Bezimienna/Tom II/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Głowa Meduzy musiała niegdyś wywierać taki skutek, jaki tu okazanie się faworyta: nie prędzej zwija się ślimak, dotknięty ręką dziecka, jak się Fryderyk Wilhelmowicz ściągnął cały, złamał, spokorniał i zmieszał śmiertelnie, złapany na gorącym uczynku jakichś zakazanych fantazyi.
Zubow patrzył nań jak na świętokradcę.
— A ty psie niemiecki! — zawołał — ty pudlu! — i porwał go za ucho — jak ty śmiesz tu, obok pokoju, gdzie ja siedzę, wyrabiać takie historye! Ty wiesz, czem to pachnie? Czy myślisz, że ja zważać będę, że jesteś Ausländer? Ja cię poślę do katorgi!
Niemiec rzucił się na kolana i złożył ręce.
— Przebacz W. Wysokość! przebacz nieszczęśliwemu, któremu się w głowie pomieszało... z ogromu ważności tej sprawy, z którą do W. Wysokości przyszedł...
przebaczycie mi, gdy się dowiecie, co przynoszę.
— Trutniu! mów, a prędzej, nie mam czasu do stracenia, zawsześ dotąd kłamał.
— Z gorliwości miałem przywidzenia — zawołał, wstając powoli przybyły — ale nie kłamałem. Dziś mam dowody...
Zbliżył się z wielkiem poszanowaniem i bardzo cicho szeptać zaczął:
— Pozawczoraj J. Ces. Wysokość w. książę Paweł, sekretnie wyszedłszy z ogrodu, udał się najętym powozem do miasta.
— Tak, do jakiejś kobiety pewnie! a co mnie to obchodzi.
— Nie, nie, nie, w tem coś jest... przekupiony przeze mnie kamerlokaj widział wczoraj, jak po audyencyi w. książę chował wielką sumę pieniędzy, którą nie wiedzieć kto mu przywiózł. Kamerlokaj powiada, iż było tam pewnie do dwóchkroć stu tysięcy rubli. Z tych sto już dziś nie ma: rozdane, porozsełane nie wiedzieć dokąd i komu.
— I to poprzysiężesz? — zapytał Zubow zamyślony.
— Na ewangelii! na krucyfiksie! — to jest rzecz pewna... jak że żyjemy.
— Słuchaj, Fryderyku Wilhelmowiczu, jeżeli to się okaże prawdą, możesz oddać przysługę monarchini, ale jeśli się to nie dowiedzie, czy ty wiesz, że głowę ważysz?...
— Ważę! — śmiało podchwycił Fryderyk — no ważę, głowę! to głowę... spisek się knuje.
— Ale któż do niego należy? — spytał Zubow.
— Kto? kto? — odparł stary, kiwając głową, ja właśnie muszę to dośledzić i wszelkich środków użyję, abym doszedł, jeśli otrzymam upoważnienie.
Dziś jeszcze pewności niema, kto należy do roboty, ale wnosić się godzi, wnosić, że...
— Że kto?
— Hę! — przerwał Fryderyk — Polacy!... tak, W. Książęca Mość... pełen ich jest Petersburg, dwór... kraj... a to intryganci pierwszej klasy. A któż był na tej audyencyi, po której pieniądze się znalazły?... Oto ze wszystkich, co tam byli, gołych Francuzów i dobrodusznych Rosyan... tylko jeden szambelan Iliński mógł je mieć i dać.
— Ilińśki! — zawołał Zubow — a! no! czemuż go nie pilnujecie?
— Alboż mi przykazano? jak mi Wysokość polecisz... to się wszystko zrobi i porządnie.
— Wiesz co więcej? — zapytał Zubow chmurno.
— A! W. Wysokość! jest-że to mało? toć łatwo domyślić się można, o co tu chodzi... co się święci... Ja się nie mylę, węch mam wyborny. Te po nocach jazdy, konszachty, knowania, toć nie darmo!
— Ale czy ty wiesz, stara żabo niemiecka, ty... ty jakiś — zawołał Zubow — że rękę kładziesz w gniazdo osie, że ciebie dyabli wziąć mogą?
— A kogo oni nie mogą wziąć? — zawołał Fryderyk w zapale — ja wiem, co robię, i pewnie tego dla mizernej pensyi dożywotniej ani dla krzyżyka nie robię, ale z miłości N. Monarchini i dla W. Wysokości.
Zubow spojrzał na schylonego wpół.
— Popsułeś mi wieczór, ty kruku, swojem krakaniem na trupy! popsułeś mi wieczór.
— No, miałemże milczeć i nie gadać? — odparł Niemiec.
