Bracia mleczni/XV
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bracia mleczni |
Podtytuł | Powiastka |
Pochodzenie | „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52 |
Wydawca | Jan Münheymer |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Jan Jaworowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powodem tej podróży, o którym nie chciał jeszcze nic mówić przyjacielowi, był już od kilku miesięcy powzięty projekt nabycia majątku, który należał do prezesowstwa, tego właśnie, w którym za życia ich spędzali święta i wakacje razem z Robertem. Gdy prezes po śmierci żony zmuszony został oddać majątki wszystkie na rzecz wierzycieli, główne to fundum, Trawno, pięknie i po pańsku urządzone wielu znajdowało miłośników do nabycia. Dobijano się o rezydencję z takim smakiem i kosztem zabudowaną i upiększoną — nie rachował nikt, iż samo utrzymanie tych pięknych rzeczy wymagało ogromnych kosztów, i że nowy dziedzic mógł się dla nich tak zrujnować jak poprzedzający.
Niejaki pan Adamski, zacny bardzo ale nieopatrzny człowiek, zachwycony Trawnem, przepłacił je i kupił. Majątek sam nie starczył wcale na rezydencję, którą dawniej daleko obszerniejsze włoście otaczały. Inne wioski poprzechodziły w różne ręce. Pan Adamski został przy Trawnem i był z niego uszczęśliwiony, on, żona jego i córki. Radość ta jednak trwała krótko. Nacieszywszy się szparagarnią, oranżerją, sadem, kwiatami, pałacem, fontanną, altanami, potrzeba było wejrzeć w rachunki, które się okazały groźnemi dla przyszłości... W drugim już roku pan Adamski zaczął stękać, a w trzecim, straciwszy sporo, pozbył się Trawnego, odstępując go świeżo zbogaconemu kupcowi, który także gwałtownie na pana zachorował.
Nowy dziedzic, niejaki Wurstblum, z równą łapczywością pochwycił to śliczne Trawne jak Adamski. On co młodość spędził pod strychem z garnkiem węgli w nogach dla oszczędnego zagrzania się, i kołdrą podartą — pierwszy raz tu uczuł się panem z łaski swej głowy i pięciu palców. Szumnie rozpoczął tu panowanie, znajdując, że to co znalazł jeszcze dla niego dostatecznem nie było.
Budował, przerabiał, złocił, sprowadzał marmury i w przeciągu lat kilku, zadłużywszy się... został zmuszony Trawne sprzedać... Tym razem nabył je spekulant, który w gmachach murowanych chciał postawić warsztaty i założyć tu fabrykę sukna. Pałac więc zaczęto przerabiać, gdy umarł nabywca, rodzina odstąpiła od jego myśli, majątek pozostał administrowany tymczasowo, opuszczony dosyć i rezydencja zwolna przechodziła w ruinę. Ponieważ spadkobiercy potrzebowali się podzielić, Trawne jeszcze raz miało być sprzedanem. Wiadomość o tem jeszcze w stolicy, przypadkiem powziął doktór Radyg i natychmiast postarał się o plenipotenta w miasteczku powiatowem, któryby sprawę nabycia Trawnego, mógł doprowadzić do skutku. Polecony mu prawnik, człek bardzo sumienny i zręczny, rozpoczął pierwsze kroki i nabycie zdawało się nie ulegać wątpliwości. Radyg, nic o tem nie mówiąc przyjacielowi, chciał dopiero po kupnie Trawnego, oznajmić mu że z nim razem powróci do ojcowskich progów. Była to czuła, braterska niespodzianka, którą mu gotował. W najróżowszych nadziejach dojechał doktór do miasteczka i pospieszył do pana Pierożyńskiego, swojego plenipotenta, którego nigdy w życiu nie widział, bo stosunki listownie z nim zawiązał.
Znalazł w nim poważnego, zadomowionego człowieka, powolnego nieco, pedantycznie przystępującego do każdego interesu, ale zdolnego i prawego. Nawzajem się sobie podobali po kilkogodzinnej rozmowie. Pan Pierożyński nie miał form wykwintnych, był może nawet nieco śmieszny ubiorem i miną, z tem wszystkiem budził zaufanie i czuć w nim było serce.
— Szanowny konsyljarzu — odezwał się po pierwszych grzecznościach obustronnych — od czasu gdym panu donosił iż Trawne mamy tak prawie jak w ręku, i żem nabycia pewien, trochę się rzeczy zmieniły. Zaszła okoliczność niespodziana i — niemiła.
— Cóż przecie? — spytał Radyg.
— A no, nagle zjawił się do nabycia amator drugi, współzawodnik dla nas ciężki, człowiek wpływowy, którego ja chcąc niechcąc muszę oszczędzać.
— Któż to taki?
— Nasz marszałek powiatowy, Suchorowski — rzekł adwokat.
— A! a! — rozśmiał się Radyg — czy wie że ja jestem pretendentem?
— Nie, nazwiska nie wie, ale oznajmiłem mu że mam polecenie kupienia, nie mówiąc od kogo.
