Biesy/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biesy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ernest Lejtan spał kamiennym snem. Przyjechawszy do domu z trudem dowlókł się do łóżka i w ubraniu padł na posłanie. Alkohol trzymał go w swej mocy tłumiąc wszelkie odruchy uczuciowe i zacierając wspomnienia.
Student nie uświadamiał sobie, że ktoś szarpie go, wstrząsa i usiłuje podnieść mu głowę. Dopiero poczuwszy zimną wodę na czole i skroniach, a potem strugę jej, biegnącą mu po piersi i karku, poruszył się i uniósł nabrzmiałe powieki.
Nieprzytomnym wzrokiem patrzał przed siebie.
Jak gdyby przez gęstą mgłę zamajaczyła przed nim upiorna, przerażona twarz barona Prangla. Mówił coś do niego szeroko roztwierając usta, lecz Lejtan poprzez szum i jazgot panujący w głowie słyszał tylko urywane sylaby nie mogąc ułożyć ich i powiązać należycie.
Zamknął oczy, wyczerpany tym wysiłkiem, westchnął i już na nowo zapadał w senne odrętwienie, gdy jeden dźwięk powtarzający się uporczywie jął wświdrowywać się w zatruty, nieczynny mózg, podrażniając go i zakłócając stan bezwładu.
Instynktownie bronił się przed natarczywością tego dźwięku, lecz on wdrążał się coraz głębiej, a potem na razie szybko i częstotliwie uderzającym młoteczkiem wbijał mu w mózg jakieś ostrze, wkrótce zaś, niby młotem kowalskim, — ciężkim, druzgocącym grubą skorupę stężałych oparów winnych, — walił w jedno i to samo miejsce i wykrzesywał iskry świadomości.
Marszcząc czoło i oblizując suchym, sztywnym językiem spieczone wargi Lejtan jął nadsłuchiwać.
Długo nie mógł przebudzić w sobie zatrutych, uśpionych nerwów, lecz nieustępliwy młot ożywił je w końcu i zmusił do funkcjonowania, a wtedy dźwięk rozbrzmiewający coraz to natarczywiej doszedł do tajemniczej głębi, gdzie zewnętrzne wrażenia przekształcają się w świadomość i przybierają kształty idei.
W tej to chwili wszystko się w nim poruszyło, rozedrgało i rozdygotało.
Skulił się, skurczył w przeczuciu, że przeogromny młot kowalski runie mu na głowę, roztrzaska ją i zwolni zwichrzoną falę straszliwych odruchów i dręczących myśli.
— Panin... Panin zabity!... Zabity... — dobiegły Lejtana słowa i natychmiast przeistoczyły się w huk toczącej się z gór lawiny kamiennej, w ogłuszający jazgot spadającego piorunu.
Oprzytomniał do reszty i poderwany nieznaną i straszliwą mocą, usiadł na posłaniu patrząc w przestrzeń osłupiałym z przerażenia wzrokiem.
Gdzieś, głęboko w piersi tliła się iskierka oszukańczej nadziei, że jeszcze śpi i że tylko przez sen dochodzą go te słowa, bez związku z rzeczywistością rozbrzmiewające w otumanionym mózgu.
Lecz znowu posłyszał i już wyraźniej, ze straszliwym niemal okrucieństwem rzucane słowa:
— Znaleziono Panina w sypialni... martwego... Morderstwo!... Śledztwo ustaliło już dowody zbrodni!
Poczuł ściskającą mu ramię dłoń i gorący oddech na uchu.
Obejrzał się i poznał Prangla. Nic nie mówiąc prześlizgnął się wzrokiem po pokoju i zatrzymał go na zegarze. Wskazówki dobiegały pierwszej.
— Och! — jęknął Ernest. — To już tak późno?...
Przeciągnął się i ziewnął, lecz baron wstrząsnął nim gwałtownie i niecierpliwym głosem zawołał:
— Niech się pan pośpieszy! Proszę się umyć! Na pierwszą mamy się stawić u sędziego śledczego...
