Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to działo w korytarzach a Magister jeszcze się tam zatrzymał, ażeby niesądzono że spylony (wyrażenie szkolne) umknął — Robert korzystając z wolnej chwilki, puścił się szukać Erazmka, z którym się chciał rozmówić. Wiedział już gdzie go ma szukać; nie tracąc więc czasu pobiegł do oficyny i trafił łatwo do mieszkania Narymunda — Erazm tylko co był ze szkoły powrócił a Benedykt, który wcale ustępować nie myślał, zabierał się do dawania mu instrukcyi co do przyszłej służby, zamierzając się studentem wyręczać tak aby jemu nic do czynienia nie zostawało. Własne ręce włożywszy w kieszenie, uczył jak ma do stołu nakryć i dokąd iść po obiad, gdy Robert wpadł i szyki pomięszał.
Znało Roberta całe miasto jako bogatego prezesowicza i Benedykt więc szanując go, pomruczawszy ustąpił, odkładając spełnienie planu swego na później.
Robert z iskrzącemi oczyma, zdyszany, cały przejęty, uściskał naprzód mlecznego brata...
— Jakże ci tu jest? spytał.
— Ale dobrze, doskonale! rzekł wzruszony Radyg chcąc go w rękę pocałować... gdyby to tylko się nie urwało! Professor złoty człowiek.
— Ty tu długo u niego nie pobędziesz, szepnął Robertek, ja wiem, że mój stary, poczciwy Wanderski już do Rodziców napisał i że mi pozwolą wziąć cię do siebie. Mam dwa mundurki przenoszone, które pewnie dostaniesz, książki z trzeciej klassy są wszystkie i u nas ci lepiej będzie.
Erazm potrząsł głową, przytulając się do Roberta.
— A — kochany panie! szepnął — a ten — ten straszny wasz dozorca! Jak on mnie prześladować zechce?
— Nie będzie — nie może, oprócz tego stary poczciwy Wanderski razem ze mną bronić cię będzie... Mogłoby ci być dobrze i u professora, ale przecież ja mam większe prawo... a na przyszłość choćby i dalej gdzie jechać trzeba... Rodzice mi nie odmówią... a tyś mój brat mleczny!
Erazmek spojrzał nań bojaźliwie, jakby nie dobrze rozumiał, łzy mu się zakręciły w oczach.
— A! mój Boże! zawołał — to już chyba Matka wymodliła mi to szczęście... a czemuż, czemuż ona go nie dożyła!
— Będziemy braćmi i przyjaciółmi na całe życie, z zapałem dodał Robert. Pamiętaj, ja cię nie opuszczę, ty mnie nie zdradź nigdy!
— Ja! ja za ciebie dam życie! podnosząc rękę do góry odezwał się Erazm — ja będę twoim sługą.
— Nie — ale wiernym bratem, jak ja tobie... przerwał Robert... A teraz ponieważ długo zabawić nie mogę, bo by mnie tam znowu kara od tego... nic dobrego dozorcy czekała — masz oto na pierwsze potrzeby.
Wcisnął mu w ręce parę złotych, których Erazm odmówił przyjęcia.
— Weź, proszę — mam pieniędzy dosyć, nie potrzebuję ich, professor ci ich nie da... weź...
Benedykt który z za drzwi całej tej sceny był świadkiem, wystąpił śmiejąc się głupowato.
— Gdyby on wziąść odmówił, odezwał się wychodząc z za drzwi, ja mogę, przyjąć do zachowania... do wiernych rąk. On nawet z pieniędzmi obejść się właśnie nie potrafi bo ich nigdy nie miał, groszem zaś rozporządzić sztuka jest...
Robert nie miał ochoty śmiać się, ani powierzyć dwuzłotówki w depozyt słynnemu z hulanek Benedyktowi, odpowiedział więc raźno.
— Bądź waćpan spokojny.
A na ucho szepnął Erazmkowi.
— Tylko mu nie dawaj... a teraz do widzenia. Ponieważ dziś rekracya i wszyscy pójdą na palanta, wyproś się u professora... potrzebuję się rozmówić. — Bądź zdrów.
