Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVI.
Awans Baldera.

Minął tydzień i eksplozja w Scotland Yardzie przeszła do historji. Ranny sierżant znajdował się na drodze do uzdrowienia, a w sprawie Żab nie słychać było nic nowego.
Fatalistyczna wiara Elka dziwiła jego kolegów. Szóstego dnia po wybuchu Scotland Yard kazał ponownie przeszukać przechowalnie na dworcach, i jak się Elk spodziewał, znaleziono na każdej stacji krańcowej nowiutką walizkę z taką samą zawartością, jak poprzednio. Z wielkiemi ostrożnościami otworzono walizki, ale prócz rewolweru belgijskiego nie zawierały one nic niebezpiecznego. Paszport opiewał tym razem na nazwisko Clarence Fielding.
— Ci ludzie są mistrzami w swojem rzemiośle, — rzekł Elk z mimowolnym podziwem, oglądając łup.
— Czy zatrzyma pan znowu walizki w swojem biurze? — zapytał Dick.
Ale Elk potrząsnął melancholijnie głową.
— Ani myślę, — rzekł.
Kazał natychmiast opróżnić walizki i posłać ich zawartość do wydziału śledczego.
— Według mego zdania, — przepowiadał Balder, — w samym Scotland Yardzie musi być ktoś, kto pracuje przeciw nam. Dawno już zastanawiałem się nad tem, a kiedy omówiłem tę sprawę z moją kochaną żoną...
— Czy i kochane dzieci wciągnął pan do narady? Hm? — zapytał Elk z niechęcią. — Im mniej będzie pan mówił o sprawach policyjnych w swem kole rodzinnem, tem korzystniejsze będzie to dla pańskich widoków na awans.
Mr. Balder skrzywił się.
— Tu się niema czego bać ani czego spodziewać. Jestem już na czarnej liście. A wszystko dlatego, że mię pan zamknął ze swoim Hagnem.
— Jest pan niewdzięcznym łotrem, — rzekł Elk.
— Kto to jest właściwie ten Numer Siódmy? — zapytał Balder. — Kiedy się wczoraj zastanawiałem nad tą sprawą i omówiłem ją z moją kochaną żoną, doszedłem do wniosku, że musi to być ktoś z ważniejszych Żab. A gdybyśmy tego drania złapali, niewieleby już brakowało do schwytania wielkiego zucha.
Elk odłożył pióro — zajęty był właśnie redagowaniem raportu.
— Powinien się pan był poświęcić polityce, — rzekł, nakazując podwładnemu ruchem pióra, że może się wynosić.
Skończył raport i przeglądał go jeszcze raz krytycznie, gdy telefon służbowy zameldował gościa.
— Proszę go przysłać natychmiast! — zawołał Elk, usłyszawszy nazwisko.
Zadzwonił na Baldera. — Proszę zanieść ten raport kapitanowi Gordonowi do podpisu, — rzekł. W tej chwili Joshua Broad otworzył drzwi.
— Dzieńdobry, panie inspektorze, — rzekł, skinąwszy i Balderowi uprzejmie głową, choć nie widział go nigdy przedtem.
— Proszę, niech pan wejdzie i siada, mr. Broad. Czemu zawdzięczam przyjemność pańskiej wizyty? Niech mi pan wybaczy tę przesadną uprzejmość, ale w porannych godzinach mam zwyczaj być zawsze tak uprzejmym. Dobrze już, Balder, może pan iść!
Broad podał detektywowi papierośnicę.
— Przychodzę z powodu bardzo dziwnej sprawy, — rzekł.
— Nikt nie przychodzi do Scotland Yardu w nie dziwnych sprawach, — odpowiedział Elk.
— Dotyczy to mojej sąsiadki.
— Loli Bassano?
— Jej męża.
— Lewa Brady? — Elk poprawił okulary. — Nie chce mi pan chyba wmówić, że ta para jest normalnem małżeństwem? — zapytał zdziwiony.