— Cóż on na to? Daje więcej?
— Ale nie! daje mniej i pomimo to chce majątek dostać.
— To będzie trudnem — odezwał się Radyg — a że w istocie położenie pańskie zmusza go do pewnych względów dla urzędnika, który panu naprzykrzyć się może, zapewne najlepiej będzie, gdy ja sam się z nim o tem otwarcie rozmówię.
P. Pierożyński zgodził się na to z największą przyjemnością.
— Co do mnie — dodał Radyg — ja nie mam najmniejszego powodu oszczędzania pana marszałka...
W popołudniowej godzinie, kazawszy sobie wskazać dom, który Suchorowski zajmował, Radyg skromnie ubrany, poszedł pieszo do niego.
Dom, którego połowę zajmowała kancelarja pana Marszałka, urządzony był dla okazania szlachcie, że nielada ma reprezentanta w osobie Suchorowskiego.
Służba w przedpokoju grająca w karty, nie rada pewnie, iż jej przerwano zabawę, przyjęła Radyga niepozorną figurę, dosyć imponującym tonem. Na usilne nalegania jeden z tych panów trzaskając drzwiami, poszedł zanieść kartę wizytową jaśnie wielmożnemu marszałkowi.
Czy sobie po niej odrazu przypomniał swego sierotkę, który mu tyle krwi napsuł, nie wiemy, służący w złym zawsze humorze, powrócił otwierając drzwi do pokoju.
Salon udrapowany ciężkiemi portierami frendzlami i firankami, zastawiony meblami nie zbyt smakownemi ale pokaźnemi bardzo, był pusty... Tu miał Radyg oczekiwać na łaskawie mu przyrzeczoną audiencję. Po chwili kroki żywe dały się słyszeć, uchyliła portiera, słuszny, posiwiały, z krótko ostrzyżonym włosem, pięknej ale nie miłego wyrazu twarzy mężczyzna, w wice-mundurze, z jedną ręką w kieszeniach dolnego ubrania, z miną wysokiego urzędnika, wyszedł do gościa. Mało był nawet zmieniony ów Suchorowski, coś w nim z pedagoga zostało, kilka tylko zmarszczek przybyło na kwaśnej twarzy, włos porzadział i wysiwiał.
Skłonił głowę ledwie dostrzeżonym ruchem, Radyg także lekko tylko go pozdrowił. Marszałek pilnie bardzo zaczął mu się przypatrywać.
— Doktór Erazm Radyg.
— A! a! — ukłon znowu, bardzo lekki.
— Jestem zmuszony pana marszałka utrudzać w interesie...
— W interesie?
— Tak jest...
— Służę.
Nie prosił siedzieć, stali oba wśród salonu, Radyg z wielką cierpliwością począł.
— Nie będę długo utrudzał, mam tylko jedno pytanie.
Marszałek wciąż z tą miną urzędnika od którego losy ludzi zależą, ręką w kieszeni niecierpliwie poruszał i z góry poglądał.
— Pan Marszałek jest w chęci nabycia Trawnego?
Suchorowski obruszył się.
— Cóż komu do tego?
— Pytam dla tego, iż ja chcę kupić Trawne...
Suchorowski oczy wielkie wytrzeszczył, zamilkł chwilę.
— A! pan chce kupić Trawne... pan życzy kupić Trawne...
— Tak jest...
— Ja także, ja także — będziemy więc się licytowali.
— Jeżeli inaczej się ułożyć nie można...
— Jakto? — odwrócił się marszałek — pan chcesz odstępnego? Rozśmiał się.
— Ja? — odstępnego — nie — rzekł zimno Radyg, — ale mogę je ofiarować.
Suchorowski się obraził i targnął.
— Za pozwoleniem, nie mam wcale przyjemności znać pana? Można sobie życzyć nabyć majątek, lecz czy pan ma prawa nabywania?
— Zdaje mi się — odezwał się — bo to prawo daje mi stopień jenerała, który otrzymałem przy wyjściu mojem ze służby...
Tu nastąpiła taka nadzwyczajna dekoracji zmiana, iż Radyg byłby się z niej rozśmiał, gdyby mu nie czyniła przykrości.
Marszałek usłyszawszy to, naprzód usta otworzył, potem głową skłonił, zamilkł i zakłopotany ręką wskazał na fotel... Nie odpowiedział nic.
— Pan jenerał chce tedy nabyć Trawne? — powtórzył po chwili.
— Daję za ten majątek...
Tu głośno wymienił summę.
Suchorowski zadumał się, popatrzał, skłonił.
— A więc ja — ja, odstępuję. Odstępuję, powtórzył z widoczną niechęcią i gniewem. Życzę szczęścia...
Radyg ani słowa nie mówiąc ukłonił się także i zamierzał już wychodzić, gdy Suchorowski, wahając się odezwał.
— Nie jestem pewnym? ale — nazwisko mi znane...
słyszane?...
— Nietylko nazwisko, ja sam byłem panu dzieckiem znanym — rzekł Radyg — jestem bowiem tym sierotą, który winien wychowanie swe i przyszłość prezesowstwu...
