Biesy/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Biesy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ernest Lejtan wrócił do domu i natychmiast rzucił się na kanapę. Czuł się rozbity; wściekły ból rozsadzał mu czaszkę; pierś gniotła mu nieznośna, ciężka bryła lodu. Zdawało mu się, że już nigdy się jej nie wyzbędzie. Zamknął oczy i usiłując o niczym nie myśleć miał nadzieję, że przyjdzie sen i ukoi go. Był jednak tak wzburzony i podrażniony, że po chwili otworzył oczy i położywszy się na wznak wpatrywał się w sufit.
Wyraźnie wyczuwał ślepy, obłędny strach, trzymający go w kleszczach.
Wielkim wysiłkiem woli skupił myśli i jął doszukiwać się wśród nich takiej, która powodowałaby to uczucie gnębiącego lęku.
Nic nie mógł odnaleźć ani we wspomnieniach, ani w swych rozważaniach, co wzbudzałoby jakąkolwiek istotną, określoną obawę.
Nie wątpił jednak, że sędzia śledczy spostrzegł w nim coś, co go zastanowiło i zmusiło do tak długiego i nużącego przesłuchania.
Wzdrygnął się cały odtwarzając w pamięci postać Stawrowskiego.
Jak na jawie widział przed sobą jego łysą, żółtą jak kość słoniowa czaszkę, długą siwą brodę, krzaczaste brwi i patrzące w dal rozumne, niemal dobre oczy. Poczuł na sobie wyraźnie badawczy jego wzrok i powziął przekonanie, że ten myśli o nim w tej samej chwili, a tajemnicze, niewidzialne nici ciągną się poprzez miasto od biurka sędziego Stawrowskiego do łóżka świadka Lejtana, otaczają go coraz bardziej i oplątują nie rozluźniając się ani na chwilę.
— Czegóż mam się obawiać?! — mruknął kładąc się na bok i zamykając oczy.
Otworzył je natychmiast i jął trzeć czoło, gdyż przypomniał sobie, że Sprogis wyjechał tak nagle bez pożegnania się z nim o dzień wcześniej niż zamierzał. Na uczcie u księcia musiał przecież już wiedzieć o tym, tymczasem ani słowem nie wspomniał o zmianie terminu wyjazdu?
Rozumiał, że głębokie i niezmiernie doniosłe znaczenie utajone było w tym postępku dawnego przyjaciela, ale jakie? Postanowił pojechać do pani von Meck i dowiedzieć się szczegółów odjazdu Wiliumsa.
Nałożył płaszcz i skierował się ku drzwiom, lecz w tej samej chwili ktoś mocno szarpnął za rękojeść staroświeckiego dzwonka przy wejściu, rozległy się strwożone głosy, a wnet potem energiczne pukanie do drzwi jego pokoju.
Wszedł jakiś nieznajomy w cywilnym palcie i urzędniczej czapce, tuż za nim wtłoczyło się natychmiast trzech policjantów. Pokazawszy Lejtanowi rozkaz prokuratora na dokonanie rewizji w jego mieszkaniu, przystąpili do swych czynności.
— O co panom chodzi? Czego szukacie? — zapytał Lejtan zaciskając zimne ręce i szczękając zębami już nie ze strachu, lecz z poniżającego uświadomienia swej bezsilności przed upokarzającym go prawem.
Urzędnik dotykając dłonią daszka czapki i uśmiechając się nieznacznie odparł suchym głosem:
— Listów księcia Romana Panina.
— Nie posiadam listów księcia... gdzieś na biurku pozostał może bilecik z zaproszeniem na wczorajszy obiad — wyrzęził Lejtan z przerażeniem patrząc na policjantów zaglądających do pieca, za wiszące na ścianie szkice i przetrząsających nawet jego posłanie.
Urzędnik milczał, a gdy policja skończyła swe poszukiwania, skłonił się z lekka i rzekł:
— A teraz mała formalność — rewizja osobista... Przepraszam, lecz taki jest wyraźny rozkaz prokuratora. Proszę...
Tym razem sam obmacał nieruchomego Lejtana, wyjął mu z kieszeni pugilares, mały sztambuch, sakiewkę, obejrzał każdy przedmiot, a potem wyciągnął mu zegarek i otworzywszy scyzorykiem jego srebrną kopertę zajrzał do wnętrza. Zwracając wszystko osłupiałemu studentowi rzekł z ukłonem:
— Przepraszam za sprawioną panu przykrość, lecz musiałem wykonać rozkaz...
Z tupaniem ciężkich butów ruszyli ku drzwiom policjanci; urzędnik zaś pozostał, przysiadł się do biurka i dał Lejtanowi do podpisu protokół świadczący, że przy rewizji, dokonanej w jego pokoju, nic nie znaleziono dotyczącego sprawy zamordowania księcia Romana Panina. Ukłoniwszy się raz jeszcze wyszedł.
Lejtan pozostał sam. Nie miał sił poruszyć się z miejsca.
Siedział na taburecie przy oknie. Głowa opadła mu bezwładnie na leżące na parapecie ręce, z piersi wyrwał się ciężki szloch.
Łkała cała jego istota o niczym nie myśląc, niby nędzny robak, zgnieciona, do ziemi przybita ciężarem zniewagi i nieprzepartego lęku. Długo nie mógł się uspokoić szlochając coraz ciężej i żałośniej.