— U sędziego śledczego?... — powtórzył Lejtan, a w mózgu jego natychmiast rozległo się echo przed chwilą słyszanych słów: „Morderstwo... ustalono dowody zbrodni“.
Wzdrygnął się. Echo wydało mu się fałszywym, niemal niemieszczącym się w świecie jego pojęć.
Któż i za co miał zabić Romana Panina?
Przecież nie miał, nie mógł mieć wrogów?
Ociężała myśl jęła sunąć śladami leniwie ożywających wspomnień i wrażeń ubiegłej nocy.
Płonący niebieskim ogniem poncz — słodki, gorący i lepki... Pomarańcze, banany, truskawki... tartinki... podsmażane z parmezanem... potem „Montebello Rose“ w szklankach ociekających rosą... śpiewający czerwony huzar, zawsze roześmiany Milutin, błyszczący monokl dyplomaty, czerwono-siny policzek barona Prangla i... blade czoło Panina, stojącego na stole...
Któż z tych ludzi mógł go zabić?
— Piję za zdrowie Sprogisa i... za moich wrogów w jego ręce! — rozległ się niemal tuż przy jego uchu głos księcia.
— Sprogis, Wiliums Sprogis? Nie, nie! to — niemożliwe... zresztą wyszliśmy razem... — przypominał sobie Lejtan.
Wstał z łóżka, wypił dwie szklanki zimnej wody, szybko się umył i przebrał za parawanem, od czasu do czasu spoglądając na barona.
Prangel chodził z kąta w kąt przyciskając sobie palce do skroni i chwilami wykrzykując:
— To — straszne! To — okropne!
Za trzecim, czy czwartym razem słowa te zakradły się do serca i świadomości Lejtana.
Na razie niejasny niepokój rósł szybko i wzmagał się, aż przeszedł w taki obłędny strach, że Ernest poczuł lód w piersiach, a nie mógł powstrzymać dreszczy, które wstrząsały nim. Chwilami słyszał, jak dzwonią mu coraz silniej zaciskane zęby.
Wyszli wreszcie i wsiadłszy do dorożki pojechali.
W sądzie długo szukali biura sędziego śledczego drugiego obwodu, a gdy weszli do poczekalni, ujrzeli tam tłum ludzi. Uczestnicy ostatniej uczty w pracowni księcia, majordom, lokaje, stróż i portier z pałacyku Paninów; komisarz policji, zwykli posterunkowi i jacyś jeszcze nieznajomi mężczyźni i kobiety — wszystko to oczekiwało na przesłuchanie przez sędziego śledczego.
Ktoś półgłosem poinformował ich, że w tej chwili odbywa się narada z prokuratorem, osobiście kierującym tajemniczą sprawą zamordowania syna wpływowego przy dworze generała.
Zgromadzeni w poczekalni mieli tępy wyraz twarzy i patrzyli w ziemię lub w okno znudzonym, błędnym wzrokiem.
Lejtan usiadł koło drzwi. Przed nim stało dwóch nieznajomych coś sobie opowiadających.
Do uszu studenta doszedł urywek ich rozmowy:
— ...ale się wszystko wykryje! Sprawę powierzono najlepszemu sędziemu śledczemu — Stawrowskiemu...
— A tak! Ten to spod ziemi wykopie sprawcę — zgodził się drugi. — Wezwał mnie dziś o ósmej i kazał być w pogotowiu.
— Wywiadowca... — szepnął do Lejtana siedzący obok baron Prangel.
Student przerażonym wzrokiem patrzył na stojących przed nim ludzi i z trudem przezwyciężył dreszcze, całą siłą woli wstrzymując się od dygotania i dzwonienia zębami; zgrzytały mu tylko w tak silnym zwarciu szczęk, że aż czuł ból koło uszu i w karku.
Przez poczekalnię przeszedł powolnym krokiem prokurator — niestary jeszcze, wyniosły, bardzo dostojny i tajemniczy.