Lekkie zdziwienie odmalowało się na twarzy marszałka.
— Spodziewam się, że pan mi za złe nie masz, mojego naówczas znalezienia się, postępowałem zgodnie z pojęciem mojego obowiązku, względem mego kuzyna...
— Kuzyna? — powtórzył cicho Radyg.
— Tak, byliśmy z niemi w kuzynowstwie i to mnie spowodowało, chwilowo podjąć się nadzoru tego chłopca, dopóki by sobie kogoś do niego nie znaleźli... Naówczas już przeczuwałem, że to się wszystko źle skończy... Ci ludzie gubili siebie dobrowolnie i dziecko... Zginęli też wszyscy...
Przeszedł się po sali.
— Pan wiesz, panie jenerale, o losie Roberta, zmarł w turmie...
Suchy śmiech niepoczciwy wykrzywił usta marszałka.
— Do kupna majątku wcale przeszkadzać nie myślę — kończył — jako daleki krewny prezesowstwa, chciałem ocalić Trawne... Zrujnowane to ze szczętem, kilku dziedziców padło, chcąc z tego coś zrobić — to trzeba z gruntu na nowo restaurować.
Radyg nie odpowiadał.
Jeszcze raz skłonił się, Suchorowski mu zdala oddał ukłon — wyszedł.
Z uśmiechem powrócił do Pierożyńskiego.
— Rzecz jest skończona — rzekł wchodząc — marszałek odstępuje od kupna...
Pierożyński zdjął okulary, w których pisał i z krzesłem się obrócił.
— A no — odparł — to upraszcza robotę — słowo dane powinno być dotrzymane. Kupiemy więc.
— W cztery oczy jednak, pozwól pan sobie oznajmić — dodał ciszej — że rzecz mimo to daleka do końca. Pan wie lub nie wie co znaczy w powiecie marszałek, ba i w gubernji. Znając go, powiedzieć mogę i ręczyć, że nam na wszystkich drogach przeszkadzać będzie.
— I może przeszkodzić? — zapytał Radyg.
— No — nie wiem, nie zdaje mi się, interes będziemy prowadzili głośno, jawnie, otwarcie, a ja jego samego opieki będę doń wyzywał. Skompromitować się więc nie zechce. Lecz kosztów nam napędzi, trosk namnoży, czasu dużo zmarnuje.
— Kochany mecenasie — odezwał się doktór — dla wilka do lasu nie iść, to trudno...
Na tem się skończyło na dziś, a Radyg sądząc iż swą obecnością przyda się tu na coś, pozostał dni kilka w miasteczku. Zdawało mu się, iż Suchorowski historią jego rozgłosi pewnie po mieście i zrobi z niej opowiadanie, które by mu w opinii szkodzić mogło: tak się jednak nie stało. Marszałek zamilczał zupełnie o znajomości z Radygiem... Natomiast przepowiednia p. Pierożyńskiego była jak najtrafniejszą; w dobiciu się do majątku znaleźli nieskończone trudności... Suchorowski rachował pewnie na to, iż summy całkowitej szacunkowej nabywca mieć nie będzie, nasadził więc tych, którzy zrazu część wartości przy gruncie pozostawić chcieli, aby żądali wypłat zupełnych. Radyg się na to zgodził... — W dokumentach znalazły się nieformalności utrudniające sprzedaż — cierpliwie zaczęto dobadywać się i szukać tego czego brakło... Przeciągnęło się to jednak tak długo, iż Radyg miał czas kilka razy odwiedzić Roberta i spędzić z nim po tygodniu.
Były to pierwsze dni, w których po rozstaniu w młodzieńczym wieku, dłużej, szczerzej, otwarciej, od duszy do duszy pomówić z sobą mogli.
Radyg znalazł przyjaciela złamanym i zniechęconym do życia tak, iż często po kilka godzin, po dniach całych nie ruszał się z miejsca, patrzał w okno, — nie zajmowało go nic, nie bawiło, od rozmowy nawet dłuższej i poważniejszej unikał.
Była to choroba ducha, z której należało go wyleczyć. To zadanie przedsięwziął Radyg. Wiedział on dobrze, iż takiemu choremu prawić kazania, moralizować go, sprzeczać się z nim, na nic się nie zdało, a wiedział razem z zasady i z doświadczenia, że jedynem lekarstwem na ten stan jest tylko — praca...
Nie szło o to co będzie robił Robert, potrzeba było ażeby przez jakąkolwiek pracę przywiązał się do życia, stworzył sobie cel jakiś. Na tem bezludziu w pasiece trudno coś znaleźć było. Radyg przypomniał sobie zielniki, które w szkołach razem zbierali.
W rozmowie niby przypadkiem potrącono o ten przedmiot.