W pewnej chwili wyczuł, że nici łączące go z szarymi oczami sędziego wyprężyły się nagle i jak gdyby członkami tekturowego pajaca poruszyły kompleksem natrętnych, niepokojących myśli.
Odczuwał jeszcze inną łączność z kimś dalekim i niezmiernie drogim... Ach! Ojciec — stary pastor z białego domku za cmentarzem i... ona — stroskana, myślą przebywająca tu — Manon!
Padł na kolana i wpatrując się w niebo, zarumienione już zorzą wieczorną, usiłował wywołać w sobie nastrój do modlitwy. Długo szamotał się ze zwichrzonymi wokół wspomnieniami, odrywającymi go od połączenia się z Najwyższą Istotą, lecz gdy zwalczył je, próżno szukał właściwych, silnych słów dla wyrażenia swego żalu, skargi i błagania o pomoc. Słów tych nie znalazł w sobie. Powstał więc z klęczek i patrząc w niebo syczał z takim wyrzutem, że natychmiast uląkł się, aby nie wybuchnąć bluźnierstwem:
— I Ty, kogo nazywamy Ojcem naszym i Bogiem, opuściłeś mnie?!
Przeraził go ten syk, bo zrozumiał, że już jedyna rozwiała się nadzieja, zamknięta została ostatnia dla niego droga ucieczki.
Gorycz, ból, strach, zdumienie gryzły go i dręczyły, aż bezdźwięcznym głosem począł pytać namiętnie:
— Com uczynił? Czymżeż gniew Twój ściągnąłem na siebie?
Niebo nic nie odpowiedziało gasnąc i ciemniejąc szybko.
Usiadł znowu oparłszy głowę o framugę okna, wpatrzony w czarne już prawie korony drzew. Pozostawał długo w tej niewygodnej pozie, — nieruchomy, bez myśli.
Ocknąwszy się z odrętwienia spostrzegł, że w pokoju panował mrok, a na ulicy żółtymi plamami znaczyły się już rzadko rozstawione latarnie gazowe, biegnące wzdłuż wybrzeża.
Poczuł dotkliwy skurcz w żołądku. Był głodny. Przypomniał sobie, że przez cały ten bezmyślnie straszliwy dzień nie miał nic w ustach. Pójść do restauracji i coś zjeść?
Opadł go jednak gryzący wstyd. Rewizja... policja... sąd...
Zapewne wszyscy w domu uważają go za mordercę Panina...
Plotka biegnie już po całej Starej Wsi... Może dotarła już do taboru... do Zary... do Akademii, do Manon!...
Zapłakał znowu bezradnie, jak dziecko, przyciskając dłonie do oczu.
Nowy skurcz w żołądku wytrącił go z ciężkiego poczucia biernej zależności od czegoś potwornego, co trzymało go w swej władzy.
Robiąc wielki wysiłek otworzył szafę, wydobył chleb, masło i kawałek sera. Jadł powoli, bo miał zaciśnięte gardło, a żucie sprawiało mu cierpienie. Mocno zwarte przez cały dzień zęby i napięte mięśnie twarzy bolały go. Nalał szklankę wody, lecz przypomniał sobie, że ma butelkę piwa, którą spostrzegł, gdy rewidujący policjant szperał za piecem. Wyplusnąwszy wodę do umywalki, poszedł po piwo trzymając szklankę w ręku. Nie zdążył jednak dojść, gdy posłyszał ciche, ostrożne pukanie do drzwi, a jakiś dziwnie znajomy głos zapytał:
— Czy mogę wejść?
Nie czekając na odpowiedź pytający uchylił drzwi i wszedłszy do pokoju starannie zamknął je za sobą.
Lejtan widział czarniejszą od zalegającej pracownię ciemności postać wysokiego, nieco przygarbionego człowieka.
— Przepraszam!... Ciemno... Zaraz!... Zaraz!... — wyjąkał student.
Odnalazłszy lichtarz zapalił świecę.
Mrużąc oczy od rażącego blasku przyjrzał się stojącej przy progu postaci.
Wpatrywał się długo, ze strachem przypominając sobie rysy, jak gdyby znajome, a zarazem wrogie i napełniające go bezbrzeżnym przerażeniem.
Poznał wreszcie nieoczekiwanego gościa.
Wydawszy chrapliwy, zdławiony krzyk odskoczył w najdalszy kąt i, wyciągnąwszy przed siebie ręce jak gdyby do obrony przed nagłym napadem, błagał urywanym szeptem:
— Nie trzeba!... nie trzeba!...
Człowiek zaśmiał się cicho i postąpił krok naprzód zdejmując kapelusz.
— Panie Lejtan... niech się pan nie boi!... To ja — sędzia Stawrowski... Przechodziłem obok spacerkiem i pomyślałem sobie: „wstąpię i pomówię raz jeszcze z tym sympatycznym, wrażliwym młodzieńcem!“ Sprawa jest niezmiernie interesująca i zasługuje na poważną rozmowę! Byłem przekonany, że pan nie będzie poczytywał mi tego za złe, bo zrozumie przecież, że tylko u pana mogę szukać pomocy w wyświetleniu morderstwa w pałacu Paninów... Inni świadkowie to albo wystraszeni na śmierć prostacy, albo też arystokratyczni degeneraci... Co innego pan — inteligentny, zdrowy fizycznie i moralnie, utalentowany człowiek. Pan może mi doradzić... wskazać prawdziwą drogę, którą należy poprowadzić śledztwo! Czy pan zgadza się ze mną? Proszę zatem nie brać mi za złe mego natręctwa i tak późnej wizyty!
