Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W stolicy gdzie z obowiązku od lat kilku przemieszkiwał pan Erazm Radyg, zdziwieni bardzo byli liczni jego znajomi i przyjaciele, gdy po powrocie z tej podróży, znaleźli go nierównie mniej swobodnym i ożywionym niż zwykle. Skarżył się na znużenie i złe zdrowie, począł mówić często o potrzebie wypoczynku. A że był jeszcze w sile wieku i nigdy przedtem nie uskarżał się wcale ani na zdrowie, ani na pracę, zdając się owszem szukać jej i dobijać — niewiedziano czemu właściwie tę zmianę niespodziewaną przypisać.
Zdumienie było jeszcze większe, gdy w kilka tygodni potem Radyg, którego najświetniejsza zdawała się oczekiwać karjera w przyszłości, jednego dnia przyszedł do biura, przynosząc prośbę o uwolnienie ze służby.
Nie chciano wierzyć oczom, tak to się zdawało niepodobnem. Zwierzchnik jego, który niezmiernie doń był przywiązany i cenił go tem więcej, że miał w nim podporę i jednego człowieka na którego sumienie i naukę zupełnie się mógł spuścić, — porwał się z krzesła, zmierzył go oczyma i zawołał:
— Panie Erazmie! to nie może być!... Kto panu uchybił? Co się stało? Czujesz się pan pokrzywdzonym? Żądasz przeniesienia, innego zajęcia? Mów, proszę — w tem jest jakaś dla mnie niepojęta tajemnica.
— Chciej mi pan wierzyć — rzekł uśmiechając się Radyg, iż tajemnicy bym nie czynił z powodów dla których opuszczam życie czynne. Przyczyny innej nie ma nad tę, że się czuję nie bardzo zdrów, znużony i że potrzebuję odetchnąć.
— Weź pan urlop roczny, jedź pan dokąd chcesz! — zawołał zwierzchnik — ale mi pan nie odbieraj nadziei, że będziemy pracować razem...
Pomimo największych nalegań, Radyg pozostał przy swojem, — zaręczał, że się nie czuje na siłach spełniać sumiennie włożonych na siebie obowiązków, zalecił do pomocy na swe miejsce Juljana Baworskiego, i — chociaż go najgoręcej usiłowano powstrzymać — zaczął się przygotowywać do wyjazdu.
Liczni towarzysze, przyjaciele, znajomi, nie mogli odgadnąć powodu tego nagłego postanowienia, mówiono o niem, dziwiono się i wszyscy byli przekonania tego, że Radyg albo zamyślał się żenić lub miał jakieś przykrości i zmartwienia służbowe, o których mówić nie chciał, aby nikogo nie obwiniać.
Z kolei wydawano pożegnalne obiady, wieczory, składkowe uczty — dowodzące Radygowi jak jego cnoty i zacność cenić umiano, obarczony niemal temi dowodami szacunku i przywiązania, rozczulony niemi, lecz niewzruszony w postanowieniu, w miesiąc po podaniu się o uwolnienie, Erazm był już w powozie na drodze, ku miejscom swym rodzinnym... Zdawał się śpieszyć tam po odebraniu listów, a dniem i nocą jadąc pocztą, stanął wkrótce w majątku, w którym niegdyś razem z Robertem do szkół chodzili.
Wieczór już był i pora prawie taż sama, jak tego dnia gdy go Prezesowicz zastawszy u grobu Matki, odciągnął ztamtąd prowadząc z sobą do domu. Przed kościołkiem Aniołów Stróżów, stojącym jeszcze jak dawniej, lecz pochylonym i popodpieranym, bo się ściany jego drewniane spaczyły i dach osiadał przegniły — wysiadł Radyg odprawiając konie do austerij. Nie daleko ztamtąd był znajomy mu i pamiętny dobrze cmentarz i grób jego Matki.
Po latach tylu, choć niewiele się tu zmieniło — lecz jakże wydawało inaczej, ciaśniej, zmalałe i zbiedniałe!! Cmentarz miał wprawdzie ogrodzenie nowe i bramę, lecz już i te kilkoletnią słotą poczerniało. Drzewka, które dawniej siedziały przy ziemi, teraz już gęsto skupione, cień dawały umarłym, grobów było więcej i grobowców znaczniejszych przybyło... Mrok wieczora nie dozwalał na nich czytać imiona... a Radyg też jednego tylko szukał grobu, niespokojny czy go teraz wynaleźć potrafi, czy mu świętokradzka jaka ręka nienaruszyła spokoju.