— Tak, ale z tego wszystkiego nic wycisnąć, domysły tylko... chcąc poradzić i ten wiekuisty niepokój wyrwać z korzeniem, należy dotrzeć do źródła, do rzeczy samej... należy ich śledzić, nie przeszkadzając, niech się plączą, niech niezbite będą dowody spisku... naówczas!
— Co każe W. Wysokość?...
— Co ja każę? albo ja wiem, jak się szpieguje i łapie... rób swoje rzemiosło.
— Ale ja jestem biedny człowiek i nie mam po temu środków.
— No! rozumiem, z wami każda sprawa tak się kończy: zaczyna się od pokłonu, a potem ręka wasza do kieszeni.
— Ale ja dla siebie nic nie żądam — przerwał Fryderyk.
Zubow gorzko śmiać się zaczął.
— Jeśli ty nic nie żądasz, to sięgasz wysoko! ale pamiętaj, stara wędlino meklemburska, że możesz się doczekać szubienicy.
Mały Niemczyk drżał z niecierpliwości i gniewu razem, ale kłaniał się milczący.
— Jak się podoba (kak ugodno) — rzekł po cichu, — jak się podoba... Ścielę się do stóp Waszej Wysokości.
Zubow, myśląc, że odchodzić myśli, ujął go znowu za ucho.
— Stój... coś myślisz ze mną grać komedyę? hę? ty małpo germańska, kuglarzu jakiś! robaku! patrzajcie go.
— Ale ja słucham rozkazów W. Wysokości. — Zubow puścił ucho i począł się przechadzać gwałtownie, ręce pochowawszy w kieszenie galowych spodni, które pod szlafrokiem miał jeszcze.
— Idź do Altestiego, niech ci da, wiele potrzeba, rób na swoją rękę, jak wiesz... co chcesz. Codzień do mnie z raportem. Jeśli się okaże fałsz, znikniesz ze świata i kości się twoich Niemcy nie dopytają. Pamiętaj.
— A gdyby co ważnego wśród dnia zaszło i potrzeba mi było widzieć się z W. Wysokością? — spytał przybyły.
— Cóż ty myślisz, co? — krzyknął Zubow — że ja mogę taką szuję, którą cały świat zna za szpiega, przyjmować raz wraz i afiszować się stosunkami z tobą! Ani mi się waż tu do mnie przychodzić, tembardziej teraz. Raporty będziesz ustnie składał Markowowi.
Fryderyk Wilhelmowicz okrutnie się skrzywił.
— No, to już powiem — rzekł otwarcie nagle, — że wolę łajanie W. Wysokości, niż jego komplementy, i wolę ciąganie za ucho, niż tam pogłaskanie...
— Ty wiesz, że Marków mój przyjaciel? — spytał Zubow.
— Słyszę — po rosyjsku rzekł Niemiec — nu, to wola wasza.
— Wolisz Altestiego?
— Wolę i jeśli można, to proszę.
Zubow tym razem wziął go już za nos, który ścisnął, aż Niemiec się cofnął.
— A ty stary kartoflu meklemburski, ty... ty będziesz się ze mną targował, będziesz sobie wybierał?
Idź do dyabła! — zawołał nagle — ale pamiętaj. No, raporty złożysz Altestiemu, pal cię czart!
Niemiec trzymał się za pokrzywdzony nos i smutno spoglądał.
Faworyt, popatrzywszy nań, nie mógł się wstrzymać od śmiechu i to wszystko naprawiło, wpadł w lepszy humor.
— Fryderyku Wilhelmowiezu — rzekł — ty jesteś najnieszczęśliwszy człowiek, tobie sądzono przychodzić do mnie, kiedy ja potrzebuję targać za uszy i łajać. Nu, przebacz... meklemburska kiełbaso... przebacz. Altesti wyliczy dla ciebie sto dukatów bez rachunku.
— A na koszta? — żywo podchwycił Fryderyk.
— Nu! trzysta, będzie dosyć. Zdasz rachunek i połowę ukradniesz.
Dobranoc.
To mówiąc, Zubow klapnął go po peruce z góry tak, że pudrem obsypał mu całą twarz i suknię i, śmiejąc się z ocierającego się gościa, który parskał i kaszlał, zniknął w przyległych pokojach.
Zdaje się, że tylko chyba zwierciadło widziało pięść ściśniętą, którą Meklemburczyk podniósł za odchodzącym, ale opamiętał się rychło, bo wchodzący wnet ospowaty zastał go porządkującego spłaszczoną perukę i oczyszczającego frak zamączony.
— Nu! mołodiec! — zawołał, klepiąc go po ramieniu — pięćdziesiąt czerwonych dla mnie, a z tamtych to się później porachujemy!