Sędzia śledczy zaczął natychmiast wywoływać świadków.
Pierwszy został wezwany sędziwy majordom Paninów i po kilku minutach wyszedł wzruszony, ze łzami w oczach; po nim nastąpiła kolej portiera, lokajów, dozorców domu, jakiegoś dorożkarza, a dopiero po przesłuchaniu całej służby woźny jął wpuszczać do gabinetu sędziego przyjaciół zamordowanego księcia.
Lejtana wezwano w trzeciej kolei.
Od drzwi gabinetu do jego miejsca było zaledwie osiem kroków. Wiedział to dokładnie, bo liczył je za każdym razem, gdy przesłuchany już świadek przechodził przez poczekalnię.
Posłyszawszy swoje nazwisko, nie od razu zrozumiał, że woźny wywołuje właśnie jego — Ernesta Lejtana.
Wreszcie wstał z nieznośnie ciężącą mu w piersiach bryłą lodu, od której, niby wartkie strumyki, po całym ciele rozbiegały się zimne wężyki od stóp do głowy.
Ach, ta głowa! Ciężka i płonąca przypominała mu ciasną pułapkę.
Podobne do myszy, smaganych przerażeniem, miotały się w niej ułamki potarganych myśli, zazębiające się o siebie, tłoczące i krzyżujące się bezładnie. Od czasu do czasu budziły one jakieś wspomnienia, tworzyły niewyraźne, zamglone obrazy, ożywiały zatarte od dawna, jak gdyby przed wiekami przeżyte wrażenia.
— Cztery... sześć... siedem... — niewidzialny pedometr odbijał w zbolałej głowie każdy krok studenta.
Ujrzał wreszcie przed sobą uchylające się drzwi i przestąpił próg gabinetu sędziego.
Jak przez mgłę dojrzał urzędowe biurko ze stosem niebieskich zeszytów i czerwonych tekturowych teczek, duży kałamarz z brązu stojący na poplamionej atramentem marmurowej podstawce i kubek z piórami.
Z trudem podniósł oczy na siedzącego po drugiej stronie sędziego. Był to stary już człowiek o zupełnie łysej, żółtej czaszce, długiej siwej brodzie i steranej, pociętej głębokimi zmarszczkami twarzy. Spod szczeciniastych, ciemnych brwi patrzyły badawczo szare, rozumne, wcale nie straszne oczy, zmęczone zapewne długim ślęczeniem nad papierami przez szereg przepracowanych, bezsennych nocy.
— Proszę siadać! — rzekł sędzia wskazując na krzesło.
Lejtan usiadł i zesztywniał.
Z trudem, jak gdyby poprzez łzy, dostrzegł młodzieńca w uniformie, siedzącego przy stoliku pod ścianą. Urzędnik pochylony nad dużym arkuszem papieru coś pisał nie podnosząc oczu.
— Nazwisko pana, imię, lata, stan, wyznanie, zawód? — rzucał sędzia Stawrowski zwykłe pytania.
Student odpowiadał przez zaciśnięte zęby, od czasu do czasu spoglądając na sędziego, zdawało się, zatopionego w myślach nie mających nic wspólnego ze sprawą i pytaniami, tysiąc razy zadawanymi w jego kancelarii.
— Co pan może nam powiedzieć — panie Lejtan, o interesującym nas wypadku?
Ernest drgnął nieznacznie.
— Zaczyna się... — zerwała się z głębi mózgu i niby wyślizgnąwszy się z pułapki śmignęła bez śladu myśl.
Co się zaczyna — tego nie uświadomił sobie, lecz zwierzęcy, dziki instynkt samozachowawczy zmusił go do zapanowania nad strachem i zimnymi dreszczami. Podniósł głowę i odparł na pozór spokojnie:
— Nic! Nic nie wiem...