Wązkie ścieżyny wiodły pomiędzy brzozami, jałowcami, bzami i jodłami bujającemi przy mogiłach. Grób Anny Radygowej znajdował się w lewym końcu cmentarza i tu też pobożny syn z bijącem sercem skierował swe kroki. Chwila owa stanowcza od której dlań drugie, nowe rozpoczynało się życie była mu tak przytomną, iż łzy poczuł na powiekach.
Rozgarniając rękami zarośla gęste, doszedł nareście do miejsca. Kamieni, które on sam naznosił, już teraz widać nie było, pozapadały powoli w ziemię, a chwast i krzewy objęły je i zakryły — znalazł je wszakże w miejscu nietknięte i ukląkł pomodlić się na grobie Matki. W myśli zdawał jej z życia całego rachunek, spowiadał się przed nią: mówił do niej, jakby duch jej stał przed nim. Nie miał sobie do wyrzucenia nic — a na losy też nie mógł narzekać, bo mu życie płynęło łatwo, spokojnie i szczęśliwie...
Mrok już był coraz gęstszy gdy powstał... O kilka kroków dalej na tablicy nieforemnej, ledwie czytelne nazwisko profesora Narymunda, zatrzymało go jeszcze...
W chwili gdy się zbliżał do kamienia tego, posłyszał za sobą kroki i mimowolnie się obrócił ku wnijściu. Od bramy szedł człowiek niemłody, słuszny dosyć, chudy, wymizerowany, podpierający się na kiju, który zdawał się wprost spieszyć ku niemu. Radyg rozpostarł ręce i dwaj goście cmentarni rzucili się sobie w objęcia... milczący — jakby się tu właśnie spotkać z sobą spodziewali.
Nawet o jasnym dniu nikt by pewnie w przybyłym na cmentarz człowieku skromnie i ubogo ubranym nie poznał tego kim on był w istocie. Był to bowiem Robert zmarły w więzieniu w Kamieńcu, a zjawiający się tu żywym, aby swojemu zbawcy za ratunek u grobu jego Matki podziękować.
Jakim sposobem potrafił Radyg z pomocą Juljana Baworskiego, udać Roberta za zmarłego, ciało jego zastąpić innem w szpitalu dawniej zmarłym, a od dysekcji i preparowania szkieletu anatomicznego wziętym człowiekiem — jak potrafiono Roberta z pośród otaczających straży wyprowadzić, niepostrzeżonego wywieść — słowem ocalić... nie obudzając podejrzeń, to było ich tajemnicą.
Dosyć, że przyjaciel ten był swobodnym i winien był to poświęceniu Radyga, który największem niezrażając się niebezpieczeństwem, sam całą tę sprawę, wpośród tysiąca nieprzyjaznych i podejrzliwych prowadząc, szczęśliwie celu dopiął.
Robert drogami naprzód obmyślanemi, z ostrożnością wielką odprawiony został do majątku S... i tu miał oczekiwać na doktora, który mu swe przybycie zapowiedział.
Wprawdzie najtrudniejsze zadanie było spełnione — żadne podejrzenie nie ciążyło na nich, od Kamieńca rozdzielała ogromna przestrzeń kraju... Robert był dla dawnych znajomych do niepoznania — a jednak nie bez przyczyny trwożyli się oba co dalej począć i czy nawet w kraju pozostać.
Najmniejsza nieostrożność zdradzić ich mogła... a wówczas nietylko Robert nie uszedł by losu swego, ale Radyg z nim razem pokutować by musiał....
W tej chwili jednak, w tym uścisku zapomnieli o niebezpieczeństwach, obu łzy zakręciły się w oczach i nie mogąc mówić, pobrawszy się za ręce wyszli z cmentarza, powoli do miasteczka idąc tą samą ulicą, którą niegdyś swawolnie dziećmi przebiegali.
