Całe życie biedna/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Całe życie biedna |
Pochodzenie | Szkice obyczajowe i historyczne |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data powstania | 1839 |
Data wyd. | 1840 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na kominie palił się ogień trzaskący, okna pozapuszczane już były sztorami, świec jeszcze niedano, a Pan Mateusz, rozciągniony na szezlągu palił fajkę spokojnie. W drugim pokoju słychać było cichy chód kobiécy, chód ostrożny, bojaźliwy, pokorny; bo i chód bywa oznaką uczuć lub charakterów, dla tych co się nad nim zastanawiać zechcą. W całym domu panowała ta posłuszna spokojność, która znamionuje przytomność surowego pana, wszyscy chodzili na palcach, mówili cicho, drzwi zamykali ostróżnie.
— Cóż tam Pani tak duma? zapytał Mateusz żony, czy niewolnoby wiedzieć?
— Czego chcesz? odezwała się żona z cicha pokazując się we drzwiach drugiego pokoju.
— Chciałbym wiedzieć, jeśli wolno, nad czém Pani tak duma! Zapewne o jakim nieszczęśliwym kochanku!
— Znasz mnie nadto, żebym ci potrzebowała odpowiadać na to, rzekła kobiéta.
— Właśnie, że znam, to myślę, że chyba o kochanku tak długo z westchnieniami dumać można, bo pewnie nie o mnie. —
— Myślałam o Bogu i o sobie —
— Co za pobożność! śmiejąc się rzekł Mateusz — i na chwilę zamilkł, a potém znowu świstając dodał.
— Ta suknia nadto szeleszcze, zrzuć ją i włóż inną, niecierpię tego szelestu sukni —
Anna poszła suknią odmienić. P. Mateusz ciągle leżał i fajkę palił, zaledwie usłyszał powracającą żonę, wysłał ją do kuchni, dojrzeć wieczerzy i połajał za głosne drzwi zamknięcie. Tym czasem ogień przygasać zaczął i ciemno robiło się w pokoju, gdy drzwi powoli skrzypiąc się otwarły i ktoś ocierając nogi wszedł —
— Któż tam! to pewno ten bałwan Franciszek! zawołał, po jakiemu to wchodzisz do pokoju, niemógłeś nóg otrzeć w ganku. Po co tu przyszedłeś?
— A ślicznieś mnie przywitał! odezwał się głos jakiś w ciemności, któren prędko poznał Pan Mateusz i powstając przepraszał.
— Przepraszam cię mój Sędzio, ale tu tak ciemno! Jakże się miewasz! Héj! jest tam kto! niech podają świece! Tak dawnośmy się niewidzieli!
— Prawda, że dawno, rzekł Sędzia, a tyś już całkiem o mnie zapomniał, pókim ci był potrzebny —
— A, dajże pokój wymówkom mój Sędzio, wszakże znasz świat i ludzi! Cóż chcesz, to powszechna reguła, któż chowa na pamiątkę łupiny smacznego owocu? chyba dzieci —
Wniesiono świece, Sędzia usiadł milczący.
— Cóż tam słychać, stary przyjacielu?
— Przypominasz mi, odpowiedział przybyły, żem do ciebie przyjechał z bardzo złą nowiną —
— Co? ze złą nowiną?
— Tak, z najgorszą jak być może —
— I ta mnie obchodzi?
— Najbardziej —
— Mówże Sędzio, zawołał przestraszony Mateusz, i nie cedź po słówku, bo to chyba dobre nowiny po kropelce dawać się powinny, a złe trzeba łykać jak lekarstwo.
— Nie mam siły powiedzieć ci o tém?
— Cóż? umarł kto? Nie bój się ja się niczyją śmiercią niezmartwię? Cóż to jest? nie dręczże mnie!
— Podkomorzyna — poszła za mąż!
— Co! co! Za mąż poszła! A toż co? to bajka! Sędzia żartuje sobie ze mnie, za kogoż? Ja tego niepojmuję, to chyba mistyfikacja.
— Najprawdziwsza prawda, odpowiedział Sędzia spokojnie, wiem o tém od Wikarego, który za indultem ślub dawał. Wczoraj wieczór błogosławił ją i Bałabano —
— Bałabanowicza! Bałabanowicza! tego łotra! wrzasnął okropnie P. Mateusz. Ona poszła za tego szubienicznika! to być nie może. Ktoś z ciebie żartował panie Sędzio! To chyba trzeba nieznać Podkomorzynéj, ona co tak wysoko ceni przyzwoitości, miałaby pójść za swojego sługę!
