<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża opieka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak całe panowanie Stanisława Augusta, tak i jego początki należą do chwil historycznych, najżywszemi barwy życia na kartach dziejów się malujących. Po zgonie Augusta III, między którym a Polską mniej jeszcze było może związku, niż z jego poprzednikiem, młody król, Polak, człowiek, któremu osobistych przymiotów odmówić było niepodobna, piękny, utalentowany, ulubieniec kobiet, sławiony z miłości, nauk i rozumu, w całym narodzie obudzał nadzieje nowej jakiejś ery szczęśliwszej. Miał on nieprzyjaciół, lecz miał najgorętszych zwolenników. Polska i Warszawa, nieco zaniedbane za Augusta III, opuszczone i obumarłe, poczynały krzepko dźwigać się do nowego życia.
Sama stolica, którą Poniatowski zastał wielce zaniedbaną, z początkiem panowania jego budować się, przeistaczać, upiękniać zaczęła. Dwór króla i otaczające go intrygi ściągały nieustannie coraz nowych przybyszów. Polityczny rozdział kraju, i rozłamanie go na stronnictwa nawet, przyczyniało się do ożywienia Warszawy. Zakładano instytucye nowe, tworzyło się mnóstwo projektów, młodzież napływała zewsząd w nadziei umieszczenia się w zakładach wojskowych, na dworze lub przy możnych panach, których olbrzymie fortuny dozwalały im grać rolę dobroczyńców z łatwością. Obyczajem też było naówczas, równie dla przepychu jak dla podtrzymania popularności między szlachtą, otaczać się synami ziemian, którzy całą niemal służbę przy panach pełnili i na pańskiej klamce nadzieje przyszłe budowali. Z małemi wyjątkami wszystka młodzież przechodzić musiała nowicyat ten przy dworach, przez który się w ówczesny świat wchodziło. U Ostrogskich marszałkiem dworu bywał nieraz ubogi książę lub drążkowy kasztelan; trafiało się nieraz, iż przyszły dygnitarz koronny, rękodajnym dworzaninem poczynał. Nie wstydziła się szlachta służyć u panów braci, a magnat oprócz cudzoziemców, którym plebejuszami być dozwolono, nie trzymał przy sobie nikogo bezklejnotnego, chyba stróżów do palenia w piecu i pomywania w kuchni...
Dwór też królewski cały, można powiedzieć z młodzieży szlacheckiej się składał, a najzdolniejszych nazywano paziami, z których przyszli szambelanowie rośli. Miano wzgląd w wyborze na wszelkie przymioty, a nawet i na powierzchowność młodzieńców, którzy szykownie i zręcznie wyglądać musieli i prezentować się tak, by wysłani z biletem N. Pana do pani Krakowskiej lub Zamojskiej, do Tyszkiewiczowej lub jednej z dam, która chwilowo panowała sercu najjaśniejszego, umieli się znaleźć, odpowiedzieć, pokazać przyzwoicie, nie zbyt śmiało ani nadto bojaźliwie. Paziowie króla Stanisława, którzy sławili się dowcipem, i nieraz z za krzeseł pozywani byli do odpowiedzi w czasie wesołych czwartkowych obiadów, nie wszyscy mogli się wywieść z dwunastu herbów po ojcu i matce, ale musieli mieć za to wiele sprytu i zdolności; nie ostałby się tu pokornego ducha chłoptaszek, któryby zagadnięty mógł języka w gębie zapomnieć. Szkoła ta dworska nie koniecznie była najlepszą, ale dawała ogładę i zawcześnie smutne doświadczenie świata. Każdego dnia kilku z paziów J. Królewskiej Mości było na pokojach na służbie czynnej, inni się też nie oddalali od zamku... chyba za szczególnem pozwoleniem.
Podskarbic, który przybył do Warszawy szczególniej w tym celu, aby trochę zaniedbane stosunki odświeżyć, królowi się przypomnieć i dawnych towarzyszów broni, a dziś pedogrą utrapionych inwalidów nawiedzieć, zaledwie stanął, ekwipaż miejski najął i na publiczną audencyą do zamku pojechał. Tam mu było najłatwiej dowiedzieć się o znajomych, powziąć języka i termometrowi dworskiemu się zblizka przypatrzeć. Nie omyliły go nadzieje... na schodach bowiem zaraz schwycił go w ramiona jeden z tych, co z nim najdłużej za granicą hulali. Spojrzeli na siebie po długich niewidzenia latach, zmierzyli się oczyma i stanęli smutnie zdziwieni.