— Wiesz — rzekł Radyg — to co było naszą zabawką w szkołach, stało się potem dla mnie najmilszem zajęciem całego życia... Pamiętasz, gdyśmy skromne ranunkulusy i orchisy łąk naszych zasuszali w bibule! Ja nie przestałem potem poczętego naówczas zielnika dopełniać i do dziś dnia została mi prawdziwa namiętność. Zbierałem rośliny na granicy Persii i na granicy Chin, mam bardzo piękne kollekcje... a jedną, osobliwą to zbiór nasion najrozmaitszych porównawczy. W nim mi brak całkiem naszego kraju...
Robert się rozśmiał.
— Zbiór nasion? Do czegóż to prowadzi?
— Do charakterystyki tej części rośliny, która przybiera najrozmaitsze kształty, począwszy od puszku, od pyłku niedostrzeżonego, do olbrzymiego orzecha obwarowanego pancerzem...
— Serjo? — zapytał Robert.
— Ale powtarzam ci — jest to moja manija... Zaczynam już tu dopełniać mój zbiór...
Drugiego dnia wyszli razem do lasu... Radyg kollekcjonował, Robert zrazu śmiał się i ramionami ruszał, potem niósł za nim torebki, nakoniec o parę rzeczy spytał i coś sam znalazł...
Nie prędko jednak do tego przyszło, że go to zajmować zaczęło... Radyg dobył parę ksiąg botanicznych i porzucił je na stole. Były to podręczniki obrachowane tak, aby z nich ze stanem nauki mógł się oswoić.
Z nudów Robert czytać zaczął... z kilku pytań zrodziły się spory i rozprawy. Doktór niesłychanie się uradował, gdy ten wyżyty człowiek, którego nic na pozór poruszyć już nie mogło — zakochał się w kwiatach...
Przez dziwactwo tylko całą swą miłość przeniósł na krysztogomy.
W tłomokach Radyga znalazł się doskonały mikroskop.
Mikroskop, jako lekarstwo na chorobę duszy, wygląda to prawie śmiesznie — a wierzcie mi, żaden traktat filozoficzny tak nie działa na odrodzenie człowieka jak — nauka i praca. Obie one uszlachetniają, podnoszą, darzą zapomnieniem bólu ciała i serca...
Radyg okazał się jak najdoskonalszym lekarzem. Wprawdzie pacjent jego z zadawnioną chorobą nie mógł od razu przyjść do zdrowia, lecz gdy go ujrzał wychodzącym z tego zobojętnienia, zrywającym się rano do książki, ucieszonym znalezionym mchem... dojrzaną tkanką, nie wątpił już, że go wyleczyć potrafi.
O nabyciu majątku była wprawdzie mowa między niemi, i doktór się nie taił z tem, że szukał i starał się coś kupić, nie mówił jednak o Trawnem, nie chcąc obudzać nadziei, które z łaski Suchorowskiego, mogły się jeszcze nie ziścić.
Pierożyński pracował, jeździł, nudził marszałka, skarżąc się przed nim na to co widocznie z jego rozkazu lub natchnienia robiono — naostatek dopiął swojego. Suchorowski źle ukrywając złość, nie śmiejąc grozić — musiał dać za wygranę i przełamawszy przeszkód tysiące — Radyg otrzymał wiadomość, iż tranzakcja o kupno podpisaną została.
Raz tylko w ciągu tych starań pobieżnie oglądał Trawne leżące w ruinach, dowiedziawszy się, iż mógł je objąć, pojechał sam naprzód, aby się bliżej rozpatrzeć i przekonać co tam było do zrobienia.
Pora już była zimowa, doktór przyjechał nad wieczorem... Przyjął go tu dzierżawca dawny, dosyć kwaśny z powodu iż się wynosić musiał. Zajmował on mieszkanie w tej samej oficynie, w której niegdyś stali studenci. Stara ta i najmniej pokaźna budowa, przetrwała pałac na pół upadły, w którym nikt nie mieszkał.
Dopiero nazajutrz poszedł nowy dziedzic obejrzeć niegdyś tak wspaniałą rezydencję. — Mury jej stały całe, dach się na nich trzymał, lecz część już jedną zaczęto przerabiać na fabrykę, i w tej śladu nie pozostało pięknych apartamentów prezesowej. W drugiej nietkniętej, okna były pozabijane, podłogi wyjęte, piece porozbierane... pustka cmentarna... W takim samym stanie znajdowały się cieplarnie, ogrody, altany z których sterczały węgły. — Dla wskrzeszenia domu z tych ruin trzeba było niezmiernych nakładów... Radyg musiał się wyrzec tej myśli. Wprowadzić zaś tu Roberta i kazać mu codziennie wypatrywać się w tego trupa przeszłości — nie miał odwagi. On na to spoglądał z rezygnacją chrześcijanina, ale dziecka domu, które tu spędziło najsłodsze życia lata, widok ten musiałby goryczą serce przepełniać.
Radyg kazał więc dom zburzyć z wyjątkiem kilku pokojów, w których mieszkała Prezesowa, a te na wiosnę miano uczynić mieszkalnemi...
