Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dick Gordon zakończył rozmowę z Ezrą Maitlandem i powrócił do Scotland Yardu, aby się porozumieć z Elkiem.
— Ostatecznie uważam Pentonville za najpewniejsze więzienie, — rzekł inspektor, — i kazałem umieścić tam Baldera. Zażądałem natychmiast, aby go umieszczono w celi skazańców. Bądź co bądź, Pentonville to najpewniejsze miejsce, jakie znam, a jeżeli Żaby nie potrafią gryźć kamieni, będzie tam musiał pozostać. Więc cóż Maitland miał panu do powiedzenia, kapitanie?
— O ile mogłem z niego wydobyć, to przybył on do Baldera z jego polecenia. „Co można zrobić, jak policja człowieka woła?“ zapytał mnie, a na pytanie to niełatwo było mi odpowiedzieć.
— Co do tego niema przecież wątpliwości, — wtrącił Elk, — że w Slough nie odwiedził on Baldera jako funkcjonarjusza policji. Jeszcze mniej jest wątpliwości, że człowiek ten był w porozumieniu z Żabą.
— Maitland jest tak energicznym, a zarazem tak lękliwym staruszkiem. Kiedy wspomniałem o aresztowaniu Baldera, myślałem, że się pod ziemię schowa. Omal nie zemdlał.
— Trzebaby iść za tym śladem, — rzekł Elk. — Posłałem po Johnsona. Powinienby już tu być. To bardzo ważny świadek, trzeba ich będzie skonfrontować.
Filozof nadszedł w pół godziny później.
— Mr. Elk opowie panu coś, co za kilka dni stanie się powszechnie wiadome, — rzekł Dick. — Własny urzędnik Elka został aresztowany jako Żaba.
Johnson kazał sobie wytłumaczyć, kim był Balder, a Dick opowiedział mu o wizycie Maitlanda w Słough. Johnson potrząsnął głową.
— Nigdy nie słyszałem, żeby Maitland miał przyjaciela tego nazwiska, — rzekł. — Balder? Nie, nie słyszałem nigdy!
— Nazwał się też Collett-Banson, — rzekł Dick.
— Tak, tego znam bardzo dobrze! Odwiedzał Maitlanda nieraz w biurze, zwłaszcza późno wieczorem. Maitland trzy razy w tygodniu pracuje w biurze dopóźna w noc, gdy już wszyscy urzędnicy odeszli, czego niestety doświadczyłem na własnem ciele, — rzekł Johnson. — Tak, tak... był to wysoki, przystojny mężczyzna lat około czterdziestu.
— Zgadza się, — rzekł Dick. — Ma dom w pobliżu Windsoru.
— Tak, chociaż ja sam nigdy tam nie byłem, ale wiem, bo wysyłałem do niego listy.
— Jakie interesy łączyły Collett-Bansona z Maitlandem?
— Tego się nigdy nie mogłem dowiedzieć. Uważałem go zawsze za agenta, pośredniczącego w sprzedaży nieruchomości, gdyż to byli jedyni ludzie, jakich dopuszczano do Maitlanda. Przypominam sobie także, że dziecko było u niego przez tydzień.
— Hm, dziecko z domu Maitlanda? — zapytał Elk.
Mr. Johnson skinął potakująco głową.
— A nie wie pan, jaki stosunek łączył dziecko z tymi dwoma ludźmi?
— Nie, pomijając to, iż wiem napewno, że mały rzeczywiście był u mr. Collett-Bansona, gdyż z polecenia Maitlanda posłałem tam jego zabawki. Było to owego dnia, gdy mr. Maitland sporządził testament, mniej więcej półtora roku temu. Przypominam sobie ten dzień ze szczególnego powodu. Spodziewałem się mianowicie, że mr. Maitland zawezwie mnie do podpisania testamentu w charakterze świadka, i jako wierny urzędnik czułem się dotknięty, że kazał w tym celu zawołać dwóch innych urzędników z biura. Takie drobne krzywdy wywierały na mnie zawsze najsilniejsze wrażenie, — dodał.
— Czy testament został sporządzony na korzyść dziecka? Johnson potrząsnął energicznie głową i rzekł, zwrócony ciągle do Elka, gdyż Dick milczał przez cały czas rozmowy:
— Nigdy ze mną o tem nie mówił. Nie chciał nawet zasięgnąć porady adwokata. Powiedział mi, że formę zewnętrzną testamentu zaczerpnął z jakiejś książki.
Dick wstał. — Dziękuję panu serdecznie za pańskie ciekawe informacje, mr. Johnson, — rzekł, odprowadzając filozofa do drzwi.
Nazajutrz rano Dick miał rozmowę z więźniem. Zastał go w nastroju opornym.
— Nie wiem nic o żadnem dziecku ani o zabawkach, a jeżeli Johnson twierdzi, że je posyłał, to kłamie jak najęty, — oznajmił Balder uparcie. — Odmawiam jakichkolwiek zeznań, dotyczących Maitlanda i moich stosunków z nim. Jestem ofiarą prześladowania ze strony policji i żądam uwolnienia mnie z aresztu. Wzywam pana do dostarczenia dowodu, iż popełniłem w swem życiu jakikolwiek karalny czyn, chyba że w pańskiem pojęciu przestępstwem jest prowadzić tryb życia gentlemana.