W ulicy tej teraz nie było już dawnego życia, bo w mieścinie szkoły, od lat kilku gdzieindziej przeniesionej, nie było. Niemal pustkami stały szare owe dworki, z których nie jeden wpadł w ziemię i obalił się całkiem... W innych mieściły się ubogie rodziny żydowskie i ubożsi jeszcze rzemieślnicy. Zbliżyli się do znajomego sobie dworku... w którego ganku Suchorowski z takim gniewem przyjął ich powracających z cmentarza. Tu świeciło się w oknach, a przez szyby dostrzedz było można ubogie gospodarstwo mieszczańskie i prządki przy kądzieli, oświetlone zapalonem łuczywem. Ani już śladu lat dawnych, ni ludzi. Ale ławy w ganku na których cyfry wyrzynali, były jeszcze też same i furtka którą się Radyg wymykał, dotrwała do dziś dnia.... Młode drzewa poszły w górę, na starych kilka gałęzi uschłych sterczało nagiemi bez liści konarami...
Zdało im się, że jeszcze cienie dawnych mieszkańców snuły się w pomroce wieczornej....
Poszli dalej... Zdala rozpoznali już tylko miejsce gdzie stała oficyna Narymundowa, bo ją samą oddawna zniesiono... Miasteczko puściejsze było daleko i wydawało się uboższem, mury szkolne zamknięte, obrukane, obrócone na fabrykę, starszemi się zdawały niż były. Place które młodzież wydeptywała i ścieżki trawą i chwastem zarastały.
Gdy tak szli, pośród drogi wlokący się żebrak garbaty, skrzywiony, z rozczochraną głową, wysunął ku nim rękę kościstą.
— Dla miłości Bożej — niechże no tam ichmość co zaofiarują... staremu kalece...
Po głosie i minie poznali łatwo Benedykta, który z zakrystjana znać przeszedł na żebraka... Stanęli oba.
— Co to się paneńki rozpatrują? hę? czy nie chodzili tu kiedy do szkoły? — zawołał żebrak. Tu były sławne na świat szkoły... Wierzcie nie wierzcie i ja do tych szkół chodziłem, a nawet tak jakby profesorem się tu było... ino że to dawne czasy...
Erazm się odezwał.
— A czegoż to waćpan uczył?
— Ja? — rozumu, proszę jegomości — tak, jeneralnie tylko rozumu, i to, dalipan, nietylko studentów ale i nie jednego profesora. A no, okazało się, paneńku, że ja go sam nie miałem, albo też to tak raz się trafia, że wypadnie człowiekowi rychtyk tego uczyć czego nie umie?
— I jakim że to się sposobem stało — odezwał się Erazm — że będąc profesorem, niedostałeś emerytury?
— I owszem, proszę jegomości — dostałem ją — w nogach... Jak mi popuchły gdym wychodził z obowiązku, tak na dziś dzień się ta emerytura w nich została.
Mimowolny uśmiech na chwilę rozjaśnił twarz obu przyjaciół, dobyli po kilka groszy, aby się zań wywdzięczyć żebrakowi, który się im z ciekawością wielką przypatrywał... Nie dziękując nawet schował jałmużnę do woreczka u pasa, ale stał przed niemi uparcie...
— Tu — wskazał kijem — stała oficyna, mieszkanie profesora Narymunda, któremu ja pomagałem w lekcyach, bo by sobie bezemnie rady nie dał. A tak! wierzcie, nie wierzcie — nieraz się mnie pytał — Benedykt? hę? jak byś ty to po polsku powiedział... Ja wówczas expedite po łacińsku umiałem i zaraz mu tłomaczyłem... Do dziś dnia pamiętam: quousque tandem, dodał, słowo honoru, ale tylko gdy dobry kieliszek wódki wypiję, a dziś jestem na czczo... Pościłem do zachodu słońca za dusze zmarłe...
To rzekłszy skinął głową i powlókł się stary Benedykt do szynku.
Na noclegu w miasteczku mieli czas naradzić się Radyg z Robertem, co dalej począć? Robert opierał się z całych sił temu, aby dla niego miał się poświęcać przyjaciel i groził mu ucieczką nawet... Chciał udać się gdziekolwiek bądź za granicę i w zakątku jakim życia, które mu już gryzło, dokonać.
Inaczej wcale myślał Erazm.