Tak samo postąpiono z innemi budowlami, których znaczną część znieść było potrzeba, bo ich niepodobna było utrzymać... Oczyścić tylko, odświeżyć kazał Radyg co pozostało. W tym stanie Trawne przypominało przeszłość, nie rażąc ruiną i widokiem upadku, było to coś nowego razem... odmłodzonego, a zachowującego niektóre rysy lat minionych.
Zimę jednak całą, w ciągu której czyniły się przygotowania, spędzili dwaj przyjaciele w biednym dworku na pasiece, a Radyg miał cierpliwość nie wydać się jeszcze z nabyciem Trawna. Chatkę tę uczynić potrafiono prawie wygodną... a tu przynajmniej nie ścigały ich zbyt ciekawe wejrzenia natrętów... Wanderski trochę się krzątał przy kuchni i spiżarni, przypominając dawne studenckie czasy, były to jednak raczej dobre chęci niż rzeczywiste posługi. Staruszek więcej się sam tem bawił niż pomagał i weselszy odmłodniał...
W pierwszych dniach wiosny sprowadzeni rzemieślnicy z wielkim pośpiechem, dom w Trawnem restaurować zaczęli.
Pan Marszałek Suchorowski, chociaż nigdy o doktorze przybyłym nie wspominał i zdawał się obojętnie znosić, iż mu Trawne z rąk prawie wyrwano, był jednym z tych ludzi, którzy nic nie zapominają i nic przebaczyć nie umieją.
Dręczyło go to zjawisko zagadkowe. Po cichu i bardzo ostrożnie starał się zdaleka zasięgnąć wiadomości o losie, zajęciach i całej karjerze doktora Radyga. — W tem szczególniej celował on jako urzędnik, iż umiał potrzebnych sobie wiadomości zasięgać na drogach dla drugich nie dostrzeżonych i tajemniczych, a był zawsze jak najdokładniej uwiadomiony o wszystkiem co mu pożytecznem w jakimkolwiek względzie być mogło.
W kancelaryi pana Marszałka znajdował się wypadkiem młody człowiek, upodobany mu wielce, prawa jego ręka w różnych tajemniczych robotach, który sługiwał już wprzódy po różnych kancellarjach, dużo się kręcił po świecie i do śledzenia zawikłanych rzeczy, miał szczególny talent i powołanie. — Ten pan Krahl służył już i w stolicy zkąd jakoś musiał wyjść — nie tłomaczył się dla czego — sposobem przyspieszonym w skutek — machinacyi złych ludzi — Krahl widywał tam pono i wiele słyszał o doktorze Radygu. — Ze stolicy przeniósł się był do Kamieńca, gdzie miał krewnych i znajdował się tam właśnie w czasie pobytu doktora i śmierci Roberta. A że pamięć miał niezrównaną, pozbierawszy różnych wieści jak najwięcej, usłużył niemi panu Suchorowskiemu. Dodał od siebie tę uwagę jaka to rzecz była dziwna, iż się nagle i bez powodu ze służby Radyg usunął, i potem coś o zgonie Roberta i o tem że go odwiedzał w więzieniu.
Obudzało to ciekawość Marszałek do najwyższego stopnia — tak dalece że rad był wiedzieć nawet, gdzie tymczasowo przemieszkuje doktór i co robi. — Krahl podjął się zaraz dośledzić i ruszył w drogę po powiecie. Wyrachował się tak, iż nad wieczór około pasieki zabłądził, i pieszo przyszedł do dworku rozpytywać o drogę, a razem prosić by mu się ogrzać dozwolono.
Krahl nikomu tu znajomym nie był, zaprezentował się jako szlachcic z okolicy cudzem nazwiskiem. Radyg i Robert, których zastał grających w szachy, nie mając najmniejszego podejrzenia, aby kim innym być mógł nad tego za kogo się podawał, przyjęli go jak się zimą przyjmuje biednego zabłąkanego podróżnego...
Krahl rozgrzawszy się nieco i dostawszy szklankę herbaty, rozgadał się, stał bardzo zabawnym i w ciągnął doktora w rozmowę... Miał tymczasem sposobność rozpatrzeć się w domku, w ludziach i ponotować sobie wszystko... Najnieostrożniej doktór parę razy wyrwał się z imieniem Roberta odzywając do niego, Krahla uwagi i to nie uszło. Słowem, że gdy dziękując za gościnę powrócił do swoich koni, miał dla Suchorowskiego przygotowany raport, nad ktory dokładniejszego nie mógł pożądać...
Nazajutrz zrana w kancellaryi zobaczywszy go pan Marszałek, pociągnął zaraz do swojego gabinetu. — Tu opowiedział mu Krahl, iż zastał doktora sam na sam w odludnej, jakby umyślnie na uboczu obranej chacie, urządzonej bardzo wysadnie, razem z nieznajomym jakimś, którego poufale zwał panem Robertem...
Usłyszawszy to imię, Suchorowski aż poskoczył z siedzenia, wstrzymał się jednak od wyjawienia przed kancelistą co go tak poruszyło, wysłuchał wszystkiego, podziękował serdecznie i rozpromieniony go pożegnał. Dla tak wytrawnego jak Suchorowski człowieka skazówka ta, przy wiadomości szczegółów, których wprzódy dostarczył Krahl, była dostateczną dla odgadnięcia wszystkiego.
