<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Nazajutrz wieczorem Jan siedzący w ganku ujrzał w lipowéj ulicy bryczkę Pana Bałabanowicza, którą poznał po szpakowatych koniach i podniósł się z radości na ławce, a potém usiadł znowu i zażył tabaki, mówiąc do siebie.
— No! chwała Bogu jedzie!
Już bryczka minęła bramę i zatoczyła się przed pałac, a Jan zwykle pokorny, nawet z ławki nie wstał na przyjęcie pana.
— Cóż to? zawołał wysiadając trochę napiły Bałabanowicz, czemu hultaju nie wstaniesz kiedy widzisz że przyjeżdżam? słyszysz?
— Któż to taki Waćpan jesteś, że takim tonem mówisz?
— Oszalał czy co! krzyknął z gniewem ex-Plenipotent. Héj! jest tam kto! związać go i wsadzić do ciupy! Co to jest? nikogo nie ma.
Spójrzał w ganek, tu stali wszyscy dworscy ale z pozakładanemi w tył rękoma i uśmiechem na ustach. Jan spokojnie zażywał tabakę i mówił powolnie.
— Ot lepiéj Bałabanosiu, nie udawaj pana, a zażyj tabaki!
I podał mu tabakierkę, którą ten pięścią uderzywszy wytrącił mu z rąk. Nie pojmując co się z nim działo, Bałabanowicz przywykły do posłuszeństwa, osłupiał.
— Cóż nieznacie mnie! zawołał, ale ja się dam wam poznać! Hej! wójta! stróżów!
Nikt nie słuchał. Bałabanowicz nie wiedział co począć, obracał się, kręcił, i na dobitkę słyszał jeszcze do koła szyderskie śmiechy służących. Oburzony chciał iść do żony, ale Jan mu drogę z flegmą zastąpił i rzekł.
— A dokądże to idziesz?
Bałabanowicz go popchnął, a ten oddał sowicie.
— Gdzie jest Pani? odezwał się drżący i nieprzytomny.
Ha! ha! rzekł Jan, już się nie poskarżysz na nas! mądrześ ty ptasiu ją okiełznał, ale znalazł się mądrzejszy od ciebie!
— Co to jest? co on gada? cóż się stało?
— No! no! zażyj tabaki i siadaj po staremu a nie udawaj pana, to ci powiem mój gilu. Nie ma Jejmości!
— A gdzież się podziała?
— Pojechała do Brzozówki.
— Do Brzozówki! I Bałabanowicz porwał się za głowę. Sama! sama pojechała.
— O! nie, z panem Mateuszem, odpowiedział Jan spokojnie.
— A zkądże się wziął tu P. Mateusz?
— Przyjechał i zabrał panią.
— W Imie Ojca i Syna. To być nie może, tyś pijany hultaju!
— Znowu się zapominasz, rzekł Jan, daj pokój i nie udawaj pana. Każ sobie konie zaprzęgać i ruszaj ztąd.
— Ja? ztąd?
— Taki jest rozkaz pani!
— Pani to śmiała powiedzieć! To kłamstwo, to intrygi P. Mateusza, ale ja go nauczę. Paniby mogła dać taki rozkaz.
— A kiedy ty mogłeś panią po pijanu łajać, kiedy ty mogłeś ją wypychać i odgrażać się bić, mogła cię ona ztąd wypędzić. Kwita byka za jędyka, rzekł Jan.
— Ale to mój majątek! to wszystko moje!
— Fiu! fiu! jakiś mi bogaty! Kłaniam się Jaśnie Wielmożnemu Panu! A nie możnaby wiedzieć, czy to kupione, czy darowane?
Pan Bałabanowicz nic już nie słuchając darł się przez sługi do swego pokoju, puścili go wprawdzie, ale Jan z tabakierką szedł za nim poważnie i kiwał głową.
— Chodźcie za mną chłopcy, rzekł na innych.
Wszyscy słudzy potoczyli się za Janem.
Ex-Plenipotent dopadł drżąc z gniewu, podziwienia i strachu, drzwi swojego pokoju, otworzył je i pędem pobiegł do biórka, zobaczył je odbite, papiery zabrane i załamawszy ręce, upadł na łóżko.
Jan który tego wszystkiego był świadkiem, poważnie odezwał się.
— A cóż, Bałabanosiu? nie prawdaż, że jest ktoś mądrzejszy od ciebie!
Bałabanowicz jak zabity milczał. Jeszcze raz zerwał się, szukał po szufladkach i znowu zgrzytnął zębami ze złości.
— No, widzisz, że nie masz tu co robić, mówił mu Jan, ruszaj sobie z Bogiem! Adieu! pisuj do mnie na Berdyczów!
To mówiąc wyprowadzał ex-plenipotenta który bezprzytomny wychodził z izby, a na progu jakby sobie coś przypomniał, raz jeszcze cofnął się i zaczął czegoś szukać w łóżku.
Jan wszystko to uważał i chwycił go za rękę gdy chował do kieszeni woreczek spory pieniędzy.
— To moje! to moje! wrzasnął przeraźliwie Bałabanowicz passując się z nim, to moje!
— Nic tu nie ma twojego, stary złodzieju, rzekł Jan zapalając się, trzech groszy nie ma twoich!
— Na miłość Boga! to moje! krzyczał jakby go ze skóry odzierano skąpiec, obóma rękami chwytając się woreczka.
— Złamanego szeląga ztąd nie wyniesiesz! odpowiedział Jan spokojnie, z pomocą sług wyrywając się mu. Jedź jak stoisz i to jeszcze łaska, że ci konie dam, bobyś powinien boso, o kiju, jak przyszedłeś, powędrować! To mówiąc, rzucił woreczek w biurko, wypchnął Bałabanowicza, drzwi zamknął, klucz do kieszeni schował i dał znak sługom, żeby go ku gankowi skierowali.
Mimowolnie zgrzytając zębami ze złości wypędzony Bałabanowicz, pobiegł do stajni, siadł na bryczkę i wkrótce Jan zażywając tabakę w ganku, ujrzał go znowu w lipowéj ulicy.
— Jedź z Bogiem a niewracaj! mówił, krzyżyk ci na drogę, Bałabanosiu!
A słudzy radzi zemście śmieli się do rozpuku. Napuszony stary Jan, powydawał surowe rozkazy, nakręcił zégar w sieniach i poszedł zamknąwszy pokoje, rozstawiwszy wartowników, na gawędkę do kuchni, jak zwykł był czynić za spokojnych czasów od lat dwudziestu. Wkrótce tak było cicho w Złoto-Wolskim dworze, jak niegdyś za Pani Podkomorzynéj, i wszyscy weszli w dawne karby.

separator poziomy



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.