Ścisnął go za rękę i zniknął.
Benedykt stał kiwając głową i poglądając za odchodzącym...
— Arystokrata! mruknął — żeby też mi nie dać parę złotych? Zwrócił się do Erazma.
— Dajże mi te pieniędze do schowania... Erazmek biedne chłopię nauczony był do wykręcenia się natrętom wszelkiego rodzaju. Dwuzłotówka już z ręki jego bardzo zręcznie powędrowała przez dziurawą kieszeń do buta. Nie chciał kłamać, bo miał na pamięci przepis Matki która mu nawet dla obrony w niebezpieczeństwie fałszu mówić nie dozwalała, pokazał więc obie ręce roztworzywszy, że nic w nich nie ma i tym ruchem zastąpił mowę. — Benedykt popatrzał nań z pewnym rodzajem politowania i pogardy, machnął ręką.
— Z ciebie nigdy nic nie będzie! Ucz się ty nie ucz, zostaniesz osłem! Jakże to można tak dobrą rzeczą jak pieniądz pogardzić? Fanaberya! Z głodu ty z nią umrzesz... Nigdy nie wyjdziesz na ludzi...
Erazmek nie tak był prostodusznym jak go Benedykt osądził, uśmieszek mu przebiegł po bladych ustach...
— A do czegóż mnie pieniądze?! odezwał się ruszając ramionami.
— Zdałyby ci się! ho! ho! choćby dziś dla ofiarowania mnie i pozyskania sobie mej protekcyi — odparł napuszając się garbaty. — Co ty myślisz, że ty tu mając za sobą professora, radę dasz sobie bezemnie, że on mnie dla ciebie wypędzi? Nigdy w świecie! Ja się nie dam! ja tu już zasiedziałem miejsce... a jak ja tu... to pan professor się mnie boi... a cóż dopiero taki skurczypięta jak ty?
Erazmek przypatrywał się, tłumiąc uśmieszek, lecz wcale nie zdawał się skory do rozmowy, więcej się przyglądał i dziwić zdawał niż trwożyć i chcieć łaskę pozyskać...
— Jeśli ty sobie w niewinności i prostocie ducha wyobrażasz iż sam tu panować będziesz... że się bezemnie obejdziesz, że ja ci, gdybym chciał życia nie zmierżę... to... toś... głupi...
— Ja tylko to myślę — po chwili odezwał się Erazm, że pan, panie Benedykcie, biednego, nieszczęśliwego sieroty prześladować nie zechcesz... nie masz tak złego serca.
— Całe miasto wie, że ja złego serca nie mam! podchwycił Benedykt pusząc się — to prawda — ale ja skończyłem trzecią klassę i raz wraz mam na oczach was dzieciaków, wiem jak się z wami obchodzić trzeba... Hę! mores! powinniście znać mores! Bez grozy nie ma nic...
— A jeśli na nią nie zasłużę? — spytał Erazm.
— Zawsze powinieneś od czasu do czasu chłostę otrzymać dla twego własnego dobra — rzekł sentacyonalnie Benedykt — to jest studenckie — pulvises trzeba żeby każdy z was czuł, że nad nim dyscyplina Damoklesa! Mores!
Narymund stał już przez chwilę we drzwiach nie widziany i słuchał.
— Co ty mi tu dowodzisz! krzyknął nagle.
— Ja? odparł Benedykt — obchodzi mnie ten młodzieniec — daję mu naukę...
— A obiadu do tej pory nie ma i nie nakryte?
— Któż winien? odrzekł sługa — a dla czegóż nowy sługa pana professora nie zajmuje się tem co do niego należy?
Tych słów domawiał, gdy Erazm zobaczywszy koszyk z talerzami stojący w pogotowiu, pochwycił go nie pytając i rzucił się do drzwi. Napróżno i Benedykt i professor go nawoływali, pobiegł tak szybko, iż go już zawrócić nie mogli.
Benedykt śmiał się wzgardliwie...