— Ale czy pan jednakże nie ma jakiejś wiadomości do zakomunikowania swojej kochanej żonie i kochanym dziatkom? — zapytał Dick ironicznie.
Groźna twarz więźnia złagodniała na chwilę. — Nie, o nich zatroszczy się już Elk.
Godzinę przed porą, w której zbiera się zwykle sąd, wniesiono na Bow Street oskarżenie przeciw Balderowi. Rozkaz aresztowania został wydany, a Balder przewieziony w aucie pod eskortą do więzienia Pentonville.
Trzeciego wieczora po umieszczeniu Baldera w celi więzienia Pentonville, w życiu zastępcy naczelnego dozorcy zaszła romantyczna przygoda. By to człowiek stosunkowo młody, samotny, o miłej powierzchowności i mieszkał z owdowiałą matką na Shepherds Bush. Miał zwyczaj po całodziennej pracy wracać do domu autobusem, i zamierzał właśnie wysiąść koło swego domu, gdy jakaś dama wysiadła przed nim, zachwiała się i padła na ziemię. Podbiegł do niej natychmiast, aby ją podnieść. Była młoda, elegancka i zdumiewająco piękna. Wprowadził ją ostrożnie na trotuar.
— Nic mi się nie stało, — rzekła dama z uśmiechem, ale z twarzą skrzywioną od bólu. — Głupio zrobiłam, że pojechałam autobusem. Odwiedziłam swoją starą służącą, która zachorowała. Może pan zechce zawołać mi auto?
Młodzieniec skinął na przejeżdżającą taksówkę, a blada panienka rozejrzała się dokoła bezradnie.
— Gdybym spotkała kogoś ze znajomych! Trochę się boję jechać sama do domu! Obawiam się, żebym znowu nie zemdlała.
— Jeżeli nie ma pani nic przeciw mojemu towarzystwu, — rzekł nadzorca, — to chętnie odprowadziłbym panią do domu.
Przeciągłe spojrzenie wdzięczności było całą odpowiedzią.
Młoda dama mieszkała przepięknie. Młody dozorca więzienny był zachwycony. Chętnie zbadałby bliżej jej ranę w kostce, ale nieznajoma czuła się już o wiele, wiele lepiej, zaś w tej chwili nadeszła też jej pokojówka.
Czy nie zechciałby się napić whisky z wodą sodową? I czy nie pozwoli może papierosa? Wskazała mu miejsce, gdzie leżą papierosy, a potem główny dozorca Pentonville mówił przez całą godzinę o sobie i uważał, że spędził niezwykle miły wieczór.
— Jestem panu bardzo wdzięczna, mr. Bron, — rzekła pani na pożegnanie, — przykro mi tylko, że stracił pan przeze mnie tyle czasu.
— Jeżeli to się nazywa stratą czasu, w takim razie nie widzę powodu oszczędzania go.
— Wspaniała sentencja! — zawołała piękna dama z uśmiechem. — W takim razie pozwalam panu przyjść do mnie i jutro, aby się dowiedzieć o stanie mojej nogi.
Mr. Bron odnotował sobie starannie adres samotnego domku na Bloomsbury Square, a gdy zadzwonił następnego wieczora, nie był już w uniformie.
O dziesiątej odszedł w ekstazie, odszedł jako człowiek, który zadzierał głowę wysoko, rozmawiał z sobą samym i śnił złote sny.
Gdyż „woń jej wdzięków”, jak pisał do niej, „przeniknęła go do wnętrza”.
Pewnego dnia, w dziesięć minut po jego odejściu młoda dama wyszła, zamknęła za sobą starannie bramę domu i stanęła na ulicy.
Człowiek, który włóczył się leniwie po przeciwległym trotuarze tam i zpowrotem, odrzucił papieros.
— Dobrywieczór, miss Bassano, — powitał ją.
— Zdaje się, że się pan myli, — rzekła młoda dama sztywno.
— Bynajmniej! Pani jest miss Bassano, a jedynem mojem usprawiedliwieniem, że ośmieliłem się panią zagadnąć, jest, że sąsiadujemy z sobą.
Teraz dopiero spojrzała na niego. — Ach, mr. Broad! — rzekła tonem nieco życzliwszym. — Odwiedziłam właśnie przyjaciółkę, która zachorowała ciężko.
— Tak, powiedziano mi o tem. Przyjaciółka pani ma bardzo ładne mieszkanie, — rzekł mr. Bread, towarzysząc jej. — Ja sam chciałem je wynająć przed kilku dniami. Bardzo teraz trudno o umeblowane pokoje. Zgadza się, byłem tu akurat tydzień temu. Tego dnia właśnie, kiedy pani miała tak przykry wypadek na Shepherd’s Bush.