Lejtan nic nie odpowiedział. Wciąż stał z wyciągniętymi ramionami jak gdyby odpychając od siebie złowrogie widmo, lecz jednocześnie wyczuwał, że nici, łączące go z tym łysym człowiekiem, stały się grube i mocne jak lina, co ciągnie z nieprzepartą siłą.
— Ratunku!... Boże... Ludzie... — rwały mu się pod czaszką rozpaczliwe, bezładne wołania, pozbawione siły, aby się zamienić w dźwięk, w krzyk trwogi lub wściekłości obłędnej.
Stawrowski, niezrażony bynajmniej milczeniem i zdenerwowaniem gospodarza, metodycznie i powoli zdejmował czarną pelerynę i zawiesiwszy ją na stojącym przy drzwiach wieszaku mruknął z uśmiechem:
— Przepraszam, jestem trochę zmęczony... Lata moje i przepracowanie dają się we znaki...
Usiadł przy biurku i chustką ocierał łysinę nie spuszczając wzroku z Ernesta.
Lejtan uświadamiał sobie każdym nerwem, że nici przywiązujące go do tego człowieka zacieśniły się jeszcze bardziej, że w oplocie ich rozum jego staje się nieczynnym i bezwładnym, a nawet ten dziki i płochliwy instynkt, który ani na chwilę nie przestawał krzyczeć tętnem krwi i chrapliwym sykiem oddechu: „ratuj się, ratuj!“ — zamarł raptownie. Opuścił więc ramiona, wyciągnięte do obrony, przestał oddychać, zdawało się, że nawet wstrzymał bicie serca i wpatrywał się w badawcze, myślące oczy sędziego.
— Niech pan siada — porozmawiamy! — rzekł Stawrowski twardym już, rozkazującym głosem.
Lejtan pokornie podszedł i usiadł naprzeciwko gościa zwiesiwszy ręce w niemocy i zgnębieniu.
— Pan pozwoli? — spytał sędzia nabijając fajkę i dodał z uśmiechem:
— Na wsi można sobie pozwolić na wypalenie dobrej porcji mocnego tytoniu, cha-cha-cha!
Ernest milczał śledząc każdy ruch sędziego i nie mogąc oderwać wzroku od końca długiej brody jego, która zabawnie się trzęsła przy głębokich pociągnięciach dymu.
— Spotkała dziś pana wielka przykrość — wiem o tym! — przerwał milczenie Stawrowski. — Protestowałem przeciw rewizji, lecz prokurator uparł się... Formalista! Dowodziłem mu jak umiałem, że jest to już zbyteczne, już zupełnie zbyteczne! Tak! Tak! Bądź co bądź ten uduchowiony i, jak się przedstawia ze śledztwa, — wspaniały młodzieniec, książę Roman Panin, nie żyje! Chciałbym dowiedzieć się coś o nim od pana, który powszechnie uchodził za jego przyjaciela. Jakie jest pana zdanie o nim, panie Lejtan?
Pyknął fajkę i usadowił się wygodniej. Widząc jednak, że student milczy tępym nieruchomym wzrokiem patrząc na niego, ciągnął dalej:
— Ogromnie żal mi pana!... Taki wrażliwy z pana człowiek, a cała ta ponura historia istotnie może zdenerwować nawet atletę cyrkowego... Muszę wytłumaczyć panu, dlaczego chcę zgromadzić możliwie najwięcej szczegółów o zamordowanym księciu. Jestem starym sędzią i, doprawdy, doświadczonym, a to znaczy, że nieraz mam cywilną odwagę ustalić fakt, zdawałoby się, dla litery prawa paradoksalny... Uważam, że czynnym bohaterem zbrodni nie zawsze bywa wykonawca jej, lecz nieraz — właśnie... ofiara!
Słowa te, bez udziału świadomości Lejtana, zapaliły w jego zgasłych oczach błyski niejasnej nadziei, a ta natychmiast wytrąciła go ze stanu bezwładu myśli i wrażeń, skutych przerażeniem. Poruszył się żywiej na krześle i już przytomniej spojrzał na sędziego.
— Niechże pan opowie teraz wszystko, co wie o tym nieszczęśliwym młodzieńcu! — jak gdyby smagając go biczem rzucił Stawrowski.
Lejtan, wciąż jeszcze posłuszny woli tego człowieka, rozpoczął swe opowiadanie. Mówił głosem beznamiętnym, głuchym, jak gdyby z trudem przypominając sobie cały przebieg znajomości i stosunków z Paninem. Rozpoczął od chwili, gdy ten po raz pierwszy odwiedził ich — głodnych, zamarzających i zrozpaczonych w ohydnym legowisku, po klęsce, która spotkała łotewski mit Sprogisa. Opowiadał dzień po dniu, chociaż instynktownie omijał epizody, podczas których Wiliums, Manon i Zara wypowiadali swe myśli o księciu.