— Nie sądzę, aby pan miał pod tym względem jakieś wątpliwości, — rzekł Broad. — Aczkolwiek jestem zupełnie pewien, że nasz młody przyjaciel Bennett nie ma o tem pojęcia. Brady jest od tygodnia w Caverley House i przez cały ten czas nie ruszył się krokiem za drzwi. Ale co dziwniejsza, że i młody Bennett nie opuścił przez ten czas mieszkania. Nie przypuszczam, aby się pokłócili, mam raczej wrażenie, że jest w tem jakaś głębsza przyczyna. Przypadkowo dojrzałem Brady’ego, wychodząc ze swego mieszkania. Drzwi do mieszkania miss Bassano były właśnie uchylone, gdyż mleczarka podawała mleko. Brady miał najpiękniejszą nowiutką brodę, jaką kiedykolwiek widziałem u boksera. A bokserzy nie miewają zwyczaju pielęgnowania zarostu. To podnieciło moją ciekawość. Złożyłem Ray’owi Bennettowi wizytę — spotkałem się z nim niedawno u Herona, co mogło być wytłumaczeniem mej wizyty. Służący jego — gdyż ma on człowieka, który przychodzi na dzień i sprząta mieszkanie — oznajmił mi, że pan jego czuje się niedobrze i nie przyjmuje. — Broad puścił kółko dymu i obserwował je uważnie. — Jeżeli służący ma być wierny, musi mieszkać u swego pana, — rzekł. — Kosztowało mię według dzisiejszego kursu dokładnie dwa dolary i trzydzieści pięć centów, żeby się dowiedzieć, że i Ray Bennett oddaje się gorliwie pielęgnowaniu brody. Sprawa ta nie podoba mi się wcale.
— Nie jestem biegły w prawie, — rzekł Elk. — Ale zdaje mi się, że niema ustawy, na mocy której możnaby zabronić ludziom zapuszczania bród. Ale niech mi pan powie, mr. Broad, pan jest Amerykaninem, prawda?
— Korzystam z tego przywileju.
— Czy nie słyszał pan kiedy o człowieku z nazwiskiem Saul Morris? — zapytał Elk obojętnie, patrząc w okno.
Joshua Broad wytężył pamięć. — Zdaje się, że tak, rzekł. — Był to wielki przestępca. Amerykanin, jeśli się nie mylę. Ale on już przecież dawno nie żyje, nieprawdaż?
Elk drapał się nerwowo w podbródek. — Bardzobym chciał spotkać kogoś, kto brał udział w jego pogrzebie. Kogoś, czyjej przysiędze mógłbym uwierzyć.
— Nie sądzi pan chyba, że Lew Brady...
— Nie! — rzekł Elk. — Nie sądzę nic o Lewie Brady, poza tem, że jest byłym bokserem. A nad tym wyścigiem w zapuszczaniu bród zastanowię się bliżej, mr. Broad. Dziękuję panu za informację.
O piątej Balder przyszedł do Elka i zapytał, czy może iść do domu.
— Obiecałem mojej kochanej żonie... — zaczął.
— Dość, dość... może pan iść, — przerwał Elk jego wynurzenia.
W pół godziny zaledwie po odejściu podwładnego nadszedł urzędowy list do inspektora Elka, a gdy detektyw przeczytał go, twarz rozpromieniła mu się. Był to list naczelnego intendenta policji i brzmiał:

„Prezydjum policji upoważniło mię do zakomunikowania Panu, że wniosek o nominację funkcjonariusza policji J. J. Baldera na rzeczywistego sierżanta został przyjęty. Awans liczy się wstecz od dnia 1 maja b. r.“

Elk złożył dokument i doznał uczucia szczerej radości. Zadzwonił gwałtownie, żeby zawołać Baldera, ale przypomniał sobie, że posłał go już do domu. Elk był tego wieczora wolny, a radość, jaka gościła w jego sercu z powodu awansu ulubionego asystenta, skłoniła go do decyzji, aby mu osobiście zanieść dobrą nowinę.
— Rad będę poznać jego „kochaną żonę“, — rzekł do siebie, — a także siedmioro „kochanych dziatek“.
Otworzył policyjną książkę adresową i przekonał się, że Balder mieszkał pod numerem 93 na Leaford Road, Uxbridge. Auto policyjne zawiozło Elka na Leaford Road 93.
Był to mały, miły domek, zupełnie taki, jak sobie Elk wyobrażał.
Na pukanie zjawiła się starsza pani, ubrana do wyjścia, a Elk zdziwił się, widząc, że nosiła strój pielęgniarki.