Stawrowski poruszył się na krześle i z odcieniem jak gdyby zniecierpliwienia zauważył:
— Może pan nie znać szczegółów zbrodni, to znaczy — jej wykonawców i powodów, lecz, na miły Bóg, musiał pan poczynić jakieś spostrzeżenia! Najbardziej mógłbym się tego spodziewać po panu, bo, jako malarz, powinien pan mieć wyrobiony zmysł obserwacji... Więc nic pan nie spostrzegł?
Lejtan potrząsnął głową i powtórzył z uporem, ciesząc się wewnętrznie, że już odzyskał władzę nad sobą:
— Nic!
Stawrowski jednak od razu posłyszał tę nutę zaciętego uporu i utajonej radości, która przebrzmiała w jednym krótkim słowie „nic“.
Nieznacznie, nie zmieniając wyrazu twarzy i zupełnie obojętnie patrząc w przestrzeń, obserwował jednak bacznie siedzącego przed nim młodzieńca.
Natychmiast porobił pewne spostrzeżenia.
Wzruszenie i zgnębienie, odbite w ruchach i na twarzy Lejtana, gdy wchodził do gabinetu, przeszły nagle w nieprzystępną odporność, wyczuwaną instynktownie przez doświadczonego sędziego. Nie uszły też jego uwagi rozszerzone źrenice studenta, kurczące się na policzkach mięśnie i krótki, urywany oddech.
Stawrowski podniósł ramiona i uśmiechając się wesoło powiedział:
— Istotnie! Nie miał pan, panie Lejtan, sprzyjających warunków dla obserwacji. O ile wiem, z zeznań służby księcia Panina, wszyscy goście jego, a w tej liczbie i pan, byliście zupełnie pijani... Jak się to mówi — w sztok, czy w dym, hę?
Ernest natychmiast wywołał na twarzy jak najweselszy uśmiech i odparł:
— O, tak!... Piliśmy stanowczo za dużo!
— Za dużo! — zgodził się sędzia. — Mam jakieś wewnętrzne przekonanie, że gdyby nie ta pijacka noc, zbrodnia nie miałaby miejsca... Ale... ale... czy nie wie pan, co się dzieje z pańskim przyjacielem? Że jest on pańskim przyjacielem i ziomkiem — dowiedziałem się od generała Panina.
— O kim pan mówi? — zapytał Ernest, a strach przed czymś nieznanym jeszcze bardziej zwęził mu źrenice i zacisnął szczęki. — Mam wielu przyjaciół...
— Mam na myśli... Wiliumsa Sprogisa...
Lejtan wyczuł w tej chwili utkwiony w siebie wzrok sędziego i jeszcze innej pary oczu, skierowanych od stolika sekretarza.
— Sprogis? — szepnął. — O ile pamiętam wyszliśmy razem... On, ja i baron Prangel... Rozstaliśmy się przed pałacem księcia.
— Zgadza się to z zeznaniem portiera... — mruknął sędzia. — Najzupełniej się zgadza...
Strach znów ukrył się w zakamarkach serca i Lejtan już śmielej podniósł głowę.
— Czy nie wie pan, dlaczego Sprogis nie stawił się na moje wezwanie? Tymczasem powinienby był stawić się pierwszy, bo najwcześniej dostał ode mnie wezwanie... Spieszno mi było przesłuchać go, policja stwierdziła bowiem, że podobno był najtrzeźwiejszy z panów... Tak też zeznali portier i dozorca, którzy widzieli go idącego normalnym krokiem, gdy tymczasem pan i baron Prangel...
— Od nocy, a raczej dzisiejszego ranka nic nie wiem, co się stało ze Sprogisem... — przerwał mu coraz bardziej uspokojony Lejtan. — Od paru miesięcy nie mieszkamy razem... Czy pan sędzia wie o tym, że mieszkam osobno, osobno, od paru miesięcy?!
Stawrowski natychmiast wyczuł natarczywy, sugerujący ton w głosie studenta. Rzucił na niego przelotne zaledwie spojrzenie, lecz pochwycił ciężki, jak gdyby usiłujący narzucić mu swoją wolę wzrok Lejtana, a jednocześnie niewyraźną radość na jego twarzy.