— Głupi chłopiec, odezwał się — sam niewie dokąd iść! szalona pałka! Jeszcze nie miałem czasu udzielić mu instrukcyi. Erazm jednak nie wracał, i professor i oryginalny jego sługa ciekawi byli jak sobie da radę... Ale chłopiec nie w ciemię był bity, z rozmowy z Benedyktem pochwycił nazwisko kobiety, która jedzenie dla Narymunda przysyłała, miasteczko znał doskonale, pobiegł więc wprost do gospodyni i w kwadrans przyniósł jedzenie. — Benedykt stał zarówno osłupiały i smutny. Jeszcze nie ochłonął z podziwienia, gdy Erazmek serwetą nakrył, talerze ustawił, bardzo zręcznie wydobył jedzenie z koszyka i oczyma zaprosił uśmiechającego mu się professora, aby zasiadł.
Spostrzegłszy próżną karafkę na kominie, chwycił ją, wypłókał, poszedł do studni po wodę, słowem sprawił się tak przytomnie i zręcznie, jak nigdy nauczyciel jego garbaty. Narymund był uszczęśliwiony, Benedykt zły... Doczekawszy końca, splunął pogardliwie, zawołał tylko: Nikczemny pochlebca! i stuknąwszy drzwiami wrócił do swej nory.
Obiad nawet tym razem znalazł Narymund daleko lepszym i dostatniejszym. Benedykt bowiem zwykle odebrawszy jedzenie, wprzódy sam po drodze głód zaspakajał a resztki tylko przynosił dobrodusznemu professorowi, utrzymując, że on tak dalece jeść nie potrzebuje. Jeśli się czasem poskarżył Narymund, wina spadała na gospodynię.
Professor dojadał już objadu i odstawiał talerze dla Erazma, któremu kazał siąść i jeść przy sobie, gdy drzwi od ciemnego przejścia otworzyły się z trzaskiem i w progu ukazał się Benedykt, niosący na plecach węzełek, a ręką drugą ciągnący kufer za ucho. Przesunął go przez próg i stanął naprzeciw Narymunda w postaci pełnej powagi.
— Zatem widzę, odezwał się — iż ja tu nie mam już co robić — dobrze, odchodzę, zostawiam pana professora zgryzotom jego sumienia — idę — i nie powrócę... Niech ten młokos zastępuje mnie, starego, wiernego, nieposzlakowanego, że się tak wyrażę, już nie sługę ale przyjaciela. Zobaczymy... Videbimus! Przyjdą chwile gdy rada Benedykta przydałaby się, ujrzym jak professor zostawiony własnym siłom, dasz sobie rady z praczką i szewcem....
— Adje — panie professorze!
Narymund śmiał się... Dobył z kieszeni trzy ruble.
— Idź z Bogiem, rzekł — niech ci się jak najlepiej powodzi... i bądź zdrów! Sługa naprzód pośpiesznie schował trzy ruble.
— Jak to? odezwał się płaczliwie, więc nadeszła rozstania godzina? Więc istotnie na wieki żegnać się mamy? Professorze, serce moje mięknie...
— Nie czekajże aż się rozgotuje — zawołał professor i — idź z Bogiem.
— Rzeczywiście, powtórzył niedowierzająco jeszcze Benedykt — i pan myślisz się obejść bezemnie?
— I obejdę — dość tego — zakończył professor wstając... ruszaj z Bogiem...
To mówiąc wstał i wyszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Benedykt czapkę nasunął na uszy, zbliżył się do stołu aby z talerza chwycić kawałek sztukamięsy, chciał jeszcze dać byka w głowę nienawistnemu chłopcu, który mu się zręcznie wymknął i widząc że godność mu pozostać nie pozwala, pociągnął kufer ku wychodowi.
— Niewdzięcznik! zawołał we drzwiach — służ że tu takim ludziom poczciwie i téraj wiek i siły dla tych arystokratów...
Ostatniem wejrzeniem zmierzył Erazmka który ze stołu sprzątał, i sam jeszcze nie wiedząc dokąd się udać, pociągnął na popas do Chaimkowej w rynku.