Bracia Karamazow/Rozdział czwarty/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia Karamazow |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1913 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | Братья Карамазовы |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wszedłszy do sali jadalnej, Iwan obaczył ojca, siedzącego przy stole. Machnął gniewnie ręką i zawołał: „Idę prosto do siebie, proszę mnie nie zatrzymywać”. I przeszedł mimo, starając się nie patrzyć na Fedora Pawłowicza. Nienawidził w tej chwili starego i nie umiał tego ukryć. To też takie bezceremonialne okazanie niechęci było u niego czemś tak niezwykłem, że Fedor Pawłowicz uczuł się zdziwiony. Czekał on rzeczywiście na syna, chcąc podzielić się z nim jakąś wiadomością, widząc się tak jednak straktowanym, zamilkł i powiódł tylko drwiącym wzrokiem za odchodzącym.
— On co taki? — spytał Smerdiakowa, który w ślad za Iwanem wkroczył do sali.
— A gniewa się, kto go wie, czego — odparł tamten z przekąsem.
— A niech się złości zdrów, a ty podawaj prędko samowar, a sam się wynoś. A co tam, czy nie słychać co nowego?
I rozpoczęły się pytania, na które przed chwilą właśnie żalił się Smerdiakow Iwanowi.
W pół godziny potem w domu było ciemno, drzwi zaryglowano i tylko zwaryowany starzec chodził niecierpliwie po sali, oczekując umówionych znaków, t. j. stuknięcia w okiennice, i zaglądał wciąż w ciemne okna, za któremi panowały pustka i noc.
Późno już było, gdy się Iwan położył, a i on także zasnąć nie mógł, pogrążony w myślach. Trudnoby było w tej chwili zajrzeć do tej duszy, bo to, co się w niej działo, nie było myśleniem, a raczej jakiemś chaotycznem kotłowaniem. Iwan czuł sam, że utracił w tej chwili realne podstawy rozumowania, a przytem przychodziły mu jakieś dziwne, nieoczekiwane pragnienia. Naprzykład uczuł naraz niewypowiedzianą ochotę wstać z łóżka i pójść do Smerdiakowa, aby go przyzwoicie nabić, za co jednak, sam nie wiedział. Chyba za to jedno, że nienawidził go w tej chwili, jak najgorszego wroga. Z drugiej strony ogarniała go jednocześnie tchórzliwa nieśmiałość i niemoc, od której tracił prawie fizyczne siły. Czuł ból głowy i zawrót w niej, coś wrogiego i nienawistnego gryzło mu duszę. Chwilami nienawidził nawet Aloszę za rozmowę, jaką z nim miał niedawno, nienawidził także samego siebie. O Katarzynie jakby zupełnie zapomniał, i sam się temu dziwił, bo pamiętał przecież, że gdy wczoraj, po rozmowie z nią, zapowiedział swój wyjazd do Moskwy, coś mu w duszy szepnęło: „nie wyjedziesz, i nie tak ci łatwo będzie oderwać się od niej, jak to fanfaronujesz”. Długo jeszcze, długo wspominał Iwan Fedorowicz tę noc, a wspominał ją ze szczególniejszą odrazą i wstrętem. Jedno, mianowicie, wparło mu się w pamięć, że wstawał parę razy, wychodził aż na schody i słuchał z natężeniem, co się dzieje tam, na dole, gdzie chodził jego ojciec. Wsłuchiwał się w te kroki uważnie, a zarazem trwożliwie, jakby się lękał, aby go kto nie złapał na tej czynności podsłuchiwania. Postępek ten nazywał i później, przez całe życie, najnikczemniejszym czynem, jakiego się kiedy dopuścił. Nasłuchiwał tak z biciem serca długo i ciekawie, a nie czuł w tej chwili najmniejszej urazy do ojca, tylko wielką, chorobliwą prawie, ciekawość, co też on robi w tej chwili. Wyobrażał sobie, jak chodzi, zagląda w ciemne okna, czekając na znaki, i robiło mu to szczególną przyjemność.
Gdy w końcu wszystko ucichło i Fedor Pawłowicz przestał chodzić, położył się też i Iwan, z mocnem postanowieniem zaśnięcia. Zasnął też istotnie i przespał całą noc spokojnie i bez marzeń, ale obudził się wcześnie, bo o siódmej zrana.