— Roman był ciągle ponad nami — zakończył swe opowiadanie, — czuliśmy wszyscy jego niedoścignioną wyższość, chociaż on ani razu nie żądał od nas uznania swej doskonałości. Był dobry, bardzo dobry i delikatny...
Stawrowski westchnął ciężko i mruknął:
— To moralne, psychiczne oddziaływanie księcia, zmuszającego do pozornie samorzutnego uznania swej doskonalej wyższości, mogło dać początek uwielbieniu, lecz mogło też i drażnić, wywoływać wybuchy chwilowego protestu... ba! nawet nienawiści, buntu! Psychologia zna takie objawy... Czyżby istotnie książę Roman wcale nie miał wrogów? Nie mam powodu nie wierzyć twierdzeniu pana, lecz wydaje mi się niemożliwym, żeby w naszych czasach wybujałych indywidualności udało się księciu otoczyć się wyłącznie pełnymi zachwytu przyjaciółmi?
Lejtan znowu umilkł, a w sercu jego zagasły nikłe przebłyski nadziei.
Stawrowski długo czekał na odpowiedź, aż wreszcie, niby od niechcenia, zauważył:
— Nie przypisuję szczególnego znaczenia zeznaniom hrabiego Milutina (pusty to, lekkomyślny młodzieniec!), jednak zastanowił mnie pewien szczegół, podany mi przez niego... Czy pan nie przypomina sobie faktu, że dzisiejszej nocy Panin stojąc na stole pił za Sprogisa i za swoich wrogów?... Niech pan uważa — wrogów!
Lejtan siedział jak posąg, wpatrzony w utkwione w siebie oczy sędziego, i milczał. Instynkt, który na chwilę ukrył się gdzieś, jął znowu wołać rozpaczliwie, biegnąc po zwojach mózgu: „ratuj się... mów!“
Student nie wiedział, przed czym się ma ratować, lecz znowu lęk porwał go z większą jeszcze mocą.
— Tego... nie słyszałem... — wyjąkał.
Stawrowski pokiwał głową i spokojnym głosem zauważył:
— Spodziewałem się takiej właśnie odpowiedzi! Jak już powiedziałem, nie polegam zbytnio na zeznaniach Milutina, jednak nie wątpię, że ten toast „za wrogów“ w połączeniu z nazwiskiem Sprogisa istotnie musiał być wygłoszony. Skądżeż inaczej wziąłby się ten tak dziwny szczegół we wspomnieniach lekkomyślnego światowca? Nie dziwię się bynajmniej, że te aczkolwiek znamienne, rzucające pewne światło na sprawę słowa młodego Panina uszły uwagi pana. Obfity obiad z dobrym winem u starych, potem — poncz i szampan — w pracowni młodego księcia... Mógł pan podczas toastu Panina wypoczywać gdzieś na uboczu, a nawet zdrzemnąć się na chwilkę...
— Mów! Mów! — żądał natarczywie instynkt obronny.
— Właśnie! Właśnie! — przytaknął pośpiesznie student. — Czułem się zmęczony, siedziałem w fotelu w jakimś półśnie i tego momentu wcale nie pamiętam!
Stawrowski wciąż kiwał głową i uśmiechał się.
— Tak też i myślałem! — szepnął. — Widzę teraz, że miałem słuszność, nie ufając zbytnio hrabiemu i baronowi Pranglowi, którzy twierdzą, że widzieli pana, stojącego wraz z innymi koło stołu, z którego przemawiał Panin... Tymczasem pan siedział sobie najspokojniej w fotelu, w najprzyjemniejszym „dolce far niente“!
— Siedziałem w fotelu i drzemałem... — powtórzył Lejtan i zacisnął wargi.
Stawrowski zmienił pozycję swego ciężkiego ciała, wyprostował nogi i z grymasem bólu na steranej twarzy jął wytrząsać popiół do pustej blaszanki od farb. Po chwili łokciami oparł się na stole i przyciszonym głosem robiąc nacisk na niektórych słowach, przemówił:
— Mimo wszystko jestem przekonany, że wróg lub dwóch wrogów znajdowało się minionej nocy w pracowni księcia Panina. Wróg był zdecydowany od dawna na popełnienie morderstwa... Są na to dowody... Zamiaru swego dokonał korzystając z niepoczytalności obecnych i z opłakanego stanu pijanego księcia... Morderca z pracowni przeszedł do sypialni ofiary i — powrócił...
Oślepiająca ostra błyskawica przeszyła nagle mózg Lejtana.
Uśpione dotąd wspomnienia, przytłoczone nieznośnym, nie opuszczającym go przerażeniem i bólem głowy, naraz odżyły.
Ujrzał przed sobą czerwony pluszowy chodnik, długi jasny korytarz na zajmowanym przez Romana Panina piętrze pałacyku i — siebie, idącego chwiejnym, utykającym krokiem aż do drzwi, od zewnątrz osłoniętych kotarą... Sypialnia, oświetlona małą lampką elektryczną, łóżko, blada twarz i szeroko otwarte usta śpiącego księcia... Któż to siada na łóżku i któż pochyla się nad leżącym... wyciągu ku niemu rękę...