Jasnem już dlań było, że Radyg poświęcając się, przyjaciela ratował, że go za umarłego podał, uwiózł i, z tego powodu służbę porzucił...
Suchorowski ani na chwilę się nie zawahał, jak tylko mieć będzie dowody — wskazać Radyga mściwej ręce sprawiedliwości. — Trzeba było jednak postępować ostrożnie, gdyż doktór miał stosunki i zachowanie wielkie i gra źle poprowadzona mogła być niebezpieczną.
Marszałek tegoż wieczora prosił do siebie na herbatę assesora powiatu. Był to bardzo dobry człowiek, szanujący Suchorowskiego i lubiący herbatę z arakiem... Przybył uszczęśliwiony tym zaszczytem. A że było kilka innych osób tego wieczora, zagrano wista i czas do kolacij przeszedł bardzo przyjemnie — przed wieczerzą, co się bardzo rzadko trafiało, marszałek wziął pod rękę asesora i wyprowadził go do drugiego pokoju, gdzie oprócz wyżła śpiącego przy kominie, nikogo nie było.
— Muszę pana przestrzedz, — szepnął mu w ucho — w powiecie się nam gnieździ człowiek bardzo podejrzany, podobno za jakieś nadużycia wypędzony ze stolicy... Że miał tam dobre plecy uszło mu to jakoś... oddalono go po cichu. Otóż on tu i majątek kupuje...
— A no, wiem, Trawne...
— Tak, ale kochany asesorze, czy go spytałeś o papiery? Choćby był i jenerałem, jak go tam nazywają, zawsze formalność powinna być dopełniona... Przy zdarzonej okoliczności, rozpatrzy się pan z kim on tam mieszka na pasiece... Każ sobie pokazać paszporta... Rozumiesz!.. Potem mi powiesz kogo tam znalazłeś, a może... może będziesz miał sposobność wcale nie pospolicie się odznaczyć... Więcej nie mówię. — Mądrej głowie dość na słowie — jedź pan jutro — i — sza!!
Poszli do wieczerzy, a asesor widocznie mocno był poruszony; wymówił się od wiseczka i zaraz potem wymknął...
Radyg z Robertem układali jakieś mapy, gdy w pasiece psy zaczęły ujadać... W kilka minut potem zjawił się na progu człowieczek niezmiernie grzeczny, który się zaprezentował, jako urzędnik i przepraszając stokrotnie Radyga, zażądał od niego — papierów...
— Pan daruje, ale obowiązek...
Robert siedział w tym samym pokoju. Doktór z chłodną krwią przyniósł pugilares, dobył stan służby, świadectwa i położył je przed zdumionym nieco urzędnikiem, który znalazł w nich to czego się wcale nie spodziewał i ponownie przepraszać zaczął...
Jednakże nie zapomniał o danej mu instrukcji i z wyszukaną grzecznością, dopomniał się o papiery Roberta.
Robert zbladł nieco, doktór spokojnie znowu położył je na stole assesorowi.
— Jak pan widzi, mój przyjaciel — pan Robert Doliński jest obywatelem galicyjskim, a zastanawiać to nie powinno, iż nosi imię i nazwisko zmarłego — także przyjaciela mojego... syna Prezesa, tak nieszczęśliwie niedawno...
— Słyszałem — przerwał asesor — ale istotnie to coś osobliwego także... tego... ten... imię i nazwisko...
— Tak, imię i nazwisko podobne — dodał Radyg — a temu podobieństwu winienem poznanie nasze i stosunki...
Asesor tylko się uśmiechnął, papiery były w jak największym porządku i żadnej wątpliwości autentyczność ich nie ulegała...
Napiwszy się herbaty, odpocząwszy, urzędnik pożegnał się i pojechał, rozstawnemi końmi do miasteczka, tak że wieczorem przedstawił się już panu marszałkowi.
Suchorowski zdaje się, że na niego oczekiwać musiał, bo choć dnia tego nie przyjmował nikogo, assesora wprowadzono natychmiast do gabinetu, w którym sam jeden się znajdował.
— Cóżeś pan zrobił? — spytał podając mu krzesło.
— Poszedłem za światłą wskazówką pana marszałka — odparł urzędnik — byłem na miejscu i papiery tych panów obu rozpatrzyłem...
— A jakżeś je pan znalazł?
— W najzupełniejszym porządku — panie marszałku — a w dodatku doktora świadectwa i papiery imponujące! Ranga wysoka, ordery... zasługi, stan służby aż strach. Takiego człowieka o paszport pytać! aż po mnie dreszcze chodziły... bo widać że ma za sobą plecy co się zowie.
Marszałek się uśmiechnął z politowaniem.
— A ten drugi jegomość?
— Ten drugi jest pan Robert Doliński — rzekł assesor — ale choć Robert i choć Doliński, jednakże nie ten Robert i nie ten Doliński, który tu niegdyś żył i tak nieszczęśliwie, jak wiadomo, skończył.