Za obudzeniem się, Iwan poczuł w sobie przypływ niepospolitej energii, zerwał się szybko i ubrał, a pierwszą myślą jego było zabrać się do pakowania rzeczy. Wyciągnął kuferek i torbę podróżną i zaczął układać odzienie. Bieliznę właśnie wczoraj odebrał od praczki, nic więc nie stawało na przeszkodzie. Iwan aż uśmiechnął się na myśl o nagłym swoim wyjeździe, w który wczoraj sam jeszcze nie wierzył; bo mimo, że zapowiadał go Katarzynie, Aloszy, a na ostatku Smierdiakowi, nie miał w gruncie najmniejszego zamiaru wykonać tej zapowiedzi. Właśnie co tylko skończył pakowanie kuferka, gdy weszła do pokoju Marta, zapytując, jak zwykle, czy będzie pił śniadanie u siebie, czy też na dole. Iwan zdecydował się na to ostatecznie i zeszedł na dół w usposobieniu rzeźwem, prawie wesół. Pozdrowił ojca z niezwykłą uprzejmością, zapytał go nawet o zdrowie, chociaż, co prawda, nie czekając na odpowiedź, zapowiedział, że za godzinę wyjeżdża już zupełnie, i poprosił o konie. Stary przyjął wiadomość o wyjeździe syna bez najmniejszego zdziwienia. Nie silił się bynajmniej na wyrażenie jakiegokolwiek żalu z powodu tego rozłączenia. Natomiast zakłopotał się bardzo na myśl, że ten nagły wyjazd psuje mu plany co do pośrednictwa Iwana w sprawie sprzedaży jednego z jego lasów.
— Czemużeś mi wczoraj nie powiedział, — zawołał na syna, — przygotowałbym wszystko i zajechałbyś do Czeremaszny zastąpić mnie przy tej sprzedaży, chociaż, co prawda, to i dziś jeszcze mógłbyś mi to załatwić. Proszę cię, zrób mi tę łaskę i zajedź tam po drodze, wszak to niewielkie zboczenie.
— Niemożliwe, pociąg do Moskwy wychodzi o godzinie siódmej wieczór, a do stacyi osiemdziesiąt wiorst.
— Więc pojedziesz tam jutro, a nie, to pojutrze, a dzisiaj jedź do Czeremaszny, trafia mi się doskonały kupiec na drzewo, a w dodatku nie tutejszy, nie boi się konkurencyi Masłowych. Tamci dawali mi zeszłego jeszcze roku tylko 8 tysięcy, a ten od razu na stół kładzie 11 tysięcy, a może da i 12. Zabawić ma tylko tydzień, niema więc czasu do stracenia. Jest tam, wprawdzie, jeden pop znajomy, który obiecał mi zająć się tym interesem, ale zawsze to nie to, co swój.
— To niech ojciec napisze do tego popa.
— Kiedy, bo widzisz, ten pop, to złoty człowiek, ale nie umie patrzeć, nie potrafi doglądać, uczciwy bardzo i powierzyłbym mu na słowo najznaczniejszą sumę, ale ma dziwne przyzwyczajenie, łże, powiadam ci, jak najęty. Niedawno np. opowiadał, że mu żona umarła, i że ożenił się z drugą, tymczasem nie było w tem i słowa prawdy, jego żona wcale nie umarła, żyje i ma się doskonale, i bije męża regularnie po trzy razy na dzień. Tak więc i teraz nie można być pewnym, czy to wszystko prawda o tym kupcu i czy on wistocie daje te 12 tysięcy, trzeba jechać na miejsce i przekonać się.
— Ja się tam na nic nie przydam, nie znam się na tego rodzaju interesach, i z pewnością nie dopatrzę.
— Poczekaj już, ja ci ułatwię, nie potrzebujesz na nic patrzeć, a tylko uważaj na Gorstkina, tak się nazywa ów pop. Brodę ma ryżą, długą, cieniutką, i na brodę jego tylko uważać trzeba. W oczy mu, broń Boże, nie patrz, po oczach nic nie poznasz, ciemna woda, kałuża. Ale, jeżeli brodę szarpie i mówi, niby ze złością, to znaczy prawda wszystko, interes czysty, jeżeli zaś tę swoją brodę gładzi, a uśmiecha się, to już na pewno łże. Otóż rozmówisz się z nim i dasz mi znać, a wtedy już ja sam przybędę jeśli jest po co.