— Tyżeś to kwiecie młodzieży? — zawołał otyły kasztelan, którego peruka zakrywała łysinę, ale rubinowego nosa barwę podnosiła zarazem do zbytku — tyżeś to ulubieńcze niewiast... uwodzicielu... motylu? gdzie twe skrzydła?
— Mógłbym cię podobnie zaapostrofować — odparł Podskarbic, — ale ci się wypłacę wspaniałomyślnie, zaręczając, że gdybyś nie napęcniał, nicbyś się nie odmienił, humor i głos pozostał!
Uścisnęli się czule i syknęli. Kasztelanowi strzykało w nodze; Podskarbic, gdyby nie laska, na swoich ustaćby dłużej nie mógł.
— Cóż ty tu porabiasz? — spytał kasztelan.
— Przybyłem dowieść prezencyą moją, żem nie umarł.
— Gdzieś ty się zakopał? Przyznaję ci się, żem doprawdy posądził cię o zupełne ustatkowanie...
— A! licha tam! — rzekł Podskarbic — wiesz przysłowie o skorupie...
— Nie tylko je wiem, ale go na sobie doświadczam... Idziesz się królowi zaprezentować?
— Tak jest...
— A! uśmiechnie ci cię, obsypie grzecznościami... lecz cóż kiedy to... l’eaux benite de la cour! Jeśli masz interesa... gdzieindziej pukać potrzeba...
Szli powoli po schodach, a tymczasem mijali ich witając inni przybywający z kolei, którym Podskarbic przypominać się musiał. Wiele dlań było twarzy nowych, niektórych widział chłopakami niedorosłymi, innych znał rodziców... wszystko mu smutnie wiek jego przypominało. O większą część figur kasztelana pytać musiał...
— Niestety, braciszku — rzekł w końcu — kiedy ja o innych pytać muszę, nasuwa się wątpliwość, czy i o mnie też wielu nie spyta... Jestem w świecie żywych jak umarły, który z grobu powraca...
Westchnął; wchodzili na próg właśnie; niedaleko od progu stał w wykwintnej barwie królewskiego dworu wystrojony blondynek, postawa nader zręczna, uśmieszek na różowych ustach, oczy wielkie niebieskie, czoło szerokie białe, twarz rysów szlachetnych i szlacheckich. Nawet ciemny rodzinny znak pod uchem nie szpecił go wcale, oczekując, ażeby podstarzał, bo w późniejszym wieku brodawki, pieprzyki i znamionka nie miane za młodu, mszczą się za to, że je młodość rumieńcem zabiła...
Od chwili, gdy go Podskarbic spostrzegł, już oczów oderwać od niego nie mógł. Zmieszał się nadzwyczajnie pobladł, sparł na lasce i zmienionym wielce głosem, targnąwszy za suknię kasztelana... począł natrętnie pytać.
— Któż to jest ten chłopiec? kto ten chłopiec? na miłość Boga? kto to taki?
— Ale to paź królewski... Czemże cię tak uderza?...
— Jak on się zowie? jak się zowie? — domagał się natarczywie Podskarbic.
— Pan Jan, albo jak go tu zwać zwykli, Janek Leliwa...
— Leliwa! Leliwa! jakto Leliwa?... I zamyślił się posępnie.
— Co ci jest? dla czego ci on tak wpadł w oko!
Podskarbic odciągnął na stronę przyjaciela.
— To osobliwsze, to okropne podobieństwo... — zawołał.
— Do kogo?
— Do pierwszego męża wojewodzinej, teraźniejszej żony mojej; zdaje mi się, że upiorem wstał z grobu. Wiesz przecie, że herbem jego była także Leliwa.
— A no! więc cóż dziwnego, że w chłopcu, co do herbu należeć musi, znalazły się rysy rodowe... — odparł kasztelan spokojnie... — a zresztą... hm! kto tam o tajemnice kolebek i kotar pokusić się może...
— Ale zkądże on jest? co za jeden?
— Doprawdy nic nie wiem...
