Boruta (Wóycicki, 1876)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Boruta
Pochodzenie Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Boruta.


I.

Boruta, jest-to nazwa sławnego djabła, co dotąd siedzi pod gruzami Łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował, i mało o sobie daje wiadomości. Imię to, było głośném szeroko i długo, a nie jeden Piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał: Żeby go Boruta zdusił, albo łeb ukręcił! — a djabeł chętny złorzeczeniu, dopełniał nie raz życzenia.
W pobliżu zamku Łęczyckiego, mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszém złożeniem, przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręku. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Ztąd szlachcic dostał przydomek Boruty; bo mówiono powszechnie, że musiał mu djabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego djabła, dostał przydomek siwy; tak więc zwał się Siwy-Boruta.
Od onéj chwili, nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego-Boruty, wychodziła do sieni, albo na podwórze, i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczéj bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastéj prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią nie raz w zuchwałéj przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci; a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nie raz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy-Boruta, kiedy pił — a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić — zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie djabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły: dziękuję!
Siwy-Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów, i wziąść z parę mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał djabła Borutę.
O saméj północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic, ufając swojéj sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę do koła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złotą, siedział sam Boruta w postaci sowy, z iskrzącemi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic; spocił się potężnie ze strachu; po chwili przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha z ukłonem i pokorą:
— Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!
Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego-Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwéj kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem, Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał nie małą, nasypał dosyć, i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły, i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc, a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły, tak dawniéj głośnéj, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanéj gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniéj jednym palce m obalał Siwy-Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam djabeł Boruta często przesiadywał w staréj wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc napowrót do zamku Łęczyckiego.




II.

W ciemnym lochu Łęczyckiego zamku, przy rozpalonéj drzazdze smolnéj, siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka rogatywka z siwym barankiem, nie przylegała mu należycie, jakby coś jéj zawadzało; jakoż kiedy chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki, małe czarne rogi. Był to sławny djabeł pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostałych w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt Mazowieckich. Twarz miał wielką rumianą, wąs potężny obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony, siedział na próżnym antale po małmazyi[1], ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę, i aż za duże uszy sterczące zakładał.
— Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić daléj, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję! — tak mówił do siebie Boruta. — Myślę, że nikt się nie poważy zajrzéć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno i nudno. Sto lat tak siedzieć na jedném miejscu, a na jedném miejscu i kamień mchem obrasta; zawsze ciemno, chłodno, ponuro, a tam na świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają; kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużéj; hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch, i przejdę się po świecie; trzeba jeno ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.
U szlachcica Kaliny o milę od zamku Łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.
Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na gankach, w izbach, bo pan Kalina zamożny szlachcic, dziedzic całéj pół wioski dobył woru z zapleśniałemi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmiéć chmiela[2], kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnemi ostrogami. Jak stanął we drzwiach całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki, i szedł daléj, i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:
— Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u runie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc proszę! — i wskazał na drzwi.
Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia „pić“.
Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior, i wypił do kropli. Szlachta Łęczycka klaszcze z radości, wołając: — to nasz brat, nasz brat! Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawił paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskającym małym otworem.
Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał, sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potém dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął: — kapela! chmiela — i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jéj przestrach, staje w obronie pan młody, i wyzywa zuchwalca na szable.
Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: — po jednemu, po jednemu! — i wyszedł na podwórze.
Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec, jak w dnia południe.
Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniéj; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawéj kord w lewą rękę, czém odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia, i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionéj dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającéj go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną, i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa, wypadają dwa wielkie pazury, z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na szablę, to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy: — Boruta, Boruta!
W ciemnym lochu Łęczyckiego zamku przy rozpalonéj drzazdze smolnéj, siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka ale z pociętém suknem, siwy poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnemi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:
— Nie wyjdę więcéj na świat; rano dobrze było kiedym się wygrzał na słońcu, ale wieczór, cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała jakem pił, a potém wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież podołam, aleć oni lepiéj szablą robią jak djabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza, poznali, że Borutę obcięli.
I kręcił ze złości wąsy, darł brodę, a lizał rękę ranioną.
Odtąd już więcéj z lochu nie wyszedł Łęczycki djabeł.





Rysował M. Andriolli. Rytował J. Holewiński.
Boruta.





  1. Wino mocne węgierskie.
  2. Pieśni weselne Mazowieckie i Sandomierskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.