Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W dziesięć dni po odprawieniu listu na pocztę przez marszałka Suchorowskiego, assesor który spokojnie przy kominku fajkę palił, odebrał papiery urzędowe, przychodzące mu zwykle o tej porze...
Nie spieszył się zbytecznie z rozbieraniem ich, rozwiązał tylko plik... i rozłożył je na stole. Na wierzchu było pismo z przylepionem piórkiem... co oznacza że jest bardzo pilne...
— To jedno trzeba zobaczyć!... — rzekł.
Spojrzał na nie i zadzwonił.
Treść jego znać wymagała śpiesznej czynności, gdyż kazał zaraz konie założyć, westchnął i oznajmił że musi wyjeżdżać.
Nie naglił wprawdzie aby pospiesznie zaprzęgano, wypił herbatę i nie napędzając woźnicy, dał rozkaz jechać do pasieki, gdzie już byli dwa razy. Na drugiej bryce jechało dwóch zbrojnych towarzyszów.
Właśnie się na wiosnę zbierało i drogi wszędzie były okropne, błoto głębokie, jazda szybka niepodobieństwem. Trzeba się więc było wlec noga za nogą i całą niemal noc zajęła podróż, z małemi w kilku gospodach wypoczynkami.
Gdy już świtało nad ranem, pokazał się dworek wśród drzew z liści obnażonych... W bramie stał pasiecznik i pacierze odmawiał. Bryczki od których dzwonki poodczepiano stanęły u wrót... Assesor z powagą urzędową, w towarzystwie zbrojnych, minąwszy pasiecznika kroczył do dworku... W tem stary mu zabiegł drogę kłaniając się.
— A za czem to, proszę jaśnie wielmożnego pana?
— A tobie co do tego?
— Ale bo w chacie żywej duszy oprócz mnie nie ma?
— Jak to może być — a ci co tu mieszkali?
Pasiecznik ręką machnął w powietrzu.
— Gdzie! kiedy! wybrali się już ztąd, ani po nich śladu, ani znaku!!
— Jak dawno?..
— A no... dziesięć dni?
— Dokąd?
Pasiecznik ramionami ruszył. — A Bóg że to święty wiedzieć raczy! Czyż ja ich miałem pytać dokąd jadą? Naprzód wyjechał jeden pocztą, potem drugi, podobno także pocztą, a naostatku stary Wanderski z rzeczami, kuchnią, i co tylko tu było do miasteczka. Może on też wie gdzie oni pojechali...
Przybyły obszedł pusty domek, obejrzał wszystkie kąty, przekonał się, że pasiecznik nie kłamał, pomruczał i pojechał do miasteczka.
Tu Wanderskiego znaleść było łatwo, bo go cały świat znał. Stary klepał pacierze na różańcu, gdy doń gość zawitał...
— Pan Wanderski?
— A tak jest? na usługi...
— Byłeś pan przy doktorze Radygu i niejakim panu Robercie Dolińskim na pasiece?
— A byłem...
— Policja ich szuka... polecono aresztować obu... Gdzie się oni znajdują?
Wanderski popatrzał.
— Albo to się oni przed sługą potrzebowali tłomaczyć dokąd jadą? Siedli i pojechali.
— Razem, czy osobno?
— Nie wyglądałem, rzekł spokojnie Wanderski.
— Ja będę musiał waćpana aresztować...
— Jak trzeba... a czemuż nie! — odparł stary — proszę...
— Dawno wyjechali...
— Kto się tam z dniami liczył — zamruczał staruszek.
— Mówże waćpan prawdę! — dodał urzędnik.
— Ja taki mam zwyczaj, że ją mówię zawsze...
Popatrzyli na siebie — assesor poprosił o ogień do fajki, sumiennie spełniwszy co do niego należało. — Wanderski zapalił siarniczkę. — Śledztwo zdawało się skończone...
— Bądź waćpan zdrów. — rzekł urzędnik.
— A areszt?
— Jeżeli się okaże potrzebnym to później — zamruczał gość i wyszedł.
Gdy konie popasły, obie bryczki, o ile droga dozwalała, pospieszyły do miasta powiatowego — ale tu także ledwie nad wieczór dociągnęły.
Naczelnik powiatu, do którego miał się zameldować assesor, był, jak mu oznajmiono, u marszałka i tam więc udał się za nim. — Grano w preferansa — gdy się przybyły ukazał na progu, marszałek i naczelnik oba żywo podnieśli się z krzeseł, złożyli karty i wyprowadzili assesora do gabinetu.
— Gdzieżeś pan aresztowanych osadził tymczasowo? — zapytał marszałek, który zdawał się jak najwyższy brać udział w całej sprawie.
— Jakich aresztowanych? — zapytał assesor — tu w tem sęk, że nie mogłem aresztować, bo nie było kogo. Od dnia wczorajszego biję się i rozbijam! Gdzie mnie nie było! Ale obu ani śladu!
— No! no! — przerwał naczelnik — o doktorze ja już dziś wiem, że pocztą pojechał... to darmo — ale drugi, ten drugi.
— Doliński! — dodał marszałek niespokojnie.
— Tak, Doliński, Robert, imię ojca niewiadome... obywatel galicyjski — mówił assesor — ten także wyjechał.
— Dawno! dokąd? — zawołali razem naczelnik i Suchorowski.
— Dni temu dziesięć jak opuścili pasiekę, którą strząsłem od lochu do strychu... ani śladu...
Dwaj starsi urzędnicy spojrzeli po sobie smutnie jakoś...
— Ja mówiłem — odezwał się marszałek — należało ich pilnować, a gdyby się tylko ruszyć chciał — wara! areszt położyć.
Naczelnik milczał.
— Jakże można aresztować bez wyższego rozkazu? — spokojnie odparł assesor — ja sam, nie mam prawa, nikt mi nie dał zlecenia — to trudno — nie moja rzecz.
Z niecierpliwością poruszył ramionami Suchorowski...
— Ho! ho! czułem ja dobrze, że to się tak skończy! Zwietrzyli oni że coś grozi...
— A to być może iż zwietrzyli — odezwał się assesor — ale niech mi pan marszałek daruje, nikt temu nie winien, tylko pan sam... a po co było mnie tam posyłać?
Naczelnik który znać o tem nie wiedział, odwrócił się do marszałka pytającą robiąc minę.
— Ale ja przecie nie posyłałem... radziłem, mówiłem, zdawało mi się, uważałem za właściwe...
Assesor się rozśmiał.
— Jam musiał życzenie jego spełnić.
Nie było już dłuższej rozmowy, assesorowi przyniesiono szklankę herbaty, gracze powrócili do preferansa. Suchorowski był mocno zafrasowany...
Zdano naturalnie raport gdzie należało o niepomyślnej wyprawie... Starano się zbadać dokąd wyruszył Radyg, lecz o tem i nikt nie wiedział i ślad wszelki był zręcznie zatarty.