— Pokazuje się, że wyżéj ceniła Pana Bałabanowicza, niż wszelkie przyzwoitości, kiedy się to stało.
W téj chwili weszła Anna, a mąż ją powitał
— Zgadnij co ci mam powiedzieć, moja pani? Anna milczała.
— Śliczną na Boga nowinę! Śliczną, twoja Ciocia zacna, dobrała sobie parę i poszła za Bałabanowicza! Witam siostrzenicę pani Ba-ła-ba-no-wi-czo-wéj!! A ślicznie żem się ożenił! ślicznie! sześćdziesiąt tysięcy nędznego posagu, żona głupia, a w dodatku połączenie z familją Ba-ła-ba-no-wi-czów!! Do trzysta diabłów Sędzio, tyś to mnie w to uplątał, bodajeś kark skręcił! Gdyby nie ty, jabym był nigdy się nie starał o Annę, niechby była gniła w Złotey Woli, nie byłbym się o nią pokusił. Jeszczem rok męczył się starając o ten kawał słupa! prawdziwie, pięknie wyszedłem teraz z twojéj łaski Sędzio!
Żona posłyszawszy te słowa, uciekła do drugiego pokoju, Sędzia namarszczył się i siedział, a wreście rzekł.
— Nie ciągnąłem za kark Waszeci.
— Aleś mi pomagał, odpowiedział Mateusz, gdyby nie ta przeklęta twoja pomoc, byłbym się starać wolał o tę głupią poczwarę pannę Żegotównę! Kara Boża na mnie! zawiązać sobie świat i tak szkaradnie, tak głupio! To trzeba umrzeć ze wstydu!
P. Mateusz mówiąc to przechadzał się po pokoju, w największym gniewie.
— I zapewne, dodał, zapisała mu majątek?
— Tak powiadają.
— A żebym był to mógł przewidzieć, byłbym go struł jak psa, zawołał Mateusz. Pięknieś mnie Sędzio wykierował!
— Miałeś swoją wolą —
— A kto mnie kusił, kto mi radził! kto mi pomagał? Ty panie Sędzio! Ha! potrafię się pomścić i na tym łotrze Bałabanowiczu. Pierwszy raz gdzie go spotkam, każę go moim ludziom zbić kijmi w pół śmierci. Ktoby się był tego spodziewał! Ona! ona! prędzejbym uwierzył, że ja zgłupieję! Ale ty siedzisz Sędzio, a tu potrzeba szukać rady, tu potrzeba mnie ratować, ty masz obowiązek.
— Cóż chcesz żebym teraz zrobił?
— Czy ja wiem! Ale ja muszę! ja muszę się bronić, ja nie dam sobie z przed nosa porwać majątku, dla któregom się ożenił!
— Radbym wiedzieć co poradzisz?
— Ja mu uformuję process, ja dowiodę, że Podkomorzyna nie miała prawa rozporządzać majątkiem, że ma pomięszane zmysły!
— Ale Podkomorzyna jest zupełnie przytomna.
— Któż przytomny takie głupstwo robi? To być nie może ja to zburzę, ja to wywrócę! Inaczéj, na cóżby mi się zdało moje ożenienie —
— Miejże litość nad żoną, rzekł Sędzia, ona cię słucha!
— Ja jéj to sto razy na dzień w oczy powtarzam! Dla niéj to nie nowina, ja lubię być szczerym —
— Bez takiéj szczerości wcaleby się obeszło —
— Sędzio, ja cię proszę o radę, ty mnie strofujesz? Sędzia wziął za czapkę i rzekł,
— Bądź zdrów!
A nim P. Mateusz miał czas go zatrzymać, on już wyszedł. Zostawiony sam sobie, samolub passował się ze swemi myślami, przywołał żonę żeby ją dręczyć i na nią gniew swóy wywrzeć, kazał bić sługi, łajał wszystkich i całą noc przepędził w tém szaleństwie.
Biedna Anna niewiedziała co począć, a przewidując nowe udręczenia, już tylko w modlitwach o śmierć prosiła, lecz śmierć nigdy proszona nie przychodzi. Tym czasem P. Mateusz nie tracąc nadziei zdetronizowania Bałabanowicza, osadził Złotę Wolę płatnemi szpiegami, kazał sobie donosić o pożyciu nowych małżonków i wkrótce z radością dowiedział się, że Bałabanowicz nie dość dobrze obchodził się z Podkomorzyną, która żałować zaczęła swego za mąż pójścia.
— Jeśli tak! to moja wygrana! rