Bogowie Germanji/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogowie Germanji |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ciągu pierwszych kilku dni Eva Evard utaiła się w hotelu „Lutetia“, nie składała wizyt, unikała nawet wielkich kawiarni, teatrów, gdzie mogłaby spotkać znajomych. Uprosiła dyrekcję hotelu, żeby nie ogłaszano jej nazwiska na liście gości, obawiając się natarczywości reporterów. Cały dzień spędzała na mieście. Paryż ją upajał. Gdziekolwiek się obróciła, wszędzie witał ją urok jej jedynego na świecie miasta, za każdym razem przybierał inną postać, inny wyraz, a zawsze był ten sam, wierny sobie i jej. Opuściła Paryż w zimnych mgłach i w nawałnicach listopada, witała go w słońcu i cieple, wi zieleni i w kwiatach, przyozdobił się i wypiękniał, ze wszystkich kątów wykwitał uśmiech wiosny. Chciało się łudzić, że na świecie panuje pokój i szczęście, że prawda tego, co się działo, była koszmarem źle przespanej nocy...
Pospołu z tchnieniem wiosny zewsząd wyzierała nie tylko wojna, z którą oblicze Paryża zżyło się i zrosło, ale groza klęski i zatracenia, strach, rozpacz — na ulicach już się widziało widma zwycięskich niemieckich żołnierzy, którzy wkroczą tu nie dziś to jutro. Nieprzyjaciel zajął właśnie Château-Thierry i w niepowstrzymanym zapędzie całą swoją masą przewalał się przez Marnę.
Codzień o świcie pod hotelem „Lutetia“ rozlegał się grzmot mierzonych kroków piechoty, bulwarem Raspail ciągnęły oddziały wojsk francuskich, angielskich, amerykańskich, ciężko hurkotały armaty i jaszcze i nieskończone sznury taborów. Co rano, gdy pierwsze poranne dzienniki pojawiały się na mieście, Eva z okien swego pokoju widziała na.
jobszernej przestrzeni na skrzyżowaniu wielkich ulic mnóstwo przechodniów, skamieniałych na chodnikach i pośrodku jezdni, który gdzie stanął, zapatrzonych w rozwinięte płachty gazet. Po dwa razy na dobę w dzień i po nocy setki dział przeciwlotniczych grzmiało, ścigając po niebie eskadry samolotów, niedostrzegalnych na zawrotnej wyżynie. W tych dniach znowu ozwały się po wszystkich dzielnicach Paryża wybuchy pocisków monstrualnej dalekosiężnej baterji.
Evie nie chciało się o tem wszystkiem wiedzieć. Co ma być to będzie, jednak wydawało się jej niemożliwością i absurdem, by ona, wymknąwszy się tak nadzwyczajnie i romantycznie z dalekiego Berlina z paszczęki niemieckiej, miała ich spotkać właśnie tutaj w Paryżu — byłoby to zbyt fantastyczne nawet na te czasy. Więc, naprzykład, generał von Sittenfeld, który bezsilnie pieni się i miota gdzieś w bezgranicznej przestrzenią a który zgasł dla niej i rozwiał się na zawsze, mógłby — dlaczegóżby nie — zmaterjalizować się i zjawić się tutaj wślad za zwycięską armją niemiecką i znowu sięgnąć po nią?
Byłoby to zbyt kolosalnie śmieszne, takie farsy nie zdarzają się w żadnej rzeczywistości. I czyż dlatego właśnie, żeby się to nie stało, napór nieprzyjaciela ma być koniecznie złamany, a Niemcy mają być nieodzownie odparci z powrotem za Marnę?
Bądź co bądź Eva nie wierzyła w zdobycie Paryża, ale myślała o tych sprawach jakoś nierealnie. Szły wydarzenia ogromne, przełomowe, a jej zdawały się one jak zmyślone lub przyśnione. Usiłowała strząsnąć ze siebie natarczywość rzeczy widzianych, opędzała się przed rzeczywistością bezmiernego wysiłku, bohaterstwa, rozpaczy, strachu, paniki, które biły z ulic miasta. Ona była pośród tego odrębnym samotnym światem, własnym, samowystarczalnym.
Nosiła w sobie jakowąś tajemną sprawę, niewiadomą ale najważniejszą jaka tylko mogła zdarzyć się w jej życiu. Nie miała pojęcia, co to jest, ale od chwili przyjazdu ogarnęło ją dziwne poczucie, że poza jej wiedzą i władzą zachodzi w jej losach jakiś zwrot ku czemuś, czego nie zaznała jeszcze. Czeka ją jakaś bezprzykładna nowość, moc bezimienna, niewiadomo dobra czy zła. Cóż to ma być? Snując się po mieście, witając znajome ulice, parki, gmachy, kościoły, muzea, mieszając się z tłumem, bezwiednie oczekiwała, że owa rzecz niepojęta lada chwila objawi się jej znienacka, w spotkanym znajomym czy nieznajomym, człowieku, w przypadku ulicznym, w wiadomości z gazety... Może to przeczucie, że trafi w nią granat z samolotu nieprzyjacielskiego, czy też pocisk z „Grubej Berty“, który oddawna czekał na nią wiernie, aż sama podstawi się pod strzał w wiadomem, zgóry przeznaczonem miejscu — na carrefour du Chateaudun, w ogrodzie Luxemburskim pod ukochanym posągiem pani George Sand, na Pere Lachaise u grobowca Balzaca?...
Śmiała się ze siebie i niepokoiła się, ogarniało ją niecierpliwe pragnienie tej rzeczy, a chwilami i prawdziwy strach. Przypuszczała nawet, że to przychodzą nie w porę, nieproszone, znajome jej wstępne oznaki mającej nastąpić furji miłosnej, było to oczekiwanie z pozoru jakby podobne a jednak w głębi wręcz potężniejsze i nowe, a wzmagało się z każdym dniem, dochodząc w pewnych godzinach do opętania.
Wreszcie piątego dnia po przyjeździe znużyła ją samotność, wybrała się między ludzi. Dyrekcja hotelu „Lutetia“ dotrzymała słowa, zresztą wobec grozy położenia, gdy nieprzyjaciel stał u bram stolicy, dzienniki miały co innego do roboty, niż zaprzątać się nawet tak fenomenalną sensacją jak bohaterska ucieczka i szczęśliwe przybycie do Paryża tak znakomitej osobistości jak Eva Evard. Nigdzie nie pojawiła się o niej najlżejsza wzmianka. Eva zgóry wyobrażała sobie wrażenie, jakie wywołają jej pierwsze odwiedziny w zaprzyjaźnionych domach. Nazajutrz oczywiście gruchnie po mieście wieść, reporterzy zapełnią hall „Lutetii“, będzie musiała dać wywiady w Figaro i w Matin’ie choćby dlatego, żeby sprostować legendy i fałsze, które natychmiast zaczną fabrykować i puszczać w świat brukowi feljetoniści...
Komunikat poranny tego dnia był uspakajający — rozpęd nieprzyjaciela w kierunku stolicy został ostatecznie zahamowany, nieprzyjaciel obwarowuje swoje nowe pozycje na południe od Marny — ale Eva znała się na komunikatach, zresztą wiedziała gdzie trzeba szukać prawdy. Madame Sarment-Durand miała męża znanego dziennikarza w Biurze Informacyjnem Ministerstwa Wojny, powitała ona Evę bez żadnych oznak zdumienia ani radości, jakgdyby widziały się wczoraj i odrazu o nic nie pytając ani nie pytana zaczęła szeptać pod największą tajemnicą o nieuchronnem i już postanowionem opuszczeniu Paryża przez armję, parlament i wyższe władze państwowe.
— To sprawa kilku dni! Męstwo naszych żołnierzy jest niesłychane! Straty straszliwe! Marna znowu spłynęła krwią! Foch i Petain dokonywują cudów, ale Anglicy zdradzili nas haniebnie, myślą jedynie o obronie swojego morza i nie okazali nam najmniejszej pomocy, Amerykanie, których pełno w Paryżu i w całej Francji, zupełnie nie kwapią się na front. Ja z dziećmi wyjeżdżam jutro do matki, do Grenobli, co za przeklęta praca z pakowaniem nagwałt!... Czeka nas ruina, Niemcy postawią warunki niepojęcie haniebnej kapitulacji. Żegnaj nazawsze Alzacjo, żegnaj Lotaryngjo! Tracimy Nancy i wielki pas pogranicza. Sto miljardów kontrybucji! To koniec Francji, reszty dokona bolszewicka rewolucja! Ach, okropnie jestem zajęta, a do tego zakupy przed wyjazdem... Doprawdy głowa mi pęka, nie wiem jak nadążę z tem wszystkiem do jutra... Pani wie, jak ja niecierpię tej Grenobli... Dom matki jest bardzo niewygodnie rozplanowany... Co za ścisk będzie w pociągu o ile się wogóle dostaniemy do wagonu... Boże miłosierny, w te straszne upały! Z dziećmi! Z bagażami!...
I tak dalej.
Baronostwo de Schropff już wyjechali do Chamonix a państwo Castelain do Aix les Bains. W château Lambesc na Avenue Henry Martin odpowiedziano jej uprzejmie, że pani margrabina nie przyjmuje, pomimo że przed domem stało kilka samochodów. Eva wyobrażała sobie, co będzie wyprawiała stara patrjotka, jak ją będzie przepraszała, gdy za parę dni dowie się o niej całej prawdy. Eva pojechała dalej, przenosząc się w swoich poszukiwaniach na lewy brzeg Sekwany. Yvonne Arbey, aktorka teatrzyków dzielnicowych, głośna z występów w mimodramach z życia bandytów wielkomiejskich i początkująca w filmie, przyjęła ją ze łzami radości. Yvonne wiedziała o niej to i owo.
— Evo, nie chodź do swoich arystokratów, do tych ministrów ani do bogatych Żydów, tam cię zaszczują za historję z tym berlińskim generałem i za niemiecki film.
— Na szczęście jestem wolną obywatelką obywatelką neutralnego państwa i nic sobie z tego nie robię.
— Brawo, Evo Evard! Śmiało powiedziane — precz z burżuazją! Ale jakże ty wytrzymasz bez ich zapowietrzonych salonów, ty biedna znakomita osobo?
— Poczekaj z parę dni, jeszcze się dowiesz o mnie ciekawych rzeczy!
— To prawda, że miałaś również romans z młodym cesarzem austryjackim? jaki on jest?
— Yvonne, co tu jeszcze o mnie gadali?
— Że pojechałaś w imieniu Anglji prowadzić rokowania o odrębny pokój z podwójną monarchją, ale że Niemcy cię przekupili...
— Ileż dostałam?
— Nie pamiętam, ale oczywiście bardzo dużo Deputowany Depéret, wiesz, ten co zbankrutował zeszłej jesieni na Liii Corbière i na jej teatrzyku „O-la-la“ na rue Blanche...
— Nie znałam tego pana.
— Podobno złożył wniosek, żeby cię nie wpuszczano więcej w granice Francji.
— A jednak jestem tutaj.
— Widzę, widzę. Oficjalnie nic ci nie mogą zrobić, ale wszystkie salony, tak zwane sfery, dygnitarze i cała bogata hołota zmówili się, żeby cię zbojkotować.
— Oho, Yvonne, robisz karjerę, jeżeli tak dobrze wiesz, co się tam u nich dzieje?
— Niestety, nie robię karjery, opowiadał mi to Pépi Thureau-Dangin, który mnie gnębi w tych czasach systematycznie i codziennie, ten zawsze wszystko wie.
— A co pan hrabia mówi o położeniu na froncie? Kiedy Niemcy tu przyjdą?
— O, te sprawy go nie zajmują, mój hrabicz wysila się tylko, żeby się nie dostać na front. To genjalny dekownik, zdumiewający — bo pomyśl tylko — wymyka im się tak przez całe cztery lata wojny! Na co on już nie chorował! Czem on już nie był! A gdy się wyczerpały wszystkie „plecy“, kruczki i sposoby został przydzielony do jakiegoś mieszanego biura prasowego i niebawem — on, rodowity Francuz — jakimś cudem został angielskim „War Correspondent“ i z dumą nosi na rękawie frencza litery W. C., choć tych panów powszechnie nazywają w armji — waterklozetami. Powiada, że zniesie wszystko, bo zbyt kocha życie.
— A nasza stara banda z „La Rotonde“?
— O, tego już niema! Nic nie zostało z całej bandy, jedni siedzą w Santé, gdzie ich zapakował nasz stary Tigre...
— Tigre?
— No, nasza opatrzność — le premier Flick de France, sam się tak nazwał... Jednem słowem — Clemenceau. Jack Broquet i Benneteau na chwałę Republiki dostali po pięć lat a kilku zginęło na froncie, Joujou-le-Bec, strzelony w krzyż, włóczy nogi na kulach, Anzelmini dogorywa w szpitalu, mały Rouchon stracił wzrok...
— A twój dawny, poeta, wskrzesiciel ody, zwany Odeonem, nie pamiętam jak się nazywał?
Szelmowskie czarne oczy Yvonne natychmiast zapłynęły łzami, usta skuliły się w podkówkę jak u dziecka.
— Nie widzisz, że jestem ubrana czarno, choć to wiosna? Nieszczęsny chłopiec pomimo strasznych awantur, które mu wyprawiałam, uparł się i poszedł na ochotnika, choć dwukrotnie był zwolniony przez komisję. Poszedł na warjata w obronie honoru grupy poetów „L’Aigle à pied“, o których reakcyjne gazety pisały, że są zaprzedani Niemcom. Odeon został pod... Zapomniałam jak się to nazywa — gdzieś daleko w Argonnach. To bohater i prawdziwy poeta, bo przecież i on był zajadłym antymilitarystą. Podła „La Source“ podała o jego śmierci, że to była jego jedyna znośna oda, za co nasz Duvier, członek grupy „L’Aigle à pied“, dopiero co wypuszczony z więzienia pana Clemenceau, sprał na ulicy kijem jakiegoś bonhomme’a, który był uderzająco podobny do naczelnego redaktora „La Source“. Staramy się zebrać najlepsze ody i wydać w ozdobnej plakiecie z życiorysem i z programową przedmową, ale zupełnie nie mamy pieniędzy. Dałabyś cośkolwiek na to, Evo, z tych niemieckich kapitałów, żeby ci nie ciążyły zanadto na sumieniu...
— Poco z niemieckich, dam z moich własnych
Rzeczywiście Eva nie została przyjęta ani przez prezesa Czerwonego Krzyża, ani przez dyrektora Komedji Francuskiej, ani przez sekretarza generalnego Instytutu — ludzi, którzy byli dla niej kiedyś bardzo grzeczni, a jeden, najstarszy wiekiem, mocno zabiegał o jej względy. Nie przyjęto jej ani u byłego ministra Sadron, ani u generałostwa Goulay.
W hallu Lutetii zgłaszały się jedynie jakieś marne figury z nieznanych, pośledniejszych gazetek, żyjących ze skandalu. Gdy Eva nie zechciała z nimi mówić, zaczęły się ukazywać lakoniczne parowierszowe wzmianki. Eva nie wierzyła własnym oczom, tak dalece było to nikczemne i plugawe. Wielkie dzienniki pomijały milczeniem te napaści, nikt nie wziął jej w obronę, a były to redakcje zaprzyjaźnione, które nigdy nie odzywały się o Evie Evard inaczej, jak z najwyźszem uwielbieniem. Wówczas zaczęła telefonować, ale dziwnym trafem nigdy nie mogła uzyskać połączenia z żadnym ze znajomych redaktorów.
Tego jeszcze nie zaznała w życiu. Przywykła do hołdów, oblegana była przez reporterów i fotografów... Czyżby opuścili ją wszyscy? Co za fantastyczne nieporozumienie... Przecie wystarczy jednego słowa z II-go Biura Ministerstwa Wojny ażeby ją nie tylko zrehabilitować, ale podnieść na wyżyny i w jednej chwili odmienić wszystkie sądy. Czemuż nie poszła odrazu po przyjeździe do starego przyjaciela gegenerała Dubreuil, ażeby urobił o niej należytą opinję w prasie i zgóry nakazał powstrzymać przypuszczalne plotki? Cenzura wojenna była wszechmocną i bez jej przyzwolenia nie przekradłoby się jedno słowo wymierzone przeciwko osobie tak zasłużonej dla armji jak ona. Czemu nie poszła? Poprostu jakoś nie chciało jej się. Był to wielki błąd, bo teraz trzeba będzie prostować, bronić się, a to już wygląda na poniżenie, to przeoczenie czy zaniedbanie może ją drogo kosztować...
Na rue St. Dominique, gdzie w listopadzie miała długą poufną konferencję z szefem II-go Biura, zjawienie się jej nie wywarło najmniejszego wrażenia.
Około godziny wysiedziała się w poczekalni, gdzie wciąż przechodziło i szastało się mnóstwo oficerów a każdy przyglądał jej się natarczywie. Była najpewniejszą, że przychodzili umyślnie ze wszystkich biur żeby na nią popatrzeć. Sekretarz szefa siedzący w kącie nie zwracał na nią żadnej uwagi.
Nareszcie ktoś znajomy!
Smukła postawa, twarz jednooka, zeszpecona, cała w szwach i bliznach — ależ to on, poległy przed pół rokiem kapitan Percin... Spojrzał i podszedł do niej z wysiłkiem o lasce, suwając nogami, pod pachą dźwigał wielką wypchaną tekę.
— Więc pan żyje!...
— Miło mi powitać panią, pani Evo! Żyję, choć w oficjalnych wykazach zaliczono mnie wśród tych, którzy padli w listopadzie pod Soissons. Byłem ciężko poparzony i nawpół uduszony — Żółty Krzyż! A zanim mnie dowieziono do Paryża pani już mi znikła.
— Byłam tak zrozpaczona... Właściwie dlatego tylko wyjechałam, na moje utrapienie... Wszystko przez pana.
— Widzi pani co za los... Pomyłka jakiegoś sierżanta ewidencyjnego w pułku... I wszystko nanic. Niczem w wojennym kinodramade.
— Wcale niezły pomysł, ale w kinie reżyser nie zmarnowałby tematu, byłby napewno ciąg dalszy — „w pół roku później“ i tak dalej, gdy tymczasem nasz scenarjusz, panie kapitanie...
— Wiem, wiem — i może szkoda, że inaczej być nie może.
— Zaprawdę szkoda, że wówczas nie stało się jak być miało, ale teraz... Lepiej że nic z tego nie będzie, ale możemy jeżeli pan zechce zachować stosunek przyjacielski?
— Z pewnością, pani Evo, ale nigdy już nie będziemy ze sobą mówić o tem co było? Nieprawdaż?
— Oczywiście! Ani o tem, czego nie było!
— Tak jest! A teraz, co panią sprowadza do tak osobliwej instytucji jak to biuro?
Eva zaczęła się skarżyć. Nic nie wiedział o jej przygodach berlińskich, ani o ucieczce, ani o powrocie, ani o tem, jak ją tu przyjęto. W krótkich słowach opowiedziała mu o sobie — wkońcu przychodzi prosić o pomoc starego przyjaciela generała Dubreuil i od godziny czeka oto na audjencję.
— Na audjencję u generała Dubreuil może pani czekać przez całą wieczność. Generał Dubreuil już od dwuch miesięcy nie jest kierownikiem II-go Biura.
— Więc dlaczego ten pan, który siedzi za stolikiem pod oknem nie powiedział mi o tem ani słowa?
— Tu są takie zwyczaje, ale z pewnością zameldował panią nowemu szefowi.
— Nie mam żadnego interesu do nowego szefa. Pan nie zna adresu generała Dubreuil?
— Ach, pani, nie chciałbym żartować, ale o ile wiem, to na cmentarzu Gentilly. Poprostu umarł...
— Jakto?
— Był stary, spracowany, wojna go dobiła. Zachorował, chorował — i już.
— Biada mi! On jeden jedyny we Francji wiedział o mojej misji, która była najpoufniejszej natury. On jeden mógł poinformować prasę, że moje germanofilskie wynurzenia w Berlinie, generał Sittenfeld, film „Bogowie Germanji“ i wszystko temu podobne było bezpośrednio związane z moją misją. A tymczasem on sobie umiera... To niesłychane!
— Pani Evo, wszyscy jesteśmy śmiertelni.
— Piękna pociecha!
— Mówię to, ponieważ i generał znał tę prostą prawdę, więc na wypadek śmierci napewno zachował w swoich papierach jakiś ślad owej tajemniczej misji. Zresztą w naszych biurach nic nie zostaje bez należytego utrwalenia i zadokumentowania. Z pewnością istnieje dossier Evy Evard. Będziemy szukać, obronimy panią, proszę się uspokoić! Ale co do szerokiej opinji o pani, będzie to trudna sprawa. Opinja nasza jest w tych czasach wyjątkowo zawzięta i chciwa na zdrajców — potrzeba jej wciąż świeżego żeru, to też rzuca się jej na pastwę coraz to nowe ofiary... Pani zna sprawę Caillaux? Człowieka tego trzyma się w więzieniu w znacznym stopniu dla uspokojenia chorobliwej opinji. Żałuję, że obecnie nie należę służbowo ani do II-go Biura ani wogóle do Ministerstwa, jednak ma się znajomości i drogi... Proszę wierzyć, Pani Evo...
Paryż odetchnął swobodnie i ochłonął. Ustały nocne alarmy z atakami powietrznemi, zamilkła dalekosiężna baterja, nieprzyjaciel wyczerpany utknął na drodze do stolicy i umacniał się na krwawo zdobytych stanowiskach. Na ulicach ukazały się kolumny jeńców, przeciągały zdobyczne niemieckie baterje, dzienniki w arcyprzemądrze motywowanych artykułach dowodziły, że cała ta kampanja, zwana „zaskoczeniem 27-go maja“ skończyła się ostatecznem wyczerpaniem żywej siły nieprzyjaciela, a zdobycze w terenie, pomyślne do pewnego stopnia, taktycznie zepchnęły Niemców z drogi ich naczelnej doktryny strategicznej i, biorąc rzecz strategicznie, pogorszyły ich położenie, odbierając im, za tym razem już ostatecznie, wszelką nadzieję na osiągnięcie celów wojny.
Swoją drogą zastanawiającą ilość dowódców, którzy dali się byli „zaskoczyć“ odesłano do Limoges „w stan rozporządzalności“, oddając ich w pazury „Tygrysa“, srogiego ministra wojny. Swoją drogą nie podano wykazu strat, to też szeptano sobie o nich cyfry straszliwe. Swoją drogą pomstowano na Anglików a zwłaszcza na przeubóstwionych Amerykanów, którzy w dniach grozy zalewali ulice, kawiarnie, teatry paryskie i nie zaznaczyli bodaj jako tako poważniejszego udziału w ostatnich walkach. Swoją drogą potęga niemiecka wisiała nadal nad Paryżem jak złowroga czarna chmura.
Na dworcach znowu tłok i zamęt, zewsząd przybywały przepełnione pociągi zwożąc z powrotem rzesze uprzywilejowane, które miały za co uciekać. Pewnego dnia przyjechał wraz z innymi senator Guillet-Goudon i tego samego jeszcze dnia, gdy tylko dowiedział się o powrocie Evy, przybiegł do hotelu Lutetia zawsze wierny i zawsze ten sam, z pękiem wspaniałych róż Maréchal Niel.
— Wiem, wiem, wszystko już wiem! Tragiczne nieporozumienie, które ośmiesza nasze wyższe sfery... Ale zarazem jest to hańbą Francji! Jakto? Piętnować bojkotem największą artystkę świata? Jakto? Czyż, wojna nie wojna, Eva Evard nie ma prawa służyć sztuce gdzie i jak jej się podoba? Czem my jesteśmy? Co zrobiła z nas wojna?
Eva dała mu się wygadać, dała mu po wielokrotnie ucałować obie ręce, wreszcie oznajmiła mu o swojej tajnej misji, wiedząc, że stary zacznie natychmiast biegać po ludziach i jutro cały Paryż będzie wiedział o jej zasługach wobec Francji i o jej krzywdzie.
Senator osłupiał. Skandal przechodził granice wyobraźni! Więc ta, która narażała życie dla Francji nie jest, gdy szczęśliwie uniosła głowę, witaną tryumfalnie, noszoną na rękach, dekorowaną, a wręcz prześladowaną? Więc osławione II Biuro odmawia wszelkiej interwencji i przyjmuje znakomitą artystkę i bohaterkę narodową bezprzykładnie ozięble a nawet drwiąco? Te ohydne salony... Te redakcje, skorumpowane przez „Tygrysa“...
Na szczęście jest człowiek, który stawi czoło nieludzkiej nagance szowinizmu i ignorancji i podniesie swój głos na całą Francję. Odsłoni prawdę. Przedstawi bezmiar ohydnej krzywdy. Zażąda zadośćuczynienia za zniewagę i nagrody za czyny bohaterstwa.
— Pani Evo, natychmiast staję do walki. Na szczęście położenie na froncie ustaliło się. Komitet Obrony Stolicy, do którego mam zaszczyt należeć, zwolni tempo swoich prac, które zabierały mnie w całości. Mam czas, jestem przekonany, że już po paru dniach zwyciężymy na całej linji, w istocie nieporozumienie polega na jakiemś kolosalnem głupstwie, które nawet nie zasługuje na miano absurdu... Jest to produkt wojny — ogłupienie masowe, nagminne, zaraźliwe. Bywa ono inspirowane, bywa i samorzutne, rodzi się z niczego i grasuje bez żadnej zasady ani przyczyny, gubi jednych, wywyższa innych, grzebie sprawy najsłuszniejsze a buduje fikcje, rujnuje przyzwoitych ludzi, służy hultajom... Pokolenia miną, zanim Francja otrząśnie się z tej zarazy, zgaśnie pamięć bohaterstwa i cześć dla krwi przelanej, a z ojców na synów i na wnuków przetrwa najpodlejsze nasienie wojny — upadek intelektualny i moralny społeczeństwa.
Na pytanie Evy co do położenia na froncie i widoków na najbliższą przyszłość senator GuilletGoudon wypowiedział mnóstwo mądrych frazesów, a wkońcu przyznał się ze swoją szlachetną szczerością, że na te pytania nie może jej dać żadnej odpowiedzi. Dlaczego? Dlatego, że sam nic już nie rozumie, a więc i nic nie wie.
— Ani jeden człowiek w Paryżu nie da Pani podobnej odpowiedzi. Każdy generał, mąż stanu, gazeciarz będzie wywodził przed panią mnóstwo racji co trzeba uczynić, kogo obalić a kogo postawić na jego miejsce, żeby osiągnąć zwycięstwo. Każdy gazeciarz zna położenie Anglji, Francji, Włoch, Ameryki, a z drugiej strony Niemiec, Austro-Wagier, Turcji i przeniknął ducha ich żołnierzy oraz ich zasoby aż do ostatniego guzika, ten wie, że zwycięstwo nasze jest zgóry zapewnione. I niech no kto spróbuje wątpić! Biada mu! Ale ja twierdzę, że nikt u nas nic nie wie. Tak samo z całą pewnością jest i po tamtej stronie, bo w tej tak zwanej końcowej fazie wojny inaczej być nie może. Przez cztery lata nagromadziło się w nas za wiele okropności, kryzysów, zawodów, ciosów, straconych nadziei, nadaremnych wysiłków, potwornych błędów. W mózgach mężów kierowniczych zebrało się pełno osadu, który paraliżuje myśl i wolę. Brniemy na ślepo macając przed sobą jak w ciemnościach, kto teraz zna własne siły, nie mówiąc już o siłach przeciwnika? Codzień i to po dziesięć razy na dzień przysięgamy sobie nawzajem wiarę w zwycięstwo a po sto razy na dzień, nieustannie zapytujemy się w duchu, czy to wszystko co czynimy i w czem żyjemy nie jest snem? Każdy chce się przebudzić, wydrzeć się z koszmaru i ocknąć się w jakimś innym świecie. Nawala faktów bije nas po łbie i nie da ani na chwilę spocząć żeby zebrać myśli. Gdzie się podział genjusz ludzki, który daje moc przenikania wszelkich zawikłań i w, jasnowidzeniu wybiera najlepszą drogę do zwycięstwa? Nasi mężowie opatrzności — i nie tylko nasi — upierwotnili się, powiedziałbym schamieli i nic więjcej nie wymagają od siebie jak tylko — trwać. Trwać, to teraz słowo najwyższej mądrości, zaklęcie magiczne na naszą bezradność, niemoc, na cały chaos, który nas zalewa. Są tacy, co wyliczyli, że możemy trwając tak wytrwać aż do połowy roku 1920-go — nie znam obliczeń niemieckich... I to się nazywa prowadzeniem wojny!... W tych warunkach...
Eva, słuchając tych wywodów, nudziła się, siedziała zadumana i smutna, patrząc na gościa spojrzeniem dalekiem i nieodgadnionem, co podniecało go do coraz głębszych wynurzeń, do coraz dosadniejszych syntez.
Myślała o swoich dziwnych losach, gdy fortuna zawsze ją prowadziła z usłużnym uśmiechem i o tem pierwszem załamaniu się, które mogło być przelotne i minąć, ale stało się ono już dla niej jakby złym znakiem, groźbą. Znalazła się w okropnem poniżeniu. jej ukochany Paryż, jedyna ojczyzna, zamierza ją zmiażdżyć i gorzej niż zabić. Z tych świetnych tłumów, ze wszystkich wielbicieli i przyjaciół został jej ten kapitan-psycholog, który nie miał żadnego znaczenia, i śmieszny bonhomme senator, który obiecuje wszystko, a nie potrafi nic i na dobitkę zdaje się spodziewać dla siebie jakowejś nagrody.
Fortuna odwróciła się od niej. Ucieczka z Berlina — to była ryzykowna przygoda pełna uroku jak dobry epizod filmowy, podniecający, bojowy. Zaznała i strachu, ale nawet w najgorszych chwilach czuła w sobie dzielność i fantazję, wierzyła w swoją gwiazdę. Teraz była zgnębiona brutalnym afrontem ze strony przybranej ojczyzny i zdradą przyjaciół, a choć usiłowała wierzyć wraz z lekkomyślnym senatorem, że nie dziś to jutro nastąpi zwrot w opinji, to jednak trapiła się, jakby już wszystko przepadło.
Mogą ją przepraszać na klęczkach, opiewać jej sławę, nawet nagrodzić Legją Honorową, ale nic już nie wydrze z duszy tej urazy, która wbiła się i uwiązła jak cierń. Paryż, ten jej Paryż okazał jej wrogie oblicze, był zimny, obojętny, zaledwie ją znosił. A jej cudowne miasto to wszak nie tylko wspaniałość gmachów i przedziwna harmonja jego rozplanowania, nie muzea i świątynie, i nie bogactwo, i nie jego wielkie dzieje promieniujące z ulic, pomników i murów. To uadewszystko jego rodzona swojskość i uśmiech nieodpartej macierzyńskiej słodyczy, który witał ją na każdym kroku. Sprawiali to ludzie — przyjaciele, cała ich masa, rozsiana wszędzie w różnych warstwach i środowiskach po obu brzegach Sekwany, i gdy ludzie odwrócili się od niej — nie stało Paryża. Eva zawisła w pustej przestrzeni, czuła się wygnaną, bezgranicznie poniżoną. Nie podda się, będzie broniła swojej czci, ale gdy tylko zwycięży, natychmiast porzuci na zawsze zdradliwe miasto, nawet nie obejrzy się za siebie, nie pożałuje nikogo z dawnych przyjaciół i wielbicieli. Gdzież się podzieje?
Świat był szeroki, ale choć jej sprawa się wyjaśni, a prasa, między innemi hałaśliwe, brukowe gazetki filmowe rozniosą wszędzie wieść o tem, wszędzie, bodaj w Argentynie, bodaj na antypodach w Australji wyląduje wraz z nią cień skandalu, jakaś ciemna afera wojenna. Posągowa, boska Eva Evard, kapłanka czystej sztuki, ukochanie i słodycz wszystkich pięciu części świata — tajną agentką? Wmieszana w jakąś intrygę szpiegowską, sama szpieg, oczywiście grubo płatny, wślizgiwała się między ludzi jak podstępna żmija, wykradała dokumenty, udaną miłością, fałszywem oddaniem zniewalała ludzi do zdrady? Mniejsza o to komu służyła i przeciwko komu — tak nie inaczej powie świat. Przedsiębiorcy filmowi uczynią z tego kolosalną reklamę, wytwórnie będą się licytować o nią, może zarabiać miljony, ale straci się na zawsze jej wyjątkowy typ, jedyny na kuli ziemskiej, bo dużo jest zdolnych artystek, popularnych gwiazd filmowych — Eva Evard była wśród nich nieporównaną, postacią najwyższej miary tak samo na ekranie jak i w swojej istocie ludzkiej. Powstanie o niej cała nowa literatura i poważna, artystyczna i ta nierównie głośniejsza, obrzydliwa, sensacyjna, tandetna. I jedna i druga nie pominą jej nieszczęsnej „afery szpiegowskiej“, będą się w niej nurzać, będą jej bronić, będą o niej pisać paszkwile... To zdejmowało ją wstrętem.
Nie zabraknie jej reklamy i chwalby, ale nigdy nie odzyska dawnej szczytnej chwały. Do tego Niemcy i daleko sięgające wpływy niemiedkie będą ją prześladować do końca życia jako najgorszego wroga. Pocóż nieszczęsna wdała się w te sprawy? Co ją pokusiło?
Kapitan Percin nie pokazywał się, senator przychodził dwa razy dziennie, musiała słuchać jego tyrad politycznych, jadać z nim obiady, znosić jego umizgi. Rozwinął on wielką akcję, dotarł wszędzie, ale wszędzie przyjmowano ozięble jego niewyczerpane krasomówstwo, niezbite dowody niewinności Evy i jej krzywdy. Wszędzie powtarzano mu, że dopóki nie wyjdzie odnośny komunikat wyjaśniający, bodaj półurzędowy, ze strony Ministerstwa Wojny, dopóty opinja musi zachować ostrożną rezerwę, to też poważne dzienniki milczały o powrocie Evy Evard, jakgdyby nikt jej nie znał w Paryżu, a różne świstki sensacyjne zaczęły na dobre kampanję oszczerstw w feljetonach o przygodach Evy Evard w Berlinie. Chciwie czytali je wszyscy.
Ministerstwo Wojny odmówiło wręcz wszelkiej interwencji. Senator biegał po piętrach, wysiadywał godzinami po poczekalniach, wytrwale obijał progi niezliczonych biur, przemówił się gorzko z niejednym oficerem o wielu galonach, pokłócił się z dwoma generałami, starymi przyjaciółmi, i nic nie wskórał. Wszędzie wymawiano się brakiem informacji o rzekomej misji pani Evard, gdzieniegdzie oznajmiono mu, że właśnie czynią się w tym względzie poszukiwania, wreszcie w pewnym wydziale zapowiedziano mu wręcz, że choćby „ta pani“ rzeczywiście miała powierzoną sobie przez zmarłego generała Dubreuil poufną misję wywiadowczą, to choćby była naprawdę bohaterką narodową, i w takim razie II Biuro jednem słowem nie odezwałoby się w jej sprawie, chyba w jakiś czas po wojnie a nawet po zawarciu pokoju.
— A to co znaczy, panie pułkowniku? Dlaczego? Na miły Bóg!
— Ma to swoje bardzo poważne uzasadnienia. Gdybyśmy oznajmili wręcz, że pani Eva Evard była wysłaną przez nas, mogłoby to skompromitować niektóre osoby, które służą nam w Niemczech.
— A więc stwierdza pan nareszcie, że pani Evard została wysłana do Berlina?!
— Nie, panie senatorze, proszę mnie nie chwytać za słowa, ja tego nie powiedziałem!
— Jakto nie?
— Wymieniłem jej nazwisko w formie prostego przykładu.
Wobec tego senator Guillet-Goudon uczynił krok bohaterski i zażądał audjencji u samego ministra wojny, zapisał się w jego sekretarjacie i z niezmiernym strachem w duszy, nie śpiąc po nocach, czekał na wyznaczenie mu dnia i godziny przyjęcia przez drapieżnego „Tygrysa“.
— Ja mu powiem! Już ja mu powiem... Powiem mu, jak nikt w tych okropnych czasach dyktatury wojennej i powszechnego poniżenia nie ośmieliłby mu się powiedzieć... Powiem — panie ministrze...
I Eva musiała wysłuchiwać po dwa razy na dzień jego groźnej przemowy do boga wojny i największego potentata Francji, senator odgrażał się srodze i wplatał coraz nowe warjanty do swojej mowy, przewidywał gwatłowną dyskusję i zgóry obmyślał zabójcze repliki.
— Klika wojskowa... Ślepy upór figur zawodowych z tajnych zakamarków... Ich inkwizycyjne „obyczaje“, wyznawane z jawnym cynizmem... Zguba szlachetnej kobiety, oddanej Francji... Niczem nieusprawiedliwione morderstwo moralne... Panie ministrze — obaj pamiętamy dobrze sprawę Dreyfusa i wówczas staliśmy po tej samej stronie barykady...
W istocie senator truchlał przed tą straszną godziną. Bał się brutalnego przyjęcia, bodaj zniewagi, bał się jeszcze bardziej, że się zmiesza i nie zachowa się jak przystało na senatora Republiki — o osobliwych przyjęciach petentów, zwłaszcza parlamentarzystów w gabinecie ministra wojny krążyło mnóstwo opowieści i anegdot.
Eva zupełnie podupadła na duchu, nie chciało jej się nawet chodzić za sprawunkami, choć przybyła do Paryża w jednej sukni i w jednem jedynem okryciu wiosennem z małą podręczną walizeczką. Bała się spotkać kogoś znajomego, wychodziła na miasto ukradkiem, przeważnie wieczorami, Paryż jej obrzydł. Nie miała żadnej chęci ani woli do walki — niech będzie co chce — przegrała sprawę i już. Najlepiej wyrzec się wszystkiego i ruszyć w świat. Uciec? Tak jest, ucieknie od tych brudów.
Oszczercze feljetony o romansie generała Sittenfelda, o tajnej agenturze niemieckiej pod firmą Mundus-Filmu, o ultra szpiegu, niejakim van Trothenie, znanym filmiarzu, z którym pani Eva Evard była w najpoufniejszych stosunkach, o kino-komedji romantycznej „ucieczki“ przez granicę szwajcarską (przez lodowce!), o owych pięciu miljonach marek, które „znakomita przyjaciółka Francji“ rozważnie zdeponowała po drodze w Banco Commerciale Italiana w Bernie...
Były to już zupełnie wyraźne insynuacje, niemal denuncjacje — senator wystraszył się do tego stopnia, że mimo wrodzonego skąpstwa udał się do spelunki szantażu w odnośnej redakcji i po godzinie targów wyłożył z własnej szkatuły niezbyt wygórowany haracz i przeciął radykalnie dalszy ciąg przyczynków do „Peregrynacji wojennych znakomitej gwiazdy ekranu“.
Szantaż był oczywisty dla każdego z gorliwych czytelników tych sensacyjnych elukubracji, krzywda Evy Evard aż nazbyt krzycząca, a jednak we wrogiej lub obojętnej opinji nie nastąpił żaden zwrot.
Jakto?! Nikt, ale to nikt a nikt nie przyszedł do niej po tem wszystkiem, nie napisał do niej paru słów, nie złożył jej bodaj karty wizytowej? Eva była tem bardziej jeszcze zdumioną niż zgnębioną.
— Snać nie miała pani w tym naszym kochanym Paryżu prawdziwych przyjaciół — prawił senator Guillet-Goudon, — czyli chcę powiedzieć, że miała pani ich zbyt wielu, to też waga gatunkowa każdego z nich musiała okazać się przy pierwszej potrzebie zbyt nikłą... Zdarza się to nieraz osobom znakomitym, podziwianym i nadmiernie otoczonym w dniach pomyślności... Ludzie naszej sfery, tej tak zwanej elity społecznej są wraz ze swemi perfumami i kulturą stadem nierównie bardziej wstrętnem, niż ciemny plebs cuchnący brudem, potem i wyziewami „ordinaire’u“ w cenie trzydziestu centimów za litr...
Ci przynajmniej czasami zdobywają Bastylję a teraz bez szemrania kładą się pokotem na polach Francji, gdy tamci... Ach, pani Evo!...
W swem tragicznem osamotnieniu powinna była tem bardziej cenić wypróbowaną ofiarną przyjaźń senatora, cóż, kiedy mimo wszystko stał się on dla niej tak nieznośny, że musiała się przed nim wykłamywać, zamykać, a nieraz wprost uciekać. Urościł on sobie prawo do pewnych poufałości, które z dnia na dzień nabierały tendencyj obrzydliwie ewolucyjnych i posuwały się coraz dalej. Minął tydzień od spotkania z kapitanem Pércin a nie dawał on znaku życia, przepełniało to Evę ciężką goryczą, gdyż na niego miała prawo liczyć z całą pewnością. Snać niedoszły z przed pół roku kochanek zdążył w ciągu tego czasu ochłonąć i zobojętnieć tak samo jak ona względem niego — znowu porażka, gdyż nigdy jeszcze nie spotkał jej podobny afront ze strony mężczyzny. Widać i on poszedł za resztą, i jego odstraszyło od niej piętno skandalu.
W godzinach największego przygnębienia zjawiały się momenty jakby ocknienia ze złego snu i wówczas Eva nie tylko ufała w przyszłość, ale mogła nawet śmiać się ze swojej tragedji, która była właściwie jeno komedją z pomyłek. Samo spiętszenie się jej niepowodzeń było oznaką, że chodziło tu jakby o osiągnięcie maximum efektu, zostawionego na sam koniec, gdy „sprawa Evy Evard“ rozbłyśnie wielkim tryumfem prawdy na podziw całemu światu. Tak właśnie ułożyłby tę rzecz zdolny reżyser, ale i w życiu absurd nie może być osią losu człowieka, absurd może tylko odegrać pewną rolę aby ustąpić wreszcie przed logiką, zdrowym sensem.
Budziła się w niej ochota do życia, układała plany na najbliższą przyszłość. Gdy tylko w opinji zajdzie zwrot na jej korzyść i gdy fala „przyjaciół“ wzbierze i toczyć się będzie w kierunku hotelu „Lutetia“, uprzedzi ich w porę i wymknie się z Paryża. Zachowała w pamięci tydzień samotności, spędzony przed wojną w Szwajcarji w samej czeluści gór — w Mürren. Zamieszka w tym samym hotelu, w tym samym pokoju o wielkiem szerokiem oknie, zajmującem całą ścianę. Hotel wisi nad dziką przepaścią, do której dna nie dotrze oko, a po drugiej stronie piętrzą się nagie czarne ściany, porysowane żlebami, szczelinami, strasznemi pionowemi kominami, przez które prą i przeciskają się w fantastycznych skrętach lodowce. Wprost w okno patrzą biały Silberhorn i ponury Czarny Mnich, a ponad tem, gdy podnieść oczy, w górze zasłaniają świat i, wystrzelają w niebo spowite w wiecznej białości szczyty Jungfrau, Mönch i Eiger. Tam odgrodzi się od całego świata, zapomni o wojnie, będzie się wpatrywała w chaos lodów, w nieprzejrzaną pustynię białej śmierci, zagubi się w tajnikach krawędzi, przesmyków skalnych i śnieżnych dolin zawieszonych na wyżynie, kędy nie stąpił jeszcze i nie dostąpi nigdy okuty but i czekan najśmielszego alpinisty. Upoi się lazurem lodowcowych załomów i purpurowym pożarem śniegów o zachodzie słońca a w noc księżycową przeniknie ją dreszcz grozy i ekstazy, gdy cały świat gór powlecze się martwym całunem śmierci. Z piorunowym pogrzmotem w niezliczonych echach załomoce po nocy lawina i wytrąci ją ze snu na długie dumania i zapatrzenie się w zagadkę świata gór. Nadciągną chmury i poczną przewlekać się przez szczeliny, przewalać się przez przełęcze, uczynią z każdego szczytu wyspę na szarem morzu mgieł, ujawnią i ożywią niedostrzegalne, zlewające się w jedno ze wszystkiem iglice, żebra skalne i zręby. Wyżej, niżej, tu i tam w ruchomych i zmiennych postaciach między chmurami jak w oknach i ramach będą się ukazywać i przechodzić ułamki straszliwych spadów, osypisk, grzbietów; wyzębionych jak piły, przesuną się tajemnicze twory kamienne, stojące na graniach, posągi wielkoludów, zamczyska i twierdze nadpowietrzne, baśnie zaskrzepłe w granicie...
Tam odpocznie, opamięta się. Żadnych znajomości, żadnych gazet! Odbędzie kilka wypraw w skały i lody bez żadnego przygodnego towarzystwa, które zawsze i wszędzie przyczepia się do niej, pójdzie z jednym przewodnikiem, umęczy się, odetchnie czystem szczytowem powietrzem. A potem; będzie usiłowała pracować.
Dawno już marzył jej się własny film, utwór w wielkim stylu, potężny a prawdziwy i szczery, to znaczy w niczem nie podobny do wszystkich dramatów i dramacideł, w których dała swe nieporównane kreacje i uzyskała sławę światową. Oddawna obrzydły jej te głośne serje przygód, niespodzianek, banalności i okropności, historje zbrodniarzy i aniołów, nędzarzy i bogaczy, detektywów, sądów, więzień, ucieczek i pogoni, nie mówiąc już o ciężkiej nudzie romansów, zazdrości, zdrad i pocałunków.
Eva występowała tylko w najpierwszych wytwórniach Europy i Ameryki a jednak i tam produkowano nieraz tandetę, skleconą na efekt, okrywając pustkę i nicość treści bogactwem wystawy, sztuczkami kinowemi i grą Evy Evard. Postanowiła sama zabrać się kiedyś do rzeczy i pokusić się o to, by dać światu w jednym utworze pełnię piękna i szczyt wyrazu, wykorzystać nieograniczone możliwości ekranu. Przy swojem fachowem doświadczeniu, ze swoją kulturą, wyobraźnią, mogłaby stworzyć dzieło znakomite. Temat? Tematów miała mnóstwo, ale jej ruchliwe, rozpętane życie, ciekawość świata, mnóstwo znajomości oraz żmudna praca zawodowa nie dały jej nigdy skupić się nad tym starym już zamiarem. Kiedyż jak nie teraz będzie mogła oddać się pracy?
Niech się wlecze wojna, niech wreszcie zdycha aż zdechnie w jakimś okropnym paroksyzmie agonji... Niech się roją i trapią jej niezliczeni „przyjaciele“ w Paryżu, w Londynie, w Rzymie, w Wiedniu, w Berlinie... Niech cały świat zapomni o Evie Evard... A ona w ukryciu zasklepi się w sobie, pogrąży się w swojem dziele, będzie mozolić się, studjować, badać, będzie przerabiać je po tysiąc razy, by osiągnąć to, co zamierzyła — doskonałość. I kiedyś, za rok, może za dwa lata wyjdzie z ukrycia, założy wytwórnię i pod własnem kierownictwem zgromadzi wielkie kapitały, najlepsze siły artystyczne, pierwszorzędnych fachowców, sama obejmie główną rolę i olśni i zdobędzie świat — stworzy epokę w; dziejach sztuki filmowej.
Pocieszyło ją to znacznie, radaby odrazu wyjechać i zabrać się do pracy, rzucić obrzydły Paryż i sprawę swojej rehabilitacji, nie czekając na skutek zabiegów senatora. Pewnego dnia zjawił on się ze zmienioną twarzą, która bladła i czerwieniała naprzemian i drżącym głosem bełkotał jakieś ogólnikowe, złowróżbne zdania, przeplatane słowami obelżywemi pod niewiadomym adresem. Trząsł się, odgrażał się i o mało nie płakał. Błagał o szklankę wody, wreszcie wypił pół syfona zanim Eva odgadła raczej niż zrozumiała, że senator wraca wprost z posłuchania u ministra wojny.
— To zbrodniarz, człowiek skalany... Ten intrygant, osiwiały w świństwach, ten brudny panamista!... Jak on śmiał?! Pani Evo, dla pani poniosłem najcięższą ofiarę mego życia... Ale godnie stawiłem mu czoło! Zacząłem dostojnie, niemal serdecznie — panie premjerze — powiedziałem, — nie przychodzę do pana jako do władcy Francji i kierownika wojny... Staję tu jako długoletni kolega pański, jako senator przed senatorem... A on mi przerywa i tym swoim nieznośnym skrzekliwym głosem... Mniejsza o to. Wówczas i ja zacząłem inaczej.
— Niechże pan mówi do rzeczy — cóż on ostatecznie powiedział?
— Ostatecznie? Nic nie powiedział! Gdybym chciał przedstawić to posłuchanie w przesadnej karykaturze, mógłbym przypuszczać, że mnie już po pierwszych słowach poprostu wypędził. Trwało to niedowiary krótko — parę minut... Nazywają go tygrysem... Za wiele honoru! To zwierzę nieczyste, raczej krokodyl, wyszczerzający paszczę z cuchnącej wody...
— Panie senatorze, na miłość boską!
— Powiedział ot temi samemi słowy, które pani tu odemnie słyszy i właściwie poza wielu przykrościami, skierowanemi w moją stronę, aż dziw, że się to zmieściło w tych dwuch minutach czasu — było to jedyne, co wogóle powiedział. Ten zbrodniarz ośmielił się powiedzieć, a raczej zagrozić: — Niechno ta pani siedzi cicho bo ja się do niej dobiorę...
— Doprawdy?!
— A na moje pytanie, wie pani, w tonie jaknajbardziej kategorycznym — co to ma znaczyć, odpowiedział...
— No co?
— Nie mogę tego powtórzyć w pani obecności, zresztą skierowane to było raczej do mnie jednego...
— Ale co, nareszcie?!
— Myślę właśnie nad konsekwencjami tej zniewagi... Mógłbym to zataić, gdyż rozmowa była we cztery oczy, ale nie wiem, czy mi wolno... Muszę się naradzić z przyjaciółmi...
— Więc?
— Niepodobieństwo, pani Evo... No, postąpił sobie ze mną jak zwyczajna kanalja... Wśród wielu innych jest pewne rynsztokowe słowo — zresztą bardzo krótkie. Takie było nasze pożegnanie, nie mogłem nawet trzasnąć drzwiami, na co miałem ogromną ochotę, gdyż zaledwiem dotknął klamki, drzwi otwarły się przedemną same, a trzymał je z tamtej strony jakiś drab. Oto, pani Evo, obraz Francji pod obcasem Clémenceau. I gdyby to się wkońcu na coś przydało, ale pożal się Boże....
Eva czuła się w Paryżu coraz bardziej nieznośnie, znajomi spotykani na ulicy udawali, że jej nie widzą, a nigdzie nie mogła zachować swego incognito, bo obcy poznawali ją na każdym kroku. W Wersalu w parku grupa zwiedzających snać z prowincji zrobiła jej huczną owację z okrzykami i oklaskami, od których uciekła, w pawilonie leśnym w St. Cloud publiczność podniecona przez jakąś patryotyczną jejmość z nieodgadnioną opaską na ramieniu obrzuciła ją obelgami, więc znów musiała ratować się ucieczką. Poczciwa Yvonne opiekowała się nią jak umiała, urządzała na jej cześć wieczorynki w swoich dwuch pokoikach na Grande Chaumière, spraszając fantastyczną zbieraninę, resztki dawnej paryskiej bandy z Montparnassu z dodatkiem nowych typów z epoki już czysto wojennej. Śpiewano Madelon i Internationale, deklamowano utwory skreślone przez cenzurę wojenną, odczytywano listy przesyłane drogą tajemną przez przyjaciół zza kraty z „Santé“, z frontu, z więzienia wojskowego na Cherche-Midi i wychylano toasty na ich cześć. Połowa z gości byli to cudzoziemscy studenci, poeci, malarze, poniewierający się na bruku paryskim od początku wojny, a wśród cudzoziemców przeważali Rosjanie, typy znędzniałe i ziejące goryczą, ni to ofiary rewolucji, ni to z rozpaczy i pijaństwa niemal pół-bolszewicy. Zaglądali tam żołnierze urlopowani na parę dni z frontu, ozdrowieńcy ze szpitali paryskich, bywał zawsze i grał rolę gospodarza, który finansował te libacje, hrabicz Yvonny, nihilista i dekownik z opaską W.C. Eva i tam nudziła się, jedyną ozdobą i urokiem tych nocy był oślepły na froncie od gazów piosenkarz i gitarzysta, młodzieńczy Emile Rouchon, który głosem zgaszonym, pełnym rezygnacji deklamował swe śmiertelnie posępne utwory. Gdy wśród pijanego gwaru zabrzękły jego struny cichło wszystko w skupieniu. Słuchano „Mensonge de la Gloire“, „La Guerre après la Guerre“, „Les morts de Châlons“ — piosenki poświęconej pamięci żołnierzy rozstrzelanych rok temu w obozie w Châlons. Dziś ociemniały poeta przyniósł nową piosenkę o niemieckich gazach pod tytułem „Ballada o pięciu krzyżach“ na nutę znanych pobudek i tanfar wojskowych z wiórem akordów żałobnego marsza.
La croix bleu te fait tout vert,
La croix verte te peint en bleu.
Et la jaune plonge tout en noir
En brulant tes yeux.
Soldats, gardę à vos masques!
Il est permis de choisir...
Soldats, gardę à vos masques!
C’est pour vous faire plaisir...
Evie zdawało się, że słucha niemieckich piosenek okopowych na zebraniu „Kassiopei“ w Berlinie przy akompanjamencie „banjo“, zdobytego na murzynie francuskim pod Arras. Gwałt i zamęt były takie same, taka sama rozhukana młodzież wojskowa, urlopnicy, szpitalnicy inwalidzi, tylko mundury były nie „feldgrau“ a „bleu horizon“. Te same anegdoty, dowcipy, bunty, przekleństwa i drwiny ze wszelkich świętości a w gruncie wieczyście to samo młodzieńcze ofiarne męstwo.
I tu i tam wojna zużyła już wszystkie szczytne hasła, modlitwy, zaklęcia. Oficjalni poeci, dziennikarze nawołujący do wytrwania, owi znienawidzeni zawodowcy, którzy robią zapał bojowy, „les bourreurs des crânes“, wyszargali już do cna wielkie słowa, proklamacje, manifesty, ody bohaterskie, epitaphia żałobne, produkowane masowo, w ciągu czterech lat, obrzydziły żołnierzom uroczyste wzniosłości. Oddawna już są one przedmiotem drwin po obu stronach frontu, zato i tu, i tam w okopach zrodziła się nowa swoista poezja w samorodnej gwarze żołnierskiej, pełna nagiej prawdy o wojnie i w, grubych cynicznych słowach i zwrotach, które są nie do powtórzenia na papierze, przemawia jakowymś sposobem do znękanych serc i dusz. Ona budzi śmiech, podnosi humory, gdy okopy toną we wszach i w błocie, jej najgłupsza jakaś na pozór zwrotka jest powtarzaną z uniesieniem przez wszystkich i biegnie przez okopy od kompanji do kompanji, od pułku do pułku, od korpusu do korpusu, od armji do armji przez setki kilometrów, poprzez całą pokręconą linję frontu. W bezimiennej twórczości żołnierskiej w steku bezeceństw, urągań, wyśmiewiska zdarzają się i głębie przedziwnej poezji z której bije mimo rewolty poczucie ojczyzny i powaga wojny, i dostojeństwo poświęcenia, i prostota bohaterstwa a nawet wśród obelg, drwin i wyzwisk — szacunek dla nieprzyjaciela i jego męstwa.
Voilà la science
Qui travaille pour toi.
Si tu as de la chance,
Elles seront à la fois
Toutes les trois
Elles seront à toi
Les plus belles croix.
Puls celle „de Guerre“
Et enfin une de bois...
I nagle tamte twarze, które gdzieś zostały, jej tamtejsze dzieje, które napróżno szukają swojego miejsca w prądzie niepojętego czasu, wydały jej się nieprawdą, przyśnieniem, wizją wyobrażoną, która przeminęła i nie może mieć nic wspólnego z jej obecnem życiem. Któż to ją ściga posądem i oszczerstwem? Kto się waży oceniać i karać ją za. czyny fikcyjne wśród ludzi nieistniejących? A jeżeli to była zwyczajna powieść cieni, które dawno już zgasły na ekranie? A jeżeli to była tylko zabawa w wojnę dla rozrywki Evy Evard?
Soldat, le Christ te regarde
Da haut de sa croix.
Vois, soldat, comme il est pauvre,
Est-ce qu’il n’est pas trop pauvre
Auprès de toi?
Lui, il n’en a qu’une —
Il da qu’une seule croix...