— Nie! Nie! — przerażająco ostrym głosem wykrzyknął Lejtan i zasłaniając twarz rękami już przez zaciśnięte gardło i zwarte zęby powtarzał: — Nie! Nie! Nie!
Cisza, która zapadła wnet po tym wybuchu, ziała trwogą i zaczajoną w niej rozpaczą.
Zrozumiał to sędzia i z obawą rozejrzał się wokół.
Wstał i położył dłoń na ramieniu Lejtana.
— Boże! — szepnął do niego ze współczuciem. — Ma pan niemożliwie podrażniony system nerwowy! Trzeba się leczyć, wziąć się w garść... Życie wkrótce może zażądać od pana równowagi duchowej... inaczej załamie się dusza... Muszę już odejść... tymczasem nie mogę tu pana pozostawić samego w stanie tak ciężkiego podniecenia... Proszę się ubrać! Pójdziemy razem! Świeże powietrze i ruch dobrze panu zrobi... na nerwy... dokładność i jasność wspomnień... na postanowienia wreszcie... niezbędne postanowienia!...
Lejtan nie zrozumiał zwróconych do niego słów, zapamiętał sobie tylko jedno, że musi się ubrać i iść. Włożył kapelusz i podszedł do drzwi słysząc za sobą ciężkie, trochę szurgające kroki Stawrowskiego.
Szli w milczeniu.
Lejtan zatrzymywał się chwilami i przymykał oczy.
W tych chwilach staczał walkę z napływającymi zewsząd coraz wyraźniejszymi, coraz bardziej gnębiącymi go wspomnieniami. Dręczyły go nielitościwie, gnały dokądś, wlokły, aż stanął tam, gdzie ziemia nagle się urywała.
Spojrzał sobie pod nogi.
Tuż — tuż przed nim czerniała otchłań, a nie dojrzał w niej ciemności, nie wyczuł bezkresnej bezdni, za to wyraźnie uświadomił sobie, że napełniała ją nicość... Przeraziło go fizyczne wyczucie tego, czego nigdy nie mógł objąć rozumem i wyobraźnią.
Zdławił w sobie wspomnienia, odrzucił ich macki czepiające się go i męczące, a otchłań nicości znikła od razu.
Znowu szedł obok Stawrowskiego, pokorny i milczący.
Gdy doszli do Wyspy Kamiennej, sędzia jął mówić jak gdyby do samego siebie nie patrząc na kroczącego obok studenta:
— Dążymy ku jakiemuś nieznanemu a strasznemu kresowi... Człowiek zamierza walczyć z Bogiem... W Jego imieniu wyznacza sobie miejsce na ziemi i stanowisko wśród braci... Biada temu, kto dumnemu szaleńcowi zastąpi drogę!... Zdruzgoce go, zamorduje jawnie czy podstępnie w poczuciu swego zbrodniczego prawa... Nic go nie wzruszy i nic nie przerazi! Może zabić jakiegoś napotkanego nicponia i z tym samym spokojem zamorduje geniusza lub świętego, Bogu miłego człowieka! Kresu dobiegamy — powiadam — i nic nas przed klęską nie ochroni, nic — ino wyrzut sumienia, gorąca skrucha przed Bogiem i ludźmi z serca, na oścież rozwartego, — spowiedź publiczna, szczere kajanie się urbi et orbi!...
Umilkł i dotknął ręki Lejtana.
— Wsiadajmy do dorożki... Zmęczony jestem... serce mi dziś nie dopisuje... — szepnął z wysiłkiem Stawrowski ciężko oddychając.
Ernest w osłupieniu patrzył w przestrzeń.
Automatycznie zajął miejsce obok sędziego; po kwadransie wysiadł i znowu szedł nie spostrzegając, że idzie długim korytarzem, gdzie panował zaduch i mrok, słabo rozświetlony płomykiem gazowej lampy.
Weszli do jakiegoś pokoju, który na jedno mgnienie oka ożywił w Lejtanie niejasne, mimolotne wspomnienie.
Długo siedział samotny, w kapeluszu na głowie, zobojętniały już na wszystko, aż wreszcie oparł się o ścianę i zwarłszy powieki usnął.
Wszystkie myśli odbiegły go jak gdyby bezpowrotnie. Nie słyszał dzwonka telefonu w sąsiednim pokoju ani też głosu Stawrowskiego; nie zauważył przechodzącego przez pokój woźnego, pośpiesznie zapinającego na sobie mundur, ani bladego sekretarza w binoklach, który cicho otwierał drzwi do gabinetu sędziego.
Lejtan czuł się śmiertelnie znużonym i tak bardzo wyczerpanym, że w tej chwili żadne ludzkie przeżycie nie mogłoby już przebudzić jakichkolwiek odruchów w jego znękanym ciele.
Woźny ująwszy go pod ramię wprowadził do gabinetu sędziego i usadowił na krzesełku.
Biurko z niebieskimi i czerwonymi teczkami, grubymi tomami kodeksu prawa i stosami papierów? Sędzia... sekretarz przy stoliku pod ścianą, woźny ze świecącymi guzikami?...
Słabym świtaniem świadomości ustalił fakt, że jest w sądzie...