Sędzia kiwnął głową i odparł swobodnie:
— Wiem, bo przecież posłałem panu wezwanie nie na 15-tą linię Wyspy Bazylijskiej, tylko do Starej Wsi.
— A rzeczywiście... — ucieszył się student.
Stawrowski zapalając papierosa spod gęstych brwi coraz uważniej przyglądał się Lejtanowi.
Wypuszczając smugę dymu zadał nowe pytanie:
— Dlaczego pan tak usilnie podkreśla okoliczność, że nie mieszka razem ze swym przyjacielem?
Ernest zmieszał się nagle, a strach znowu jął się sączyć po nerwach i mięśniach, aż rozbiegł się po skórze tysiącami zimnych, ostrych wężyków.
— Dlaczego panowie się rozstali? — rzucił dodatkowe pytanie sędzia.
Lejtan spuścił głowę i milczał. Jakiś głos ostrzegawczy podszepnął mu, aby się namyślił nad tą nader ważną odpowiedzią, od której zależeć miało to, co się czaiło w niedalekiej już przyszłości.
Nieśmiałym ruchem podniósł głowę i nie patrząc na sędziego szepnął:
— Poróżniliśmy się ze Sprogisem...
— To się zdarza! — kiwając głową mruknął sędzia. — Nie śmiem pytać o przyczyny niezgody, bo to sprawa prywatna... Więc powracam do sprawy! Sprogis nie zjawił się dziś u mnie i — nie zjawi się, panie Lejtan... Pański przyjaciel wyjechał dziś do Paryża...
Lejtan zerwał się gwałtownie czując jednocześnie, że ziemia usunęła mu się spod nóg i że runął w przepaść.
— Wiliums wyjechał... wyjechał?... — szeptał drżącymi ustami.
— Dlaczego zdziwiło to pana i tak bardzo wzruszyło? — ożywiając się raptownie zapytał Stawrowski. — Czyżby pan nie wiedział, że Sprogis wybiera się za granicę?
Lejtan zupełnie wyczerpany osunął się na krzesło.
— Miał wyjechać dopiero jutro... — wybełkotał.
— Coś musiało zmienić jego postanowienie — jak gdyby starając się go uspokoić zauważył sędzia. — Zwykła rzecz... nie widzę w tym nic dziwnego...
— Tak... nic dziwnego... — powtórzył Lejtan pochylając głowę.
Czuł jednak, że nieznana, a niezmiernie straszna przyszłość przysunęła się do niego zupełnie blisko. Gdyby śmiał, mógłby już był zajrzeć do niej.
Stawrowski nieznacznym ruchem zanotował coś na leżącym przed nim arkuszu papieru i powiedział z westchnieniem:
— No, to już i wszystko, panie Lejtan, nie będę pana fatygował więcej... Istotnie — nie pomoże mi pan w wykryciu ponurej zbrodni... Księciu nic nie zabrano; zabito go z premedytacją w chwili, gdy był nieprzytomny i pijany... Mógł to uczynić tylko bardzo zły człowiek... bardzo zły!... Jest pan wolny!
Skinąwszy mu głową sędzia patrzył za odchodzącym Lejtanem, badając wzrokiem jego pośpieszny, chwiejny i potykający się chód i sztywne, przyciśnięte do boków łokcie.
Ledwie się drzwi zamknęły za nim, Stawrowski mruknął do sekretarza:
— Dokonać ścisłej rewizji w pokoju Sprogisa, zawezwać do mnie właściciela jego mieszkania; wyznaczyć obserwację nad domem, w którym mieszka Lejtan, i nad nim samym. Każdego, kto do niego przyjdzie, odstawiać do mego biura! Ale natychmiast, drogi mój panie, natychmiast wysłać zlecenia nie zwlekając ani minuty!
Zadzwonił i kazał woźnemu wprowadzić barona Prangla.