<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Jak tylko Pan Mateusz przywiozł Ciotkę do Brzozówki, zaraz kazawszy podać świece i poleciwszy Annie, aby ją zabawiła, pobiegł do swego pokoju przejrzeć zabrane papiery w biurku Bałabanowicza.
Znalazł ich więcéj i ważniejszych niż się spodziewał, bo nie tylko zapisy Podkomorzynéj, jéj dożywocie na dwóch krociach męża, ale obligi jego własne, notatki dowodzące wielu kradzieży, listy, a co najdziwniéj Indult, za którym ślub dawał Wikary, i któren powinien był odebrać do siebie. Jak tylko zobaczył go P. Mateusz, tknęło go coś, zaczął mu się zbliska przyglądać, i poznał że był fałszowany! To było więcéj niżeli mógł życzyć sobie. Prędko więc pobiegł do Podkomorzynéj.
— Przekonaj się Pani, zawołał, jakiemu to uwierzyłaś człowiekowi! on cię całe życie oszukiwał, on jest złodziejem i fałszerzem!
— Fałszerzem!
— Tak, bo Indult, za którym ślub dany, nieważny i fałszywy! Pani nie jesteś jego żoną, zapisy niszczym, jesteś wolną i panią majątku.
— Ale to być nie może! zawołała Ciotka niedowierzając.
— To tak dalece jest prawda, że Bałabanowicz za sfałszowanie Indultu może być najsrożéj karany, i jeśli ja nie będę miał nad nim litości, zginie!
— Nie gubże go, odpowiedziała Podkomorzyna, wstając i prosząc, i mnie wstydu przez to narobisz —
— Oto są zapisy, rzekł Mateusz, każesz mi je pani zniszczyć?
— Spal je! spal.
Wnet płonęły na kominku.
— Spal i ten Indult!
— O! tego nie mogę uczynić, odpowiedział Mateusz, Bałabanowicz zechce nas processować, a tak mamy go w ręku, ugoda będzie łatwa i Ciocia oswobodzona zostanie od niego.
Podkomorzyna nie śmiała się już sprzeciwiać, Pan Mateusz papiery pochował i zalecając żonie, aby o Ciotki wygodach myślała jak najstaranniéj (chodziło mu o zapisy) poszedł wypocząć.
Nazajutrz ledwie na brzask się miało, wysłał po Sędziego, któren przybył z południa. Nastąpiła długa narada względem tego jak postąpić należało, lecz nic stanowczego nie zdecydowano. Pan Mateusz śmiało zabierając się processować o rozwód, sądził zawsze, że Bałabanowicz zgodzi się na to dobrowolnie i jeszcze mu coś ze swojego funduszu ustąpić będzie musiał, broniąc się od zarzutu fałszerstwa, które, łatwo dowiedzione, zgubićby go mogło. Mając go zupełnie w ręku czekał spokojnie, ale tego dnia jeszcze nic nie zaszło. Nazajutrz dopiéro rano zjawił się znowu Sędzia, którego za pośrednika stary skąpiec uprosił. Bałabanowicz zdawał się na łaskę i żądał tylko zwrócenia Indultu, przystając na rozwód i zniszczenie zapisów, domagał się wszakże zwrotu swoich obligów, listów i notatek.
Pan Mateusz ani chciał o takiéj zgodzie słuchać.
— Cóż to on mnie ma za szalonego, rzekł, żebym ja mając go w ręku, darował mu? O zapisy nie proszę, bom je zniszczył, rozwód i bez pozwolenia jego stanie, cóż mi da za to, że mu nie będę dowodził fałszerstwa?
Sędzia pojechał z odpowiedzią, ale Bałabanowicz, jak każdy skąpiec, który życie całe grosz zbierał, nie mógł znieść myśli, że utraci choć cząstkę majątku. Były chwile w których nieszczęśliwy przypuszczał raczéj myśl śmierci, niż wyzucie z pieniędzy, płakał, narzekał, rospaczał, miewał chwilowe pomięszanie. Opis jego stanu bynajmniej P. Mateusza nie zmiękczył, on zimno powiedział sobie —
— Mam go w ręku i muszę skorzystać! Byłbym głupi, gdybym tego nieuczynił — Od stu tysięcy ani grosza mniéj!
Próżno Sędzia usiłował go nakłonić do zmniejszenia summy. P. Mateusz stał przy swojém i dopiął swego. Wybrał najpewniejsze obligi, na których przelew zapisał Bałabanowicz, i dopiero w ów czas zwrócił papiery i indult. Zaledwie resztki swego majątku i dowód występku dostał w ręce ex-plenipotent, wyjechał i zniknął, tak, że nikt nie mógł się nawet domyślać co się z nim stało. Process o rozwód, na który dał przed wyjazdem konsens Bałabanowicz, poparty silnie w Konsystorzu, ukończył się pomyślnie i Pani Dorota powróciła żyć jak wprzód do Złotéj Woli.
Lecz przy tylu zatrudnieniach, nie miał czasu P. Mateusz wymódz zapisów na Ciotce, a może mniéj dbał o nie, wiedząc, że majątek i tak na żonę jego spadnie, nie lękając się już nikogo. Zyskane niegodziwie na Bałabanowiczu sto tysięcy, zasiliły go w interessach i wróciły mu dobry humor, któren objawiał się jak wprzódy, w żartobliwém znęcaniu się nad żoną, zawsze równie nieszczęśliwą, opuszczoną i przykutą do jego najmniejszych kaprysów.
Gdy się to dzieje w Brzozówce, Bałabanowicz ucieka, ale nie bez myśli zemsty. Długo on szukał w głowie, długo się zastanawiał nim cień pozoru i sposób zaszkodzenia P. Mateuszowi wynalazł. Gniew dodał mu dowcipu i w końcu wyrozumował, że niema innego środka, jak odebrać mu żonę, na któréj całe jego majątkowe spoczywały nadzieje. Wiedział on, że zapisów nie było, rachował na to, że nie mieli dzieci, i powiedział sobie, że gdyby mógł ich do rozwodu doprowadzić, zabiłby p. Mateusza i najsrożejby się pomścił. Ukryty w blizkości, szpiegował, wywiadywał się i cały oddał się jednéj myśli, jednéj żądzy pomszczenia się. Przejrzawszy jednak jakim sposobem mógłby zamiaru dopełnić, środków wynaleźć nie umiał.
Wiedział on, że anielska Anna, znosząc wiele, cierpiała bez użalenia się, łagodnie i przyjęła życie jak było, nie przypuszczając podobieństwa przemiany na lepsze. Jednakże pojmował, iż wmięszawszy między małżeństwo trzecią jaką zręczną osobę, mógłby krokiem ku zemście postąpić, pojmował, że mąż gdyby miał na nią podejrzenia, zacząłby się z nią gorzej jeszcze obchodzić, że przywiedziona do rospaczy Anna mogłaby się chwycić jakiegoś środka ratunku. — Stanął więc na tém, że należało mu wyszukać kogoś, coby małżeństwo poróżnił, było to trudném raz, że się musiał ukrywać, powtóre, że nikogo zdatnego ku téj missij szatańskiéj nie znał. Nie tracił jednak nadziei, i z nieugiętą wolą zemsty, pieszcząc się myślą tą, czekał pory, wyglądał człowieka. Lecz próżno łamał głowę, szukał, patrzał, probował, nikt mu się niezdarzył; cierpliwy czekał jeszcze niezrażając się wcale. O kilka mil od Brzozówki, ukryty wśród lasu w nędznéj chacie budnika, żył tylko swoją zemstą i niekiedy z największą ostróżnością czynił wycieczki po miasteczkach, zawsze bezskuteczne, bo nie tam mógł znaleźć tego, kogo potrzebował.
Nigdyby niemógł był dopełnić co sobie usnuł stary, gdyby niedziwny i przyjazny mu skład okoliczności.
Kiedy P. Mateusz starał się jeszcze o Annę, wiemy, że Sędzia, wspomagając go, i chcąc fundusze jego na oko powiększyć, dał mu od siebie oblig kondyktowy na sto tysięcy złotych, pozwolił go wnieść w akta, a przy sobie dla bezpieczeństwa kwit tylko zatrzymał. Nie myślał potém zaraz skasować długu, oblatowaniem kwitu i rzecz tę jak była zostawił. Tym czasem niewiadomo jakim przypadkiem zginął kwit, a Sędzia ufając człowiekowi, dla którego tyle czynił, wcale się o to nie troszczył. Dla jakichś jednak interessów, potrzebując znieść ten zmyślony ciężar ze swego majątku, upomniał się u P. Mateusza, aby mu kwit przed aktami zapisał, oświadczając się, że swój zgubił.
Za całą odpowiedź otrzymał te szyderskie słowa.
— Wszakżeś mi to darował?
— Ja! zawołał Sędzia, chybaś oszalał, wszakże mi kwit dałeś! Jakże mogłem czynić ci taki podarunek, chybabym sam chciał zostać bez kawałka chleba.
Na to wszystko odpowiedział P. Mateusz uśmiechem i zaręczeniem łaskawém, że summy poszukiwać nie będzie do jego życia.
Tak podła zdrada oburzyła Sędziego do najwyższego stopnia, nie pojmował, nie przewidywał, że mu się tak może jego ulubieniec wywdzięczyć i śmiertelną powziął ku niemu nienawiść. Rozeszła się o tém pogłoska w sąsiedztwie, ale P. Mateusz już wcale niedbał o opinją i żartował z niéj sobie. Dowiedział się w swojém ukryciu Bałabanowicz o nienawiści Sędziego ku swemu nieprzyjacielowi, i przeczuwając w nim sprzymierzeńca użytecznego, potajemnie ku niemu pośpieszył.
Na widok upiora niebyłby się bardziéj nastraszył Sędzia, jak ujrzawszy Bałabanowicza, który zgryzotami wynędzniały, siny, skurczony we dwoje, przyszedł mu rozwinąć plany swojéj zemsty. Wzdragał się przyjąć je z początku Sędzia, lecz gdy Bałabanowicz zajątrzył go zręcznie, dał się nakłonić. Chodziło o zdatnego i niepodejrzanego człowieka, którego łatwiéj daleko było znaleść Sędziemu, mającemu rozległe stosunki, i niepotrzebującemu się ukrywać. Obrano jednozgodnie na kochanka Annie, a nieprzyjaciela Mateuszowi, niejakiego Teodora Ordęgę, człowieka młodego, śmiałego i lubiącego, jak mówią poprostu, awantury.
Pan Teodor Ordęga liczył już lat trzydzieści, spędzonych częścią w wojsku, częścią na wsi, którą tęgo zadłużoną posiadał niedaleko Brzozówki. Z najlepszém sercem, nienajlepszą głową, pełen litości a razem zawadjaka i pojedynkowicz, jedną ręką sypał jałmużnę i tracił majątek, drugą stającym mu na drodze obcinał nosy i uszy. Niewiem, jak się to zgadzało, ale tak było wszakże. Z blizka mu się przypatrzywszy miał coś w postawie, charakterze, twarzy, przypominającego Don Kwichota, nosił wąs zawiesisty, chudy był, wysoki, przystojny, ale przesadą jakąś nieco śmieszny. Jak prototyp lubił romanse i całe życie wzdychał do awantur miłosnych, których mieć nie mógł jak na złość. Próżno ich szukał, próżno się narażał, zawsze się to jakoś spokojnie i prozaicznie bardzo kończyło. Żadna panna nie chciała mu się dać wykraść, żadna mężatka zbałamucić, to go niemal do rozpaczy przyprowadzało, gdyż zmuszony był w końcu kompromitować się, szukając przebranych heroin pod skromnemi sukienkami panien służących. Byłby się już choćby najspokojniéj ożenił wreście i rzucił oręż u stóp kochanki, ale nietrafiało mu się nic takiego, czémby się nawet nie wiele wymagając, mógł zadowolnić.
Smutny więc był los pana Teodora Ordęgi, który omal, że nazad nie wszedł w służbę, coraz ją czuléj wspominając; gdy Sędzia wystawił mu nieszczęśliwą Annę w takiém świetle, że uśpiona już żądza awantur nanowo z całą siłą obudziła się. Zdało mu się, że przeznaczony był do wybawienia jéj z rąk tyrana i nagrodzenia gorącą miłością nieszczęść, których w życiu doznała.
Pan Ordęga zapalił się tą myślą, postanowił naprzód pozyskać jéj serce, usnuł sobie zabić w pojedynku męża, ożenić się i t. d. Zdawało mu się to wszystko tak łatwém, jak połknienie kieliszka wódki, a co więcéj tak sobie ułożył cały szereg wypadków, tak się przejął swoją bajką, iż najpewniejszy był, że się to co do joty urzeczywiścić musi. Znał on Annę i P. Mateusza, i bywał u nich, ale dotąd nigdy mu na myśl nie przyszło zakochać się w biednéj, że zaś P. Teodor kochał się głową, gdy raz sobie powiedział, że się ma zakochać, uwierzył temu i był posłuszny. Właśnie P. Mateusz wyjechał był w podróż do wód morskich, które mu lekarze poradzili, na osłabienie z nadużycia sił pochodzące, gdy Ordęga myśl zakochania się powziął i nieczekając dłużej, postanowił szukać awantur.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.