Jakżeż i kiedy tu przyszedł? A może wcale nie wychodził i wciąż trwa przesłuchanie, na które przyjechał z baronem Pranglem?
Nie miał czasu dłużej rozmyślać nad tym, bo Stawrowski przemówił do niego surowym i stanowczym głosem:
— Erneście Lejtan, radzę panu zeznawać całą prawdę, bo to w znacznej mierze złagodzi wyrok sądu!
Te słowa przebudziły ukryty gdzieś instynkt ściganego, osaczonego zwierza.
Zrzucając z siebie pęta ciężkiego zobojętnienia i bezwładu duszy Lejtan skupił się w sobie i przyczaił. Zdobył się nawet na śmiałe spojrzenie i kamienny spokój twarzy, chociaż wyczuwał, że był to już ostatni wysiłek woli, pochodzący jednak nie z ośrodków mózgowych, lecz z powierzchni ciała, gdzie sieć nerwów odbierała pierwsze zewnętrzne podniety.
Gdyby Lejtan był w stanie ściśle analizować swe odczucia, niezawodnie doszedłby do przekonania, że ciało jego ze wszystkim co w sobie zawierało, rozpadło się na dwa światy. Składały się one z samodzielnych istot — komórek, stanowiących tkanki, zwykle sprawnie współpracujących z sobą i w normalnym stanie zgranych, jak dobra orkiestra, a zdolnych do wspólnego wysiłku jak karne szeregi wojska. Teraz wszystko się pomieszało i powikłało. Jeden świat rozedrgał się w chaotycznym rozmiotaniu i popłochu, drugi — znacznie mniejszy — jeszcze bronił całego kompleksu, jak bohaterski pułk wylęgając na wysunięte przeciwko wrogowi placówki i wytężając resztki swych sił tuż pod naskórkiem, na tej bezpośredniej granicy, gdzie spadały wrogie ciosy.
Stawrowski nie zwracając już uwagi na siedzącego przed nim człowieka pytał dalej:
— Czy Wiliums Sprogis miał u siebie truciznę?
W Lejtanie zaskowytał rozpaczliwy strach, lecz kurczące się usta odpowiedziały natychmiast:
— Tego wiedzieć nie mogę, nie mieszkaliśmy razem...
— W takim razie chciałbym wiedzieć, czy pan nie posiadał pewnej ilości trucizny? — padło nowe pytanie.
Lejtan posłyszał skrzypienie pióra sekretarza, pochylonego nad protokółem, poczuł na sobie przenikliwy wzrok Stawrowskiego i ostry niepokój, który odbił się nagle na skupionej twarzy sędziego.
Zaciskając zęby i patrząc przed siebie z jakąś straszliwą groźbą odparł krótko:
— Nie!
Sędzia uderzył dłonią w stół i szepnął:
— Tegom się już nie spodziewał! Szaleństwo! Niech pan sekretarz odczyta Ernestowi Lejtanowi zeznania świadków Zenaidy von Meck i cyganki Zary Wachruszyn oraz protokół rewizji w pracowni Sprogisa!
Broniące Lejtana miliony drobnych istotek odmówiły w tej chwili posłuszeństwa i zaczęły miotać się w zgiełku i popłochu, a wtedy strach już wszechwładnie ogarnął mózg i nerwy człowieka, bezbronną wolę jego przytłoczywszy swym zimnym cielskiem.
— Zara... Zara... Zara... — wystukiwał puls w skroniach i w tętnicy, a serce zrywało się co chwila i padało w pustkę.
Jakiś pozostały w nim ułamek świadomości pozwalał mu słyszeć monotonny głos sekretarza, a nawet rozumieć znaczenie słów.
Z protokółu wynikało, że zostały ustalone fakty nader ważne i zasadnicze.
Lejtan posiadał nieotwierający się kryształowy flakon hinduski z nieznaną trucizną. Pokazywał go cygance i opowiadał jej o potężnym działaniu jadu.
Flakon ten został znaleziony na piecu w pracowni Sprogisa. Miał odpiłowaną wraz z kryształowym korkiem szyjkę, a resztki pozostałej w nim substancji po dokonanej przez rzeczoznawców analizie okazały się kurarą.
Zenaida von Meck, u której mieszkał Sprogis, zeznała, że słyszała dobiegający z pracowni zgrzyt jakiegoś instrumentu, a potem plusk płynu we wstrząsanym przez malarza naczyniu, po chwili zaś odgłos stóp zeskakujących z wysoka. Drugi protokół stwierdzał, że w pokoju Lejtana trucizny nie znaleziono.
Sekretarz skończył czytanie.
Zapadła cisza.
Wyraźnie słychać było tykanie zegarka leżącego na biurku i oddech ludzi.
Od strony podwórza rozległ się szczęk podków, turkot okutych żelazem kół powozu, zatrzymującego się nagle, a po chwili — głosy wchodzących na schody ludzi.
Stawrowski nasłuchiwał w milczeniu. Siedział odrzuciwszy łysą głowę na skórzane oparcie fotelu, końcami palców przebierał kółka złotej dewizki a spod opuszczonych powiek badawczo i oczekująco patrzał na Lejtana.
Student miał twarz nieruchomą i nie oddychał. Na blade czoło opadło mu pasemko czarnych, zlepionych włosów i drżało od wewnętrznego dreszczu, którego już zdławić w sobie ani pohamować nie mógł.