Marszałek oczy otworzył. — Cóż znowu?
— Jest to tego samego imienia i familji, ale galicjanin, opatrzony dokumentami i paszportem jak najformalniejszym.
— A! a! a! I marszałek dziwnie głową poruszył, a potem ramionami, odwrócił się od assesora, zaśpiewał coś pod nosem, pochodził po gabinecie i siadł.
— Jak wygląda ten drugi.
— A! opisać go trudno — odezwał się urzędnik — nie młody, znać schorowany, blady, oczy ciemne, trochę łysy, rysy twarzy przyjemne... twarz pańska...
Marszałek milczał, zapalili cygara. Po pewnym przeciągu czasu, Suchorowski przerwał milczenie:
— Czy pan tego nie znajdujesz — rzekł — że to jednak jakoś bardzo dziwnie wygląda, iż doktór Radyg znajduje się w Kamieńcu, co poświadczy Krahl, właśnie w tym czasie, gdy Robert Doliński umiera w szpitalu, że potem doktór podaje się do dymissyi, zjawia się tu i przywozi z sobą jakiegoś Roberta Dolińskiego, który ma być innym, a nie tamtym wykradzionym z pod klucza kryminalistą co zabił księcia...
Assesor słuchał z natężoną uwagą — i potarł czoło, gdy marszałek dokończył.
— Tak, to jest trochę tego... to jest nawet bardzo — jakby to powiedzieć... tego, ale proszę pana marszałka oskarżyć człowieka w stopniu jeneralskim o popełnienie takiego... tego... to... proszę pana marszałka... to jest także... jakby powiedzieć... tego...
I pokiwał głową.
— Otóż ja panu powiadam — zawołał powstając marszałek — że najmniejszej dla mnie wątpliwości nie ulega, iż ten przyjaciel przyjaciela ratował i, uzuchwalony tem że ma zasługi i że jest wielką figurą, oczy nam mydli...
— Może być że mydli — rzekł assesor — ale jakże tu sobie począć? Kto mu dowiedzie to mydło...
Tu assesor się skłonił.
— Panie marszałku dobrodzieju — rzekł — ja to sobie mam za stałe prawidło życia, żeby się na silnych nie porywać! Choćby to było mydło, panie marszałku — przypuszczam że to mydło, — ale ja tyle na tem wskóram, że mi potem głowę namydlą, a on się wyśliźnie... Dla mnie papiery... ot i wszystko. Co po za papierami stoi — a co mnie do tego. Mydło? — niech i mydło.
Suchorowski trochę się okazał z niecierpliwionym.
— Rób pan jak znajdujesz lepszem — rzekł — ale ja z mojej strony jako marszałek szlachty i moralnie odpowiedzialny za to co tu się dzieje... nie mogę ścierpieć, aby to co w oczy skacze, miało uchodzić bezkarnie. — Jakże, winowajca z turmy wykradziony, uważasz to pan? zabójca księcia... którego familja ma sto razy szersze plecy niż ten doktorzyna...
— A! a! otoż tu dopiero mi pan trafił do przekonania — zawołał assesor — to jest racja, że plecy są... plecy to rozumiem, panie marszałku, a co się tyczy mydła!! Co mnie do mydła...
— Dosyć byłoby rodzinę księcia... zawiadomić sekretnie, że zabójcę wykradziono i że go tu przechowują... a oni by już sobie radę dali...
— Hm — rzekł assesor skromnie i bojaźliwie — a jak się okaże że ten zabójca nikogo nie zabił?... to mnie namydlą, panie marszałku.
— Za co? kto? wszak to familja wystąpi nie pan!
— No, tak, ale — to są ludzie pleczyści, jak sam pan marszałek powiada — przerwał assesor — jeżeli im się dostanie mydło, znajdą oni biednego assesorzynę żeby je na niego zrzucić.
I począł głową trząść. — Nie! nie!
— Z tego widzę, że nie wierzycie żeby ten Robert Doliński był tamtym... znanym... — przerwał Suchorowski.
— Ale, panie marszałku dobrodzieju, czyż ja mogę wiedzieć ilu na świecie jest Robertów Dolińskich? To tak się zdaje, nigdy być pewnym nie można... miałem tego przykłady. W roku przeszłym każą mi aresztować obwinionego o kradzież koni żydka Abrama Kozłowskiego, syna Salomona z Drochomina... Jadę do Drohomina... Slę klucz-wójta, przyprowadzają mi Abrama Kozłowskiego, syna Salomona, mającego lat pięć... Co tu począć? Hm? pytam drugiego nie ma? nie ma. Bierz go pod areszt, myślałem że tak wcześnie zaczął... Dopiero następnego tygodnia dostawili mi prawdziwego... Sam też na moje oczy widziałem dwóch szlachty Pacukiewiczów i obu Franciszków... i obu ich w kozie trzymałem, dopókim się nie przekonał, który z nich prawdziwy... Jak gdyby nie mogło na świecie być dwóch Dolińskich?