— Pozwól mi się wytłomaczyć — rzekł — ja dla ciebie żadnej nie uczyniłem i nie czynię ofiary. Pracowałem póki sił stało, spełniłem obowiązek względem społeczności, której winienem był za to co od niej w spadku wziąłem, wywdzięczając się czemś pożytecznem. Resztę życia mogę sumiennie poświęcić własnemu szczęściu, a szczęściem dla mnie będzie pozostać razem z jedynym przyjacielem i bratem, jakiego mam na świecie. Jestem sierotą, ty dla mnie stanowisz rodzinę najbliższą i jedyną. Zbolały, znękany — straciłeś ochotę do życia, do pracy — straciłeś siły, powinienem ci być opiekunem, lekarzem, stróżem twym i doradzcą. Nie odrzucajże tego co dla mnie jest jedynem szczęściem... Znajdziemy tu w okolicy kąt jakiś, wioskę do nabycia, dom w mieście... nie wiem. Jako lekarz mogę mieć praktykę i o chleb nam nie będzie trudno, a gdybym się jéj nawet wyrzekł, zebrałem tyle iż na kupno znacznego nawet majątku mi starczy. Tam urządzić sobie możemy życie ustronne jak zechcemy...
— Ale mój drogi — przerwał smutno, uśmiechając się Robert — kim że ja tam będę? Umarłem przecie dla całego świata oprócz ciebie — musisz mnie ochrzcić i dać mi na te lata jakie mi pozostają, jakie takie nazwisko?
— Rzecz to już obmyślana — odezwał się Erazm dobywając papierów z kieszeni. Przez znajomych moich dowiedziałem się, że we Lwowie istnieje rodzina nosząca to samo nazwisko jakieście wy nosili... Pomiędzy członkami tej familji galicyjskich Dolińskich, znalazłem nawet jakiegoś Roberta... Nie mogę zaręczyć czy go mój plenipotent nie stworzył, lecz to pewna że tu masz metrykę, świadectwa i paszport obywatela galicyjskiego jak najlegalniejszy... To wszystko zdaje mi się osłaniać ciebie i mnie dostatecznie.
Robert rozpatrywał jeszcze papiery... gdy Erazm uściskawszy go, zajął się rozgospodarowaniem w gospodzie.
Noc tę niemal całą spędzili na wspomnieniach szkolnych, rozbudzonych widzeniem miejsca i spotkaniem ostatniego może szczątka owych czasów, tak zwanego profesora Benedykta.
Nazajutrz rano poszli jeszcze raz zwiedzić cmentarz, a że pobyt w miasteczku tem niepokoił obu, bo nie chcieli się dać domyślać nawet kto byli — wyjechali dalej kierując się w te strony, gdzie dawniej mieszkali rodzice Roberta. Radyg na zapytania przyjaciela o dalszych planach nie spowiadał mu się z nich jasno... Zdawał się mieć ukryte jakieś zamiary osiedlenia się w tych stronach, a tymczasowo szukał bezpiecznego schronienia dla Roberta w miejscu, gdzieby poznanym być nie mógł.
Nie groziło z tej strony nic wskrzeszonemu, gdyż od bardzo dawna wyniósłszy się z okolicy, nie miał już tu stosunków żadnych, zmienił się sam znacznie, a ludzie co go młodym znali, wymarli.
Na noc przybyli do miasteczka tego, w którem zwykle koszyki swe plótł i przedawał Wanderski. Leżało ono nieopadal od rezydencji dawnej prezesa... Z myśli im wyszło obu, że tu właśnie spotkać się mogli z jedynym człowiekiem, któryby poznał Roberta.
Radyg nie przypuszczał ażeby Wanderski wrócił tak rychło z Kamieńca... Traf chciał, że pierwszą niemal postacią jaka się im w pustym rynku miasteczka na oczy nawinęła, był idący o kiju od strony kościoła stary Wanderski.
Mogli go uniknąć z łatwością — ale Robertowi widok wiernego sługi tak był miłym, a pociecha jaką mu mógł sprawić zjawieniem się swem tak pożądana, iż Radyg zrozumiawszy go, przystał na to, ażeby Wanderskiego przywołać.
Należało go jednak przygotować do tego niespodziewanego zjawiska... Robert więc pozostał w powozie, który podążył do gospody, a Radyg wyskoczył i wprost się zwrócił ku staruszkowi.
Na widok jego Wanderski aż krzyknął ze zdumienia.
— Co pan tu robisz? — zawołał — czy mnie oczy nie zwodzą?
— Bynajmniej, kochany Wanderski, jadąc tędy zobaczyłem cię przechodzącego i przychodzę cię pozdrowić.
Stary miał jeszcze do niego żal za Roberta, za wyjazd spieszny i opuszczenie umierającego w chwili zgonu...
— Zmarł nasz biedny Robert — rzekł półgłosem... zmarł jak ostatni nędzarz... nawet mu chrześcijańskiego odmówili pogrzebu...
— Ale czy też pewny jesteś, mój Wanderski — odezwał się Radyg na pozór poważnie — że Robert istotnie umarł.
Oburzył się staruszek na to, stuknął kijem w ziemię.
— A za kogóż mnie waćpan masz! za kogo mnie masz, bym o tem co mi serce rozdarło, mówił tak płocho! o Jezu miły. Czyżbym go opłakiwał nie wiedząc z pewnością...
— Powiedzże mi widziałeś go po śmierci? — zapytał Radyg.
Wanderski się zastanowił chwilę.
— Nie — ale Juljan.
— Na cóż mam cię zwodzić dłużej i trzymać w niepewności — odezwał się Radyg biorąc go za rękę zdumionego coraz więcej i niemal osłupiałego — Robert żyje!... Nie mogłem go inaczej ocalić jak udając za umarłego. Obawialiśmy się z Juljanem oba nawet was przypuścić do tajemnicy — Robert żyje!...
Wanderski obie ręce podniósł do góry, zbladł, zachwiał się, a doktór widząc go tak wzruszonym, iż się mógł lękać aby nie omdlał i nie padł, chwycił go oburącz obejmując.
— Uspokój się, panie Wanderski, szepnął mu, ludzie patrzą — to co ci mówię jest tajemnicą, o której nikt wiedzieć nie powinien, ani się nawet domyślać... Nie zdradź siebie i nas mimowoli...
Nie rychło starzec mógł oprzytomnieć, ze łzami spłynęło wzruszenie.
— Gdzież on jest? na Boga? gdzie?
— Tu jest, z nim razem przybyłem — rzekł Radyg — przecie go tu ludzie już poznać nie mogą. Potrzebuję dla niego bezpiecznego schronienia dopóki w okolicy nie znajdę coś do kupienia. Opuściłem służbę, chcę dla siebie i dla niego wyszukać dach pod którymbyśmy razem jak bracia resztę życia spędzić mogli. Niczem może było ocalić Roberta od nieprzyjaciół, teraz trzeba go ratować od samego siebie... trzeba zranioną duszę ukoić, wrócić mu siły, ochotę do pracy i jak dziecię pielęgnując, oddać mu stracone zdrowie ciała i duszy...
Słuchał Wanderski, ale na myśli miał tylko jedno — widzieć Roberta...
— Prowadź mnie pan! ja się nie zdradzę — wierzaj mi. Niech go zobaczę... Nie uwierzę aż mu do nóg padnę a potem tobie, człowiecze dobry...
Nie znalazł innego wyrazu — nad to proste — człowiecze dobry — a Radyg zrozumiał, iż w ustach Wanderskiego było to największą pochwałą...
Szli więc razem ku gospodzie do której powóz się zatoczył. W miarę jak się zbliżali, stary Wanderski trząsł się coraz bardziej i Radyg podtrzymywać go musiał. Szczęściem w izbie do której wprowadził starego, nie było nikogo oprócz Roberta. Na widok jego Wanderski, rzuciwszy kij u drzwi, postąpił chwiejącemi kroki, upadł na kolana i chwycił za nogi, potem za szyję schylonego ku niemu, owego panicza, a dziś zawcześnie zwiędłego i znędzniałego już, schorzałego niedobitka... walki życia...
W milczeniu odbyło się powitanie. Z obawy aby się nie zdradzić, Wanderski mówić się lękał, kładł palce na ustach, oglądał się niespokojnie... i szeptał tylko niewyraźnie...
Posadzono go na krześle, aby odpoczął. Nierychło potem zdołał staruszek przyjść całkiem do siebie i odzyskać mowę i rozwagę.
Szło o to ażeby Robertowi znaleźć pomieszczenie na czas jakiś, doktór bowiem potrzebował jechać do miasta powiatowego, w którem miał interesa, a z tych się nie tłomaczył.
W gospodzie ze wszech miar niewygodnie było i najmniej bezpiecznie — Wanderski wezwany do rady rozmyślał, obawa wszakże by uratowany nie był wystawionym na nowe jakie niebezpieczeństwo, odejmowała mu pamięć i wszystko co na myśl przychodziło, odradzała. Robert tak już był nawykł spuszczać się na przyjaciela, nie władać sam sobą — nie mieć woli — iż się nawet do obrad nie mieszał.
Dobrze w noc, gdy już i dwory i plebanije i wioski okoliczne obliczono, Wanderski się opamiętał i w czoło uderzył.
— Już ci to tam na krótki pobyt pałacu nie potrzeba — rzekł — a chata nawet bardzo porządna znalazłaby się ztąd o milę.
— Gdzie i jaka? — spytał doktór.
— Należy ona do proboszcza tutejszego, który mnie ją chciał nająć, ale dla mnie to było za wielkie, utrzymać ciężko i samemu mieszkać nie wesoło. Dworek ten wystawiono mając dawniej folwark budować, do folwarku osobnego nie przyszło, został tylko dom, ogród i pasieka.
— Któż tam mieszka?
— W jednej izbie pasiecznik, a reszta pustką stoi... — mówił Wanderski — chata jest w dobrym stanie, bo nowa. Sprzętu nawet trochę proboszcz tam ma... resztę by się dostało... A jabym się też już przeniósł do panicza...
— Tylko go tak nie nazywaj! — przerwał doktór.
— A jak?
— Panem Robertem.
— Niby to nie jedno — rośmiał się Wanderski — ale mnie nauczcie tylko jak, pewno się nie zmylę...
Chociaż ta chata odosobniona dla tego właśnie nie dogodna, było zdaniem Radyga, że w niej by zdawał się chcieć ukrywać Roberta, nie było jednak wyboru — tymczasowo musiał ją Wanderski wynająć jak dla siebie u proboszcza... Miał nadzieję, że nie na długo będzie potrzebną, gdyż coś innego miał na myśli. Stanęło więc na tem, że stary nazajutrz to powinien był urządzić i wynieść się razem z Robertem do pasieki.
Doktór natychmiast potem wyjeżdżał za interesami.
— A pan dokądże tak? — pytał Wanderski.
— Najprzód do powiatowego miasta...
— To się tam pan ani chybi spotka z dobrze znajomą figurą... — rzekł Wanderski.
— Z kimże?
— Z powiatowym Marszałkiem.
— Znajomym? — spytał doktór — któż to taki?
— A no — a no! przecie Suchorowski! — zawołał stary. Losy się różnie plotą, wybierał się na profesora, ale wkrótce jakoś z bogatą wdową się ożenił, majątku dorobił znacznego i teraz w powiecie króluje... Jest już od lat sześciu marszałkiem, a choć go nie bardzo lubią ludzie, umie się na urzędzie utrzymać, bo urzędować i komenderować zawsze lubi.
Słysząc to doktór nie mógł zataić nieukontentowania, które się wyraziście na jego twarzy odmalowało.
Robert i on spojrzeli po sobie.
— A to mi nie na rękę — na Boga! — zawołał doktór — wprawdzie lat nie wiem wiele upłynęło od tych czasów, gdyśmy się tak niesmaczno rozstali, a nie zaręczyłbym żeby do mnie urazy nie zachował.
— Pyszny to teraz pan! — dodał Wanderski — ma dwa klucze... jeździ karetą i ponoby mu nie smakowało, żeby kto dyrektorstwo jego przypomniał, bo herbami bardzo świeci i o przodkach słyszę mówić lubi.
Doktór się zamyślił posępnie.
— Nie unikniona to rzecz — szepnął — widzieć się z nim będę musiał — zobaczę jak mnie przyjmie.
— Dla czegóż byś musiał się z nim widzieć — spytał Robert.
— Bo mam w tym powiecie napytany i zatargowany majątek i nieuniknioną jest rzeczą, prędzej czy później spotkać się z panem marszałkiem. Wolę więc sam go szukać i nastręczyć mu się, niżeli go unikać... Przyznam się jednak że wolałbym, by gdzie indziej marszałkował.
— Ja, także — szepnął Robert. Spojrzeli tylko na siebie. Dawno bardzo nie spotykałem go — dodał — lecz wiem iż zachował dla mnie, a zapewne i ku wam te same uczucia z jakiemiśmy się niegdyś rozstali.
Wedle umowy, Robert z Wanderskim natychmiast zajęli się przenosinami do dworku na pasiece, w którym pobyt wcale uwagi nie ściągał — Radyg tegoż dnia wyjechał do miasta powiatowego.