— Niech ojciec daruje, doprawdy, nie mogę.
— Ach, Boże! nie mógłbyś to raz ojcu dogodzić, nie zapomniałbym ci tego. Do Wenecyi śpieszysz? Nie rozwali się ta twoja Wenecya przez dwa dni. Posłałbym może Aloszę, ale widzisz, on w takich sprawach do niczego, a ty mądry jesteś, oko masz, chociażeś dotąd jeszcze drzewem nie handlował. I cóż to trudnego dojrzeć tylko, czy popina szarpie bródkę, czy nie.
— Cóż to? Sam mnie ojciec pcha do tej przeklętej Czeremaszny, — krzyknął Iwan z gniewnym uśmiechem.
Stary nie zauważył, czy nie chciał zauważyć gniewnego tonu, a podchwycił tylko uśmiech.
— Więc jedziesz, co? Zgoda.
— Nie wiem, w drodze się to rozstrzygnie.
— Po co w drodze? możesz się przecie zaraz decydować. Zdecyduj się, gołąbku. Napiszę ci zaraz list do mego popa, a odpowiedź twoją on mi już sam przyśle i konie ci do stacyi da. Potem już cię zatrzymywać nie będę, leć sobie do swojej Wenecyi.
Stary był uradowany. Napisał natychmiast list do popa, posłał po konie, zakąskę kazał podać z koniakiem. Wogóle, gdy stary wpadał w dobry humor, stawał się nadzwyczaj wylany, dziś jednak, jakby się hamował i niewiele mówił, jakby mu brakowało tematu. Zauważył to Iwan. „Dokuczyłem mu widać porządnie”, — pomyślał. Gdy wreszcie konie już zajechały i przyszło do ostatniego pożegnania, Fedor Pawłowicz, jakby się opamiętał, rzucił się do uścisku, chcąc syna serdecznie pożegnać, ale Iwan, dostrzegłszy to, podał mu ostatecznie rękę, nie chcąc się wdawać w żadne zbyteczne, jego zdaniem, czułości.
— No! z Bogiem! z Bogiem! — wołał za nim stary, — a przyjedź jeszcze kiedy do mnie, zawsze rad będę, Bóg z tobą!
Iwan Fedorowicz wsiadł na tarantas.
— Bywaj zdrów, Iwan! a nie wspominaj mnie źle, — krzyknął jeszcze raz stary.
Wszyscy domownicy wyszli również na ganek, aby pożegnać odjeżdżającego, Grigor, Marta i Smerdiakow. Iwan dał każdemu z nich po 10 rubli. Smerdiakow wskoczył na stopień tarantasa, poprawiając coś w siedzeniu.
— Ot, widzisz, że jadę do Czeremaszny — rzucił mu nagle Iwan, a wyrwało mu się to tak niewiadomo zkąd, zupełnie, jak wczoraj, zaśmiał się przytem nerwowo. Nieraz potem wspominał ten śmiech i tę chwilę.
— Prawdę widać mówią ludzie, że miło jest pomówić z rozumnym człowiekiem, — odrzekł z naciskiem Smerdiakow. Tarantas ruszył, Iwanowi smutno było z początku na duszy, ale gdy znalazł się wśród rozległych pól na gościńcu, zrobiło mu się naraz lżej. Patrzył chwilę na zboże i drzewa zielone, na stada ptaków wędrownych, przelatujące mu nad głową, i uczuł się szczęśliwym, zawiązał rozmowę z powożącym chłopakiem, i prowadził ją z zajęciem. Po chwili zaprzestał, ale czuł, że i tak dobrze mu jest. Świeże, czyste, chłodne powietrze, orzeźwiało go i krzepiło. Stanęli mu na chwilę w oczach Katarzyna i Alosza, uśmiechnął się do nich cicho, potem zdmuchnął drogie widziadła, które rozwiały się w przestrzeni. „Przyjdzie jeszcze czas i na nich”, pomyślał. Przyjechał wreszcie na stacyę, gdzie miano zmienić konie. Wysiadł z tarantasu i rozpytywał się o odległość Czeremaszny, wydało mu się za daleko.