W tej chwili zaczęli się goście przybyli ustawiać w szeregi... Marszałek bowiem wyszedł poprzedzając króla, a wkrótce potem ukazał się Stanisław August w mundurze kawaleryi narodowej, nader wykwintnie ufryzowany, pięknie swe białe ręce w koronkowych mankietach wyciągnąwszy z niejaką pretensyą, z twarzą uśmiechniętą, choć na czole czuć było raczej niż znać ledwie rozwianą chmurę. Podszedł naprzód do ambasadora, z którym się przywitał nader serdecznie i poufale... potem do grupy, która rodzaj dworu przy nim stanowiła, naostatek zwolna począł obchodzić zgromadzonych obywateli; parę razy bystry wzrok królewski padł na Podskarbica i szybko się od niego odwrócił i równie ciekawie znowu ku niemu skierował... Zdawało się, jakby z trudnością mógł tę twarz zestarzałą i zwiędłą przypomnieć, nierychło też przyszła kolej przedstawienia się, gdyż Stanisław August zdawał się umyślnie krążyć, unikając Podskarbica i zostawując go ku końcowi. Nie było to z pewnością oznaką łaski... Lecz król był tak systematycznie grzecznym dla wszystkich, iż nawet najzawziętszemu nieprzyjacielowi swemu nigdy nie uchybił. Nie było się więc o co obawiać... Podskarbic czekał... Stanisław jakby zakłopotany zbliżył się do niego, ceremonialny składając uśmiech.
— N. panie, — odezwał się Podskarbic z niskim ukłonem, — muszę się WKMości jakby nowo przedstawiający, chociaż dawny czciciel jego i najwierniejszy poddany, po imieniu i nazwisku przypomnieć, bo nie mogę sobie pochlebiać, abyś WKMość tę twarz zmienioną raczył jeszcze pamiętać.
— Mylisz się, panie Podskarbicu — odrzekł król sucho — imię i twarz jego są mi bardzo dobrze pamiętne, szczególniej dla zasług w ojczyźnie czcigodnego rodzica jego.
— Cieszę się, iż choć w ten sposób mam szczęście — począł Podskarbic, ale król mu przerwał.
— Gdzież waćpan przebywasz, żeśmy go od tak dawna widzieć nie mieli przyjemności?
— Na wsi lub w Krakowie — odparł kłaniając się zapytany.
— A czcigodna małżonka, wszakże żyje? jak się miewa?
— Nie zbyt szczęśliwem cieszy się zdrowiem — rzekł Podskarbic... i z domu się prawie nie rusza...
— Co za nieszczęście! osoba tak znakomitych przymiotów duszy, którąbyśmy radzi zawsze widzieli tu, gdzie jej cnoty i wpływ pożądanemi byłyby.
Podskarbic się kłaniał...
— A rodzina? — spytał król bacznie wpatrując się w Podskarbica.
— Pan Bóg nas nią nie obdarzył... — szepnął spytany.
— Jak to? wszakże po ś. p. wojewodzie, jeżli się nie mylę, syn był pozostał...
— Ten... ten... bąknął Podskarbic niewyraźnie, — zmarł wkrótce po ożenieniu mojem...
— Proszę! co za nieszczęście! zmarł! nie słyszałem o tem wcale — dodał król — strata wielka i nieodżałowana, bo to rodzina była krajowi zasłużona, starożytna i znakomita.
To mówiąc Stanisław August cofnął się parę kroków i nader zimnem kiwnięciem głowy Podskarbica pożegnał...
Kasztelan czekał na niego... usunęli się więc w głąb sali, i byłby go uprowadził zaraz, mając zamiar zabrać z sobą, gdyby Podskarbic, który wciąż śledził okiem chłopaka w paziowskim stroju... nie szepnął kasztelanowi: Proszę cię, zrób mi tę łaskę... Leliwa ów mocno mnie intryguje, przyznam ci się... pomóż mi zapytać go o rodzinę i pochodzenie; znasz go pewnie.
— Bardzo dobrze — szepnął kasztelan, i zbliżyli się ku paziowi, który na nich obu z minką dosyć lekceważącą poglądał.
— Przepraszam cię, panie Janie — odezwał się kasztelan, zatrzymując się około niego — będzie to zapewne niedyskrecyą z naszej strony... pan Podskarbic, który jest skolligacony z rodziną Leliwów, radby wiedzieć, z jakich i których Leliwów pochodzicie? Wszak ci to nazwisko razem familii waszej i herbu być musi.