W poczekalni rozległy się kroki. Sędzia skinął na woźnego i rzekł półgłosem:
— Powiedz, żeby zaczekali w korytarzu... chwilkę...
Mrugnął nieznacznie na sekretarza, a ten chrząknąwszy dyskretnie, zgarnął papiery i stąpając na palcach wyszedł z gabinetu.
Lejtan zapewne nie spostrzegł, że został oko w oko z sędzią.
Cisza zapanowała jeszcze głębsza, bo Stawrowski spojrzawszy na zegarek schował go do kieszeni. Wiedział już, że wkrótce będzie mógł spocząć po całodziennej pracy, którą sumiennie zakończy za chwilę przekazując wyniki śledztwa prokuratorowi.
Lejtanowi oczy kleić się nagle zaczęły, skamieniałe rysy rozpływały się powoli i miękły. Usnął w jednej chwili, zapadł się jak gdyby w głuchy, bezdenny mrok.
Stawrowski przyglądał mu się uważnie, a w oczach jego widniało natarczywe, niespokojne pytanie.
Mijały minuty... pięć... dziesięć...
— Erneście Lejtan! — zawołał nagle sędzia, a widząc, że student drgnął i otworzył oczy, mówił: — Słuchajcie, jak to było... Wszyscy się popili ponczem i szampanem... Wszyscy oprócz Sprogisa i... was... Sprogis, czy wy, nie — raczej Sprogis, bo on istotnie mógł i miał powody nienawidzieć księcia... Więc Sprogis nabrał trucizny do szprycki... Poszliście razem do sypialni... Tam... Siedźcie spokojnie i słuchajcie, Lejtan, aby nie przepuścić żadnego mego słowa, bo pamiętajcie, że grozi wam dożywotnie więzienie! Dalej! Poszliście do sypialni... Na łóżku spał pijany książę Panin... Zakradliście się do niego... Jeden z was przytrzymywał go za ręce i być może z lekka naciskał gardło, aby Panin obudziwszy się nie krzyknął, drugi... wbił mu pod język zatrutą igłę, którą powróciwszy do pracowni otarł o róg poduszki...
Przerażonymi oczami, które, zdawało się, chciały wyskoczyć z orbit, Lejtan wpatrywał się w sędziego. Na razie nie zdawał sobie sprawy, że tylko słyszy, gdyż widział kreślony przez Stawrowskiego obraz na jawie, — tajemniczy, ponury, niby wnętrze parnej łaźni łotewskiej z obrazu Sprogisa. Słyszał wyraźnie swoje imię, powtórzone dwukrotnie, lecz próżno szukał siebie na tym obrazie, wpatrzony w jeden jego punkt, gdzie z oparów i mroku wynurzała się surowa, zacięta twarz Wiliumsa i przeistaczała się w roześmiane, szydercze oblicze „Wiłkatisa“. Śmiał się i szydził potworny w swym grymasie bies! Z czego się śmiał? Kogo wyszydzał?
Sprogis nagle wyjechał do Paryża pozostawiając Ernesta na pastwę rozświetlających wszystko, zdzierających tajemnicę oczu Stawrowskiego...
Myśl ta przemknęła przez głowę Lejtana i podniosła z jakichś nieznanych mu otchłani duszy niczym niepohamowaną burzę gniewu i żądzę zemsty.
Już usta otworzył, aby powiedzieć coś, co wszystko rozstrzygnęłoby raz na zawsze, lecz w tej samej chwili ujrzał siebie zwracającego wypróżnioną szprycę Sprogisowi i usłyszał własny głos:
— Wsadziłem igłę za głęboko... krwawił...
A więc nikt inny, tylko on był mordercą i któż uwierzyłby mu teraz, że to Sprogis przygotował truciznę, włożył mu igłę do ręki i kazał zabić Panina?
Dziki, zagnany w kąt bez wyjścia zwierz zawył ludzkim głosem:
— Nie-e-e! Nie-e-e!
Lejtan padł na kolana, czołgał się ku sędziemu, jęczał, rzęził i wył:
— Nie-e-e-e!
Wreszcie usiadł na podłodze. Z całej siły zaciskając głowę kiwał się, bezdźwięcznie poruszał ustami, jak gdyby coś żuł z wielkim wysiłkiem, podnosił i opuszczał dygocące ramiona. Stawrowski oparłszy się na łokciach przyglądał mu się długo, wreszcie rzekł spokojnie, z odcieniem współczucia:
— Dokonano ponurej zbrodni, z zawiści poczętej... Krew woła o pomstę... Gdyby ojciec wasz, pastor Michał Lejtan, był tu, zapewne ukląkłby przy was i oczy ku niebu wznosząc błagał Najwyższego Sędziego w niebiosach: „Boże na wysokościach, Ojcze nasz miłościwy i sprawiedliwy, nie gub duszy mego słabego i grzesznego syna, bo zbłądził snać na drogach rozstajnych, lecz zmyć pragnie ohydę i zgrozę swego czynu; oto bowiem staje przed Tobą i w obecności braci zbrodnię swoją wyznaje, aby zgrzeszywszy w zatwardziałości swej nie znaleźć śmierci hańbiącej i potępienia wiecznego. Amen!“
Lejtan jak gdyby nic nie słyszał.