— Słuchaj, bracie, — spytał woźnicy — czy zdążyłbyś jeszcze na pociąg do Moskwy o siódmej wieczór.
— Akurat dojedziemy. Czy zaprzęgać?
— Zaprzęgać i to migiem, a czy nie będzie który z was w mieście, dziś lub jutro?
— Jakże nie, Mitry wybiera się.
— Chodź tu Mitry! A znasz ty Fedora Pawłowicza Karamazowa?
— Jakżeby nie. Znamy go tu wszyscy.
— No, to dam ci list. A masz tu na czarkę, bo on to cię tam nie koniecznie opatrzy.
— Wiadomo, że nie — zaśmiał się Mitry. — Bóg zapłać wielmożnemu panu, list oddam napewno.
O siódmej wieczór Iwan wsiadł do wagonu, jadącego do Moskwy. „Precz z oczu wszystko przeszłe, — pomyślał; — co było, skończone już i na wieki. Nie chcę już ani głosu, ani wieści z dawnego życia. Nowe życie, nowy świat! tam śpieszyć, a nie oglądać się za siebie. Ale zamiast radości, uczuł w duszy taki mrok, a w sercu jego zawyła taka rozpacz, jakiej w życiu jeszcze nie doznawał. Przedumał tak całą noc, nie zmrużywszy oka, dopiero o świcie, w Moskwie, przyszedł jakby do siebie.
— Podły jestem! — syknął przez zęby.
Po odjeździe syna Fedor Pawłowicz poweselał i czuł się szczęśliwy przez całe dwie godziny, popijając wciąż koniaczek. Naraz zdarzył się wypadek, bardzo, dla wszystkich nieprzyjemny. Oto Smerdiakow dostał epileptycznego ataku, schodząc do piwnicy i spadł po schodach, aż na dno, gdzie znaleziono go w kurczach i pianą na ustach. Szczęściem, Marta, znajdująca się wówczas w pobliżu, usłyszała znany sobie dobrze krzyk epileptyka, i pośpieszyła mu z pomocą. W pierwszej chwili myślano, że chory musiał sobie coś złamać, lub nadwyrężyć, ale nic podobnego nie zaszło. „Bóg strzeże widocznie”, zauważyła Marta. Wyniesiono go z trudem z piwnicy, w czem dopomagał sam Fedor Pawłowicz, bardzo przejęty wypadkiem. Posłano nawet po doktora Herzenszube, który orzekł, że atak musiał być niezwyczajnie silny i niebezpieczny, i polecił odpowiednie lekarstwa. Chorego ułożono w oficynie, obok mieszkania Marty i Grigora. Cały dzień następny był dla Fedora Pawłowicza szeregiem niepowodzeń. Marta gotowała obiad, skutkiem czego zupa miała smak pomyi, a kurczęta wysuszone były do tego stopnia, że niepodobna było ich ugryźć, pod wieczór zaś doniesiono mu, że Grigor, który już od kilku dni był nieswój, zaniemógł tak mocno, że się musiał również położyć. Zniechęcony tem wszystkiem Fedor Pawłowicz wypił herbatę, jak mógł najwcześniej i zamknął się na noc, zupełnie sam w domu. Czas schodził mu na trwożnem oczekiwaniu. Pochodziło to ztąd, że właśnie tego dnia spodziewał się już napewno przybycia Gruszeńki, przynajmniej Smerdiakow zapewniał go jeszcze zrana, że tym razem obiecała napewno przyjść. Serce niepohamowanego starca tłukło, jak młotem, chodził po pustych pokojach i nasłuchiwał. Należało być ostrożnym, bo nieopodal ukrywać się mógł gdzieś Dymitr.
To też trzeba było otworzyć drzwi natychmiast po usłyszeniu umówionych znaków (Smerdiakow upewniał go, że zawiadomił Gruszę, jak ma zastukać), bo, broń Boże, mogłaby się czem zastraszyć, a w takim razie uciekłaby do domu. Niepokoił się więc stary, ale też nigdy serce jego nie kąpało się w tak słodkiej nadziei, bo tym razem można już było twierdzić napewno, że upragniona Grusza nadejdzie.