— Tak, mr. Balder mieszka tutaj, — odpowiedziała, zdumiona widocznie widokiem gościa. — To znaczy: ma tu dwa pokoje, ale rzadko pozostaje tu na noc. Przychodzi zwykle tylko przebrać się i odchodzi znowu. Zdaje się, że do przyjaciół.
— A czy żona jego także tu mieszka?
— Jego żona? — zapytała staruszka zdziwiona. — Nie wiedziałam wcale, że on jest żonaty.
Elk zabrał z sobą dokumenty Baldera, aby wpisać do nich pewne dane, potrzebne w przyszłości do emerytury. Teraz zauważył, że widniał tam jeszcze jeden adres, jednakże atrament był tak wyblakły, że początkowo nie zwrócił na to uwagi.
— Pomyliłem się, — rzekł. — Tu jest nowy adres, Orchard Street, Stepney.
Ale pielęgniarka uśmiechnęła się.
— O nie, mr. Balder mieszkał u mnie przez wiele lat, — rzekła. — Przeprowadził się potem na Orchard Street, ale podczas wojny powrócił znowu do mnie, gdyż ataki powietrzne były na wschodnim krańcu miasta dość niebezpieczne. Mimo to ma może jeszcze pokój w Stepney.
— Hm, — mruknął Elk w zamyśleniu. Był już przy drzwiach, gdy pielęgniarka zawołała go znowu.
— Nie wiem, czy powinnam mówić z nieznajomym o jego sprawach, ale jeżeli pan ma do niego pilny interes, to myślę, że go pan zastanie w Slough. Dwa razy widziałam przypadkowo, jak auto jego zajeżdżało do „Siedmiu Szczytów” na Slough Road. Myślę, że ma tam przyjaciela.
— Czyje auto? — zapytał stropiony Elk.
— Jego, czy któregoś z jego przyjaciół, — rzekła pielęgniarka. — A czy pan jest z nim blisko zaprzyjaźniony?
— O tak, bardzo blisko! — rzekł Elk ostrożnie.
— Może pan wejdzie?
Elk wszedł za nią do małego, czystego, miłego pokoju.
— Jeżeli mam być szczera, to wymówiłam mr. Balderowi mieszkanie. Zawsze miał tyle wymagań i tak trudno go zadowolnić. Nie mogę już temu podołać. I nawet nie płacił mi wiele. Dostawałam za te dwa pokoje bardzo mało, a teraz mam widoki na znacznie korzystniejsze odnajęcie ich. A przytem był zawsze taki dziwny z listami. Przez niego musiałam przymocować na drzwiach tę olbrzymią skrzynkę do listów. Ale i to nie wystarcza czasem, żeby pomieścić wszystkie listy. Nie, jakie jest jego zajęcie, nie wiem. Listy, które nadchodzą, są przeznaczone dla Towarzystwa Chemicznego w Didcot. Nie, pomyśli pan jeszcze, że jestem bardzo wymagalną osobą, bo przecież jego ostatecznie przez cały dzień niema, a i na noc rzadko przychodzi...
Elk odetchnął głęboko.
— O nie, — rzekł. — Uważam, że pani jest najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Pani wychodzi teraz?
— Tak, mam dyżur nocny i wrócę dopiero koło jedenastej rano. Miał pan szczęście, że mię pan jeszcze zastał.
— Czy pani nie powiedziała: jego auto? Jakież to jest auto? — zapytał Elk.
— Takie wielkie, czarne auto, ale marki nie znam. Zdaje się, że to amerykańskie. On musi mieć coś do czynienia z autami, bo widziałam kiedyś w jego sypialni moc katalogów opon automobilowych, a niektóre z nich zaznaczył ołówkiem.
Elk zadał jeszcze ostatnie pytanie. — A czy on przychodzi w nocy do domu w pani nieobecności?
— Zdaje się, że rzadko. Ma własny klucz, a że często niema mnie w nocy, nie wiem, kiedy przychodzi.
Elk stał już jedną nogą na stopniu auta. Powrócił do swego biura w Scotland Yardzie, wziął z sobą kilka narzędzi zawodowych, i wydawszy szereg pilnych poleceń, skoczył znowu do auta, które pomknęło na Harley Terrace.
Dick otrzymał zaproszenie od członków poselstwa amerykańskiego i siedział z nimi w loży teatru Hilarity, gdy Elk otworzył cicho drzwi i dotknął jego ramienia, dając mu znak, aby wyszedł na korytarz — a wszystko tak, że reszta towarzystwa nie zauważyła nic.