Marszałek widząc, że z prostodusznością tego człowieka rady sobie nie da, zamilkł. Mylił się wszakże, gdyż pod tą mniemaną prostodusznością urzędnika kryło się coś czego się domyślał — serce dobre i wstręt do przyczynienia komuś kłopotu i frasunku.
Marszałek mógł się był o tem przekonać, gdyby uważał że assesor wstając dodał, jakby od niechcenia:
— Co to do mnie należy — badać tajemnice natury? panie marszałku dobrodzieju.
Suchorowski już nie odpowiedział nawet, pożegnał go zimno — rozstali się.
Zaraz po odejściu assesora, pomyślawszy trochę Suchorowski poszukał kalendarzyka adressów, znalazł tam tytuły głowy familji książąt..... i kazawszy nikogo nie wpuszczać do siebie, siadł pisać list...
A nazajutrz rano p. Krahl osobiście poszedł na pocztę go oddać i zarekomendować...
Assesor — tegoż ranka usiadł na bryczkę i mimo bardzo złej drogi, bo śniegi puszczały, pojechał do miasteczka, a z miasteczka do pasieki.
W domku tu zastał, jakby się do jakiejś drogi zabierano, tłumoki pootwierane, obu gospodarzy niespokojnie zajętych a przybycie assesora, zdawało się pewne niemiłe czynić wrażenie. Radyg jednak przyjął go bardzo uprzejmie...
— Daruje mi pan żem tu jeszcze raz musiał wstąpić — po drodze, nie umyślnie — nie — po drodze — odezwał się assesor — gdzieś wczorajszego dnia zostawiłem parasol... myślałem czy nie tu. Jedwabny parasol kupiony na jarmarku o dwunastu prętach... prawdziwy angielski.
Zaczęto szukać po kątach...
— Ale proszę się nie trudzić — dodał assesor — już jeśli nie tu, to wiem gdzie on będzie, u Bądkiewiczów w sieni za drzwiami... na pewno...
Radyg kazał tym czasem przynieść przekąskę... Gość był w humorze swobodnym i wesołym...
— Czy czasem panowie się gdzie w drogę nie wybierają? — zapytał.
Radyg nie chcąc się tłomaczyć ruszył tylko dwuznacznie ramionami.
— Droga jest wprawdzie zła... ale na noc pewny przymrozek!.. (odchrząknął)... czasem się zimą przejechać zdrowo i dobrze, lepiej niż siedzieć w zamknięciu... Ot... w Galicyi — rzekł zwracając się do Roberta — zkąd pan dobrodziej przybył — ja myślę, że tam zima nie tak ostra?
Radyg popatrzał nań... wahając się jak to ma rozumieć.
Chwilka upłynęła... rozmowa się zmieniła...
— Już to nie można inaczej powiedzieć — rzekł urzędnik — tylko że naszemu powiatowi cała gubernia może marszałka zazdrościć! Co to za czynny człowiek... admirować! panie dobrodzieju! wielbić — on nie pyta czy do niego co należy czy nie należy — jemu to wszystko jedno. On i w sąd, i w administrację, i w policję, i we wszystko się, panie dobrodzieju wmięsza. A co za głowa! co za głowa! I gdybym się ośmielił tak wyrazić przeciwko tak wysokiemu urzędnikowi — co to za nos! co to za nos! Często ja — nie widzę i nie czuję nic, zwłaszcza kiedy mi to nie po drodze — a on! ho! ho! w prawo, w lewo! widzi i wywącha wszystko. Przyjedzie kto do powiatu... jeszcze ja o nim nie wiem, on już zna go z ojca i z matki i z rodu i z wywodu i z kieszeni i z charakteru. To mi panie człowiek, to mi urzędnik! Jabym jego panie gubernskim zrobił!
To mówiąc assesor wstał.
— Niech panowie dobrodzieje mojego parasola nie szukają, już ja jestem pewien że u Bądkiewiczów.
Obrócił się do Roberta.
— Ja pewny jestem, że pan dobrodziej dziś, najdalej jutro pojedzie do Galicji? tak? — czy mogę się ośmielić go prosić, gdyby wracał o funcik tabaki winnickiej?
Robert nie wiedząc co odpowiedzieć, ścisnął go za rękę, zabełkotał coś i tak się pożegnali. Radyg wyprowadził do sieni... bryczka zadzwoniła, odjechał.
Dwaj przyjaciele stanęli naprzeciwko siebie milczący.
— Pod tą chropawą skorupą, jest poczciwy człowiek — zawołał Radyg — nie ulega wątpliwości, iż przyjechał nie dla parasola, ale dla ostrzeżenia nas. — Jedź jeszcze dziś kochany Robercie, tak jak on wskazał — ja... muszę jechać także i spodziewam się, że wkrótce ci dam znać, że możesz z całem bezpieczeństwem powrócić. — Zostaw to mnie.
Dokąd doktór Radyg jechać sam zamyślał, o tem nie mówił nikomu.