— My nie potrzebujemy uciekać.
— Zamek spalą.
— Nie zostaniemy w zamku!
— Więc cóż? — spytał ciekawie doktór.
— Potrafimy się ukryć — szepnęła księżna — oddaj mi ją tylko... oddaj mi ją — powtórzyła gwałtownie.
Müller chwycił się za peruczkę nieostrożnie, począł chodzić po pokoju.
— A! no! — zawołał — spróbuję ją tu wstrzymać dłużej, zagrożę chorobą, śmiercią... zrobię, co mogę, zrobię nad siłę i możność.
— Będziesz mym zbawcą! — zawołała drżącym głosem kobieta.
— Nadewszystko najmniejszego znaku życia ze strony pani... niech nikt nie wie tu o was! nie posyłajcie ludzi do mnie. Sam dam znać. Jenerał jest podejrzliwy i gwałtowny.
— I dziś jeszcze powiesz jej o mnie?
Müller skinął głową.
— Muszę odejść — rzekł — dłuższy mój pobyt tutaj byłby już podejrzanym, niech mnie tylko Krajski wypuści co prędzej...
— Doktorze! ja ci ufam! ulituj się nade mną.
— Zrobię, co mogę! zrobię wszystko! — pośpiesznie rzekł Müller — tylko cierpliwości i ostrożności... najmniejsza poszlaka zgubić nas może.
Już się wycofał ku drzwiom, gdy księżna pośpieszyła do niego z zapytaniem:
— Ale kiedyż i jak mi dasz znać?
— Jak tylko będzie można.
— Przez kogo?
Müller się zawahał.
— Przyjdę sam... — rzekł cicho.
— Pewnie?
Ukłonem nizkim odpowiedział tylko.
W galeryi czekał na niego pan Krajski i milczący poprowadził go nazad, a gdy doktór doszedł nareszcie do swojego futra, znalazł w niem niespodzianie zwiniętego kozaczka, który zasnął w najlepsze.
Krajski, oburzony tem nadużyciem, zbudził go trochę niegrzecznie, dał mu świecę, gdyż się już ściemniło i, pożegnawszy doktora, wyprowadził go w podwórze, gdzie znowu żołnierza nie łatwo znaleźli, ten się bowiem zakwaterował gdzieś do kuchni, a że sobie pozwalał, upojono go dla świętego spokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.