— Czy się coś stało? — zapytał Gordon.
— Tak, niech pan sobie wyobrazi, że Balder dostał awans! — rzekł Elk uroczyście, a Dick wlepił w niego osłupiałe spojrzenie. — Został mianowany rzeczywistym sierżantem! — ciągnął Elk. — Uważam, że nie ma odpowiedniejszego stopnia dla Baldera. Gdy wiadomość ta dojdzie do niego, jego kochanej żony i jego siedmiorga kochanych dziatek, sądzę, że na świecie będzie o dziewięciu szczęśliwych ludzi więcej.
Elk nie miał zwyczaju pijać trunków wyskokowych, ale bluźniercza myśl o podchmieleniu była pierwszą, jaka błysnęła Dickowi. Drugą był lęk, czy aby podniecenie i wysiłek ostatnich tygodni nie pomieszały biedakowi zmysłów.
— Cieszę się wraz z Balderem, — rzekł ostrożnie, — i rad jestem również ze względu na pana, Elk. Gdyż wiem, że przyczynił się pan bardzo do nominacji tego biedaka.
— A teraz myśli pan sobie, że dostałem udaru słonecznego, bo przecież inaczej nie wyciągałbym pana z wygodnej loży w teatrze poto tylko, żeby pana zawiadomić o awansie Baldera. Ale niech pan zechce jednak wziąć palto i pójść ze mną. Pragnę osobiście zawieźć Balderowi radosną wiadomość.
Nie wiedząc, co o tem myśleć, skierował się Gordon do garderoby i po chwili spotkał się z detektywem w hallu.
— Jedziemy do „Siedmiu Szczytów”, — zadecydował Elk. — Piękny dom, nie widziałem go jeszcze wprawdzie, ale słyszałem o nim. Posiada garaż i wspaniałe urządzenia, centralne ogrzewanie, telefon i najnowszego systemu pokój kąpielowy. To wszystko jest tylko wnioskiem logicznym. A teraz dodam jeszcze coś, co jest również wnioskiem logicznym: Są tam druty alarmowe na murawie, dzwonki alarmowe przy drzwiach i oknach, potrzaski i samostrzały!
— Ależ o czem, u licha, pan mówi? — zapytał Dick bezradnie. Elk zachichotał jak histeryczna stara panna. Przejeżdżali właśnie przez Uxbridge, gdy długie auto wyminęło ich z najwyższą szybkością. Było ono tak napchane śmiejącymi się mężczyznami, że siedzieli sobie wprost na kolanach.
— Wesołe towarzystwo! — rzekł Dick.
— Bardzo! — odparł Elk lakonicznie.
W kilka sekund później przemknęło drugie podobne auto, jadące również ze znacznie większą szybkością, niż oni.
— Ależ to mi przecież wygląda na jedno z naszych aut policyjnych! — zawołał Dick. I to auto było przepełnione.
— Tak, wygląda tak istotnie! — potwierdził Elk.
Gdy samochód ich zwolnił bieg w wąskiej uliczce Collebrock, wyminęło ich trzecie auto, a tym razem Dick nie miał już wątpliwości. Człowieka, który siedział obok szofera, znał doskonale. Był to inspektor ze Scotland Yardu.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Dick, którego ciekawość wzrastała nieograniczenie.
— Jedziemy wszyscy do Baldera, aby mu urządzić serenadę z powodu nominacji, — rzekł Elk.
W Langley ulica Windsor skręciła w lewo, i Elk, wychyliwszy się, podał szoferowi nowy kierunek. Po autach policyjnych nie było już śladu. Widocznie skierowały się w stronę Slough. Samotny policjant stał na skrzyżowaniu ulic, przyglądając się im z małem zainteresowaniem.
— Zatrzymamy się tutaj, — rzekł Elk, i auto skręciło z jezdni w zieloną aleję koło trotuaru. Elk wysiadł.
— Niech się pan trochę przespaceruje, muszę pomówić z kapitanem Gordonem, — rzekł do szofera. I zaczął opowiadać, a Dick słuchał z podziwem i niedowierzaniem.
— Teraz, — rzekł Elk, — mamy przed sobą jeszcze tylko pięć minut drogi, jeżeli mnie pamięć nie myli. Już dość dawno nie jeździłem na wyścigi w Windsor.
