Twardowski (Wóycicki, 1876)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Twardowski
Pochodzenie Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Twardowski.



Twardowski byt dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli. Chciał mieć więcéj rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzéć.
W staréj księdze raz wyczytał, jak djabła przywołać można; o północnéj przeto dobie, cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całém mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz djabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.
Między wielą warunkami, był ten główny: że dopóty, ni do ciała ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twardowskiego w Rzymie nie ułapi.
Na mocy téj to umowy, djabłu jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całéj Polski srebro naniósł w jedno miejsce, i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany, i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Drugą rzecz kazał: do Pieskowéj skały by przyniósł skałę wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek. jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi, i zwie się Skałą-sokolą.
Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzéj bieżał niż konno; pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.
Upodobawszy jednę pannę, chciał się ożenić; ale panna chowała we flaszce robaka, i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie co to za robak?

Twardowski w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany, i przyszedł do ładnéj panny. Pyta go zaraz ukazując zdala flaszkę:

Co to za zwierzę, robak czy wąż?
Kto to odgadnie, będzie mój mąż.

A Twardowski odrzekł na to: — To jest pszczółka, mościwa panno!
Zgadł w istocie, i wnet się ożenił.
Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek; w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała. w pień co żyje, on siedząc w pięknéj kolasie, śmiał się szczerze i wesoło.
Złota miał zawsze by piasku; bo co chciał to djabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty, bez narzędzi czarnoksięzkich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go djabeł, i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.
Rozgniewany czarnoksiężnik, mocą swojego zaklęcia, zmusił biesa do ucieczki; zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniem, i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, że jednę zgruchotał cale. Od onéj doby był kulawy, i zwany odtąd powszechnie kuternogą.
W ostatku sprzykrzywszy sobie, zły duch czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana, i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do poblizkiéj wioski, nie wiedząc, że w niéj się gospoda nazywała Rzymem.
Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy, osiadło dach cały, i wrzaskliwemi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnéj postaci wpada djabeł do izby.
Chociaż był pięknie ubrany — miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi z pod kapelusza, pazury z trzewika, i harcap z tyłu.
Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarownika i rzecze:
— Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile, debet esse stabile.
Twardowski widząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.
Zawrzasło stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżéj, coraz wyżéj. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół — widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.
Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawiał wszystko drogie, co polubił, i ukochał; a więc podleciawszy wyżéj, gdzie ni sęp ni orzeł Karpat, skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z zmordowanéj piersi silnie dobędzie ostatku głosu, i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek, które dawniéj w swéj młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Maryi i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć zkąd pieśń nabożna, słowa im z chmura przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do téj ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżéj, że zawisł w miejscu. Spojrzy do koła — już towarzysza nie widzi swojéj podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawéj chmurze:
— Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz!
Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy, co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie przed niewielą jeszcze laty, wskazywali czarną plamkę, jako ciało Twardowskiego, zawieszone do dnia sądu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.