— Nie rozumiem pana! — rzekła Lola.
— Idzie o to, — rzekł mr. Broad tonem usprawiedliwienia, — że i ja próbowałem zawrzeć znajomość z mr. Bronem. Podczas ostatnich dwóch miesięcy oddawałem się wyczerpującym studjom personelu więziennego w Pentonville i posiadam listę łatwo dostępnych młodzieńców, której zestawienie kosztowało mię moc pieniędzy. Przypuszczam, że nie doszła paru jeszcze do tego stadjum, aby go móc namówić opowiadania o więźniu. Gdyż mr. Bron zbyt chętnie rozwodzi się nad swemi przeżyciami duchowemi. Robiłem z nim ostatnio próby, uczęszcza do pewnego lokalu tanecznego na Hammer Smith, poznałem go za pośrednictwem pewnej dziewczyny, do której się zaleca. Nawiasem mówiąc, nie jest pani jedyną miłością tego kochliwego młodzieńca.
Lola roześmiała się cicho. — Jakiż z pana mądry człowiek, mr. Broad, — rzekła. — Nie, nie interesuję się wcale tak bardzo więźniami. A kimże to pan się właściwie tak interesuje?
— Ależ, ależ! Numerem Siódmym, który siedzi w Pentonville, — rzekł Broad z uśmiechem. — Mam coś takie przeczucie, że on jest i pani przyjacielem.
— Numer Siódmy? — Zdziwienie Loli musiałoby człowieka mniej wytrawnego niż Joshua Broad przekonać. — Zdaje się, że to ma coś wspólnego z Żabami?
— Zgadza się! — odparł Broad. — Miss Bassano, chciałbym pani zrobić pewną propozycję!
— Niech mi pan zaproponuje, że chce mi pan zawołać taxi. Jestem bardzo zmęczona, — rzekła Lola. A gdy już siedzieli razem w aucie, zapytała: — No, więc jakaż jest ta pańska propozycja?
— Proponuję pani tyle, ile będzie pani potrzebowała, żeby opuścić Anglję i spędzić kilka lat zagranicą, aż stara Żaba przegra. A on — przegra. Obserwowałem panią od dłuższego czasu i proszę, niech pani tego nie uważa za zuchwalstwo, jeżeli powiem, że panią lubię. Ma pani w sobie coś niezwykle pociągającego... nie, niech mi pani pozwoli dokończyć, nie mam zamiaru prawić pani komplementów. Lubię panią jakimś rodzajem współczucia. Nie powinna się pani czuć tem obrażona, ale nie chciałbym, aby panią spotkało coś złego.
— Czy pan jest rzeczywiście tak zupełnie bezinteresowny?
— O ile to mnie samego dotyczy, tak! — odparł Amerykanin. — Ale, Lolu, ostrzegam panią. Niezadługo nastąpi straszliwe trzęsienie ziemi i najprawdopodobniej zostanie pani przytem także poszarpana na kawałki.
Lola nie odpowiedziała odrazu, gdyż słowa jego potęgowały jej własny niepokój.
— Spodziewam się, iż pan wie, że jestem zamężna.
— Domyślałem się tego. Niech pani zabierze męża ze sobą. A co pani chce zrobić z młodzieńcem?
Dziwne było, że Lola nie próbowała nawet zaprzeczać roli, jaką grała. Później dziwiła się temu sama.
— Ma pan na myśli Ray’a? Nie wiem, — rzekła. — Wolałabym, aby nie był w to wmieszany. Mam go na sumieniu. Pan się śmieje?
— Nie nad tem, że pani ma sumienie, nie. Pomyślałem sobie tylko, co on mógł w istocie czuć dla pani? A co znaczy broda, którą sobie zapuszcza?
— O tem nic nie wiem. Wiem tylko, że my... ale pocóż panu to wszystko opowiadam? Kim pan jest, mr. Broad?
Amerykanin zachichotał. — Przyjdzie dzień, gdy się pani dowie. Obiecuję pani, że jeżeli można będzie z panią rozsądnie rozmawiać, będzie pani pierwszą, która się o tem dowie... Niech pani traktuje tego młodzieńca dobrze, Lolu.
Nie broniła się przeciw temu, że nazywał ją po imieniu, raczej zjednywało to tajemniczemu człowiekowi jej sympatję.
— I niech pani napisze do mr. Brona, wicenadzorcy więzienia Pentonville, że odwołano panią z miasta i nie będziecie się mogli widzieć w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
Lola nie odpowiedziała. Broad pożegnał ją przed drzwiami jej mieszkania. — Jeżeli będzie pani potrzebowała pieniędzy na wyjazd, przyślę pani czek in blanco. Niech mi pani wierzy, nie ma na ziemi drugiego człowieka, któremubym dał czek in blanco.
Lola kiwnęła głową i miała łzy w oczach.
Bliska była załamania się pod brzemieniem, a nikt nie wiedział o tem lepiej od człowieka o sępiej twarzy, który spoglądał za nią, jak wchodziła do mieszkania.