Znaleźli wejście do domu o „Siedmiu Szczytach“ między dwoma żywopłotami. Szeroka ścieżka, wysypana żwirem, biegła pośrodku szerokiego pasa jodeł, za któremi ukryty był dom. Był to wielki budynek, o ścianach oszalowanych drzewem.
— No, to dopiero dom? — mruknął Elk z podziwem.
Z szerokich okien biło światło, ale kremowe firanki były zasunięte. Elk nałożył na buty parę grubych podeszew, drugą parę podał Dickowi. Z latarką elektryczną w ręku ruszył ścieżką ogrodową, biegnącą równolegle do domu. Nagle zatrzymał się.
— Uwaga! — szepnął.
Dick zobaczył czarny drut, biegnący wpoprzek ścieżki i ostrożnie przeskoczył przez niego. Po kilku krokach Elk zatrzymał się znowu i oświetlił latarką drugi drut, który nawet przy silnem świetle elektrycznem był zaledwie widoczny. Elk nie robił ani kroku, nie zbadawszy wpierw najdokładniej drogi. Minęło pół godziny, zanim przebyli niewielką przestrzeń, dzielącą ich od okna.
Noc była ciepła i jedno ze skrzydeł okna było otwarte. Elk podkradł się bliżej i wrażliwemi swemi palcami zbadał gzyms, szukając dzwonka alarmowego. Znalazł go, przeciął drut i ostrożnie odsunął nieco firankę.
Ujrzał wielki, zbytkownie urządzony pokój. Olbrzymi, otwarty kominek otoczony był kwiatami, a przy małym stoliku przed nim siedzieli dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Balder.
Był to niewątpliwie Balder i wyglądał bardzo ładnie. Jego czerwony nos nie był już czerwony, nieogolone policzki nie były już zarośnięte. Nosił frak, a w zębach miał — on, Balder, któremu Elk od czasu do czasu dawał na niedzielę lepszy papieros — długą, kosztowną fajeczkę do papierosów. Dick widział to wszystko przez ramię Elka i słyszał przyśpieszony, gniewny oddech detektywa. Potem poznał drugiego pana. Był to mr. Maitland.
Maitland siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, a Balder patrzał na niego z niesamowicie cynicznym uśmiechem. Niemożliwością było usłyszeć, o czem mówili, ale widać było, że Maitland dostawał burę.
Po chwili stary pan wyprostował się i zaczął mówić. Słyszeli pomruk jego podnieconego, ochrypłego głosu, ale znowu nie mogli zrozumieć ani słowa. Potem zobaczyli, jak Maitland zacisnął pięść i potrząsnął nią groźnie przed twarzą uśmiechniętego przeciwnika, który obserwował go z zupełnym spokojem i najzimniejszem zainteresowaniem. Po tym groźnym ruchu starzec odwrócił się i skierował do drzwi.
W minutę później wyszedł z domu. Ale nie przez główne wyjście, jak się dwaj detektywi spodziewali, lecz przez wąską ścieżkę ogrodową po drugiej stronie żywopłotu, gdyż widzieli odblask jego reflektorów, gdy auto odjeżdżało.
Pozostawszy sam w pokoju, Balder zadzwonił.
Człowiek, który wszedł, w najwyższym stopniu przykuł uwagę Dicka. Nosił zwykłą liberję lokaja, ciemne spodnie i pasiastą kamizelkę. Ale ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było natychmiast, że nie był to zwykły lokaj. Był to wysoki, ociężały mężczyzna o ruchach powolnych, wykonywanych ze zdumiewającą rozwagą. Balder wydał jakiś rozkaz, a lokaj skinął głową, zabrał ze stolika filiżankę i wyszedł z nią tym samym powolnym, uroczystym krokiem, jakim wszedł.
Dick drgnął i szepnął detektywowi do ucha: — Ślepy!
Elk skinął potakująco głową.
Drzwi otworzyły się znowu i weszło trzech lokajów, niosących ciężki stół, nakryty białym obrusem.
Gordon myślał początkowo, że Balder będzie jadł kolację. Ale rychło zrozumiał prawdę. Nad kominkiem wisiała na jednym drucie wielka lampa elektryczna. Jeden z lokajów wszedł na krzesło, odkręcił lampę i włączył kontakt, połączony ze stołem zapomocą drutu.