Chłopiec się mocno zarumienił, oczy mu błysły, wargi zadrzały, popatrzył długo na Podskarbica i na kasztelana, zdawał się namyślać i odezwał z udaną obojętnością.
— Powinienbym za ten wzgląd podziękować, ale dobrze i dokładnie odpowiedzieć nie potrafię. Jestem sierotą, opiekun się mną zajmował, a zawcześnie mi było rozpytywać o pochodzenie i szlachectwo moje; tyle tylko wiem, iż zapewne do imienia, które noszę, prawo mieć muszę...
— Ale nie bierzże znowu tak siarczyście zaraz niewinnego zapytania — odparł kasztelan — nikt wątpliwości nie ma o pochodzeniu. Jest to prosta ciekawość.
— Której ja niestety! — dodał chłopiec żwawo, — zaspokoić nie potrafię... Jestem sierotą... o familii wiem mało, może mnie zawcześnie odumarli.
— Któż się jego losem zajmował? — spytał Podskarbic mocno się w niego wpatrując.
— Dalecy krewni — westchnął p. Jan Leliwa, skłonił się i prędko odszedł w głąb ku królewskim pokojom.
Podskarbic stał osłupiały. — Jednakże to jest — rzekł cicho — to niepojęte, to osobliwsze... to przerażające podobieństwo... Zapomniałem go o wiele zapytać, lecz widzi mi się, że nie ma lat dwudziestu... tak... Tu przerwał, głowę spuścił i zadumał się, jakby coś po cichu obliczał. Kasztelan go trącił w ramię.
— Na starość stałeś się jakimś tetrykiem zabobonnym... Chodź, mamy dziś ostrygi i do nich winko, powiadam ci, nektarek... Niech tam wszystkich Leliwów... Bóg ma w swej opiece; losy ich moich ostryg nie warte.
I pociągnął go za sobą.
Po scenie w karczmie na gościńcu i rozstaniu z Brzeskim, który szydersko ofiarował się na przekór już jechać za Podskarbicem do Warszawy, nie spodziewał się on wcale, aby mu się dawny plenipotent istotnie tu miał stawić; zdziwiony więc był nie pomału, gdy sługa nazajutrz Brzeskiego oznajmił.
— Czegoż jeszcze ten stary łajdak chce? chyba żebym mu skórę wygarbować kazał! — zawołał Podskarbic. — Puszczaj go; ciekawym...
W progu ukazał się powołany... Dawny pan podniósł nań oczy gniewne — Czegożeś tu jeszcze?
— A kazałeś mi pan jechać za sobą, więc jestem. Mógłbyś pan sądzić, że się go lękam, a ludzie myśleć, że go istotnie okradłem... Tandem mnie pan masz... Jesteśmy dziś oba równymi obywatelami rzeczypospolitej, jest sąd, są trybunały, masz co pan do mnie, to się rozprawmy...
— Zgago ty jakaś stara, przebrzydła! — mruknął Podskarbic — powiadam ci, nie próbuj mojej cierpliwości. — Brzeski ręce założył na piersi i stał.
— Czego chcesz?
— Ja pytam, dla czegoś mi tu jechać kazał!
Podskarbic rzucał się w krześle. — Powiesz mi czy nie, coś z nim zrobił?
— Z kim?
— Z chłopcem...
— Nicem z nim zrobić nie mógł, bo o nim nie wiem.
— To ja ci powiem, że ja o nim wiem! ja wiem! — krzyknął pięścią uderzając w fotel Podskarbic — ha? rozumiesz?
— Jeszcze nie — odparł spokojnie Brzeski.
— Tak jest, sam los mi go wskazał; pytałem cię tylko dla wypróbowania, natura go napiętnowała, skryć mu się trudno, chociażeście go dobrze pod pańskie skrzydełko przytulili, ale i tam go może ludzie znaleźć potrafią.
Brzeski ani na chwilę nie okazał zdumienia, nie odpowiedział nawet na groźbę, ruszył ramionami.
— Więc gdy już uwolniony jestem i niepotrzebny — odezwał się, — stopy pańskie całuję... do nóg upadam. — Spojrzeli sobie wzajem w oczy... Podskarbic zwrócił się tyłem — Bóg wielki! — mruknął Brzeski i wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.