Kiwał się rytmicznie, poruszał ramionami, niby wstrząsany niewidzialnym motorem, kurczył usta usiłując wymówić jakieś słowo — jedno jedyne, lecz mocne i zbawcze.
Musiał to słowo wyrzec choć raz, bo w nim zamknęło się teraz wszystko, co mu podszeptywały sumienie, poczucie prawdy, rozum człowieka i dziki strach już schwytanego zwierza.
W tym nieznanym, krótkim, lecz nieuchwytnym w tej chwili słowie, zawierała się może cała prawda. Nie dawał Sprogisowi trucizny, lecz ten wykradł mu ją w dzień otwarcia wystawy; nie wiedział nic o zamiarach zbrodniarza i nie zastrzykiwał Paninowi trucizny; zastrzyknął mu kamforę, bo Sprogis powiedział, że Roman żądał tego; nie trzymał on rąk księcia i nie zaciskał mu gardła, bo niczego się nie obawiał, myśląc, że spełnia żądanie Panina!
Boże ratuj! Musi znaleźć to słowo jedynej obrony, bo któż go wyprowadzi z matni, kto zwolni go z rąk sędziego?
Wydobył z siebie wreszcie zdławiony szept, a po chwili wyrwał mu się rozpętany, pełen rozpaczliwej wściekłości krzyk, lecz bezsilny, aby rozproszyć otaczające go wrogie, ciężkie chmury:
— Nie! Nie! Nie!
Stawrowski nachmurzył brwi i zadzwonił. Wszedł sekretarz i stanął przy progu.
— Zarządzam areszt Ernesta Lejtana, — mordercy księcia Romana Panina!
Sekretarz skinął ręką.
Weszli dozorcy więzienni i podniósłszy Lejtana z ziemi wyprowadzili go do korytarza.
Stawrowski podpisawszy potrzebne papiery oddał je sekretarzowi, lecz po chwili odebrał mu je i wyszedł z gabinetu.
Zbliżył się do studenta stojącego pomiędzy dozorcami i patrząc na niego surowo szeptał z przejęciem, prawie z błaganiem w głosie:
— Sprowadzę was do siebie jutro o 9-ej. Macie przed sobą kilka godzin. Namyślcie się dobrze, Erneście Lejtan, ratujcie siebie i swoją duszę! Ciężka jest wina wasza i dokonana przez was zbrodnia... Zabiliście genialnego człowieka... którego już nic do życia nie powróci. Zamordowaliście przyjaciela!... Powiecie mi jutro, kto był mordercą Panina, wy, Sprogis, czy obaj razem?... Powiecie też, co skłoniło was, Erneście Lejtan, do zbrodni?... Jest to zagadka, która męczy mnie i niepokoi!...
Lejtan nie słysząc prawie zwróconych do niego słów patrzał na Stawrowskiego zgasłym, martwym wzrokiem i milczał.
Po chwili ruszył już ku wyjściu, bo dozorcy ujęli go pod ramiona i powlekli, gdyż nogi mu się plątały i uginały. Sędzia podyktował sekretarzowi szczegóły badania Lejtana, a posłyszawszy pod oknami turkot odjeżdżającej karetki więziennej, jakimś trwożnym głosem rzekł do pomocnika:
— Proszę natychmiast uprzedzić administrację więzienia, aby miała oko nad tym młodzieńcem... Obawiam się, że dojrzewa już w nim myśl...
Nie dokończył, bo w tej samej chwili rozległ się dzwonek. Telefonował prokurator, który powróciwszy z klubu, chciał wiedzieć o szczegółach śledztwa. Stawrowski zmuszony był zameldować wyniki badania świadków, wreszcie doszedł do przesłuchania Lejtana i rzekł:
— Jeden z morderców jest już w więzieniu, za drugim — rozesłano listy gończe!
Prokurator jednak długo jeszcze rozmawiał dając swoje rady i wskazówki, których stary, doświadczony sędzia słuchał w roztargnieniu.
Odłożywszy wreszcie słuchawkę szybko się ubrał i wyszedł.
Był bardzo znużony, czuł dziwny niepokój, niezadowolenie i nieznośne bicie serca.
Po jego odejściu sekretarz zatelefonował do więzienia. Długo nie mógł otrzymać połączenia; gdy wreszcie odezwał się dyżurny dozorca, zakomunikował mu rozkaz sędziego śledczego.
Senny, ochrypły głos odpowiedział mu:
— Ernest Lejtan?... A, właśnie!... Przywieziono go i zamknięto w osobnej celi... Skorzystał z tego i powiesił się na rzemyku od spodni... Telefonowaliśmy wszędzie, szukając naszego lekarza... Wreszcie przyjechał i stwierdził zgon.
— Proszę w takim razie spisać protokół i załączyć orzeczenie lekarza — obojętnym głosem przypomniał dozorcy niezbędną formalność sekretarz i przerwał rozmowę.
Ziewając chował do szafy papiery i mruczał do siebie:
— Nareszcie... koniec!... Spać!
Zgasił światło, a spostrzegłszy pierwszy brzask zaklął z cicha:
— Już świta... Psia służba!