— Wszyscy ślepi! — rzekł Elk szeptem.
Służący wyszli, i Balder zamknął za nimi drzwi. Stał jeszcze odwrócony do nich plecami, gdy Elk postawił stopę na gzymsie okna, szarpnął firankę wbok i wskoczył do pokoju. Na ten dźwięk Balder odwrócił się.
— Dobrywieczór, Balder! — rzekł Elk słodko. — Przyszedłem do pana, żeby panu oznajmić, że nareszcie w uznaniu wielkich pańskich zasług został pan mianowany sierżantem. Jest to wyraz wdzięczności za przysługę, jaką oddał pan państwu przez otrucie Żaby Millsa, uwolnienie Żaby Hagna i wysadzenie w powietrze mego biura.
Balder ciągle jeszcze stał nieruchomo, bez słowa. Gdyż browning w ręku Elka skierowany był prościutko na najniższy guzik jego eleganckiej, białej kamizelki pikowej.
— A teraz, — rzekł Elk, a brzmiało to jak radosna pieśń triumfu, — zrobi pan ze mną mały, piękny spacerek. Gdyż jest mi pan rzeczywiście potrzebny, Numerze Siódmy.
— Czy nie sądzi pan, że się pan myli? — rzekł Balder przez nos, głosem tak niepodobnym do zwykłego, że nawet Elk zawahał się na chwilę.
— Nie, nie mylę się nigdy, chyba że mię kto zapyta, ile żon miał Henryk VIII i kiedy każdą z nich poślubił.
Elk zbliżył się do niego jednym skokiem i przytknął otwór rewolweru do piersi swego więźnia. — Tak, a teraz zechce pan łaskawie wyciągnąć ręce i raczy się pan odwrócić, — rzekł.
Balder usłuchał. Elk wyciągnął z kieszeni kajdanki i zatrzasnął je wokół jego przegubów, przegiąwszy mu ręce do tyłu.
— To bardzo niewygodne, — rzekł Balder. — Czy pan częściej popełnia takie omyłki, panie inspektorze?... Moje nazwisko jest Collett-Banson.
— Pańskie nazwisko jest łajdak! — rzekł Elk. — Ale rad będę posłuchać, co mi pan ma do powiedzenia. Może pan usiąść.
Dick ujrzał błysk w oczach schwytanego. Elk zauważył to także.
— Radzę panu, Balder, nie pokładać teraz nadziei w żadnych głupich kawałach, jakie mogliby nam spłatać pańscy służący. Pięćdziesięciu dzielnych ludzi, z których większość zna pan osobiście, otacza ten dom.
— Oświadczam panu, panie inspektorze, że popełnił pan omyłkę, która będzie pana drogo kosztowała, — rzekł więzień gniewnie. — Jeżeli Anglik nie może już siedzieć we własnym salonie i... — spojrzał na stół, —... przysłu-chiwać się koncertowi radjowemu z Hagi bez interwencji policji, to czas już najwyższy, aby położyć kres tej tyranji.
Chodził gniewnie po pokoju i kopnął przytem jeden z dwóch trójnogów, stojących przy kominku. Trójnóg przewrócił się. Wydawało się to mczem więcej, jak nerwowym ruchem człowieka, który nie wie już w złości, co robi. Nawet Elk nie dostrzegł w tem nic, co mogłoby go pobudzić do obaw.
— Nie wiem, za kogo mnie pan uważa! — wołał więzień. — Jedyne, co mogę panu powiedzieć, to... — i nagle rzucił się bokiem na płytę kominka.
Ale Elk był zwinniejszy. Chwycił go za kołnierz, odciągnął od zapadni i rzucił na środek pokoju.
Zaczęli się zmagać, ale siły Baldera wzrosły w rozpaczy w dwójnasób.
Krzyk jego usłyszano. Za drzwiami rozległo się pukanie i gniewna wrzawa głosów.
Potem nastąpił szereg donośnych eksplozyj, gdyż armja detektywów biegła przez murawę, nie zważając na wystrzały alarmowe.
Walka była krótka.
Sześciu ślepych lokajów wsadzono do auta policyjnego, w ostatniem zaś aucie rozpierali się dumnie Dick i Elk, a między nimi rzeczywisty sierżant policji Balder — Numer Siódmy, prawa ręka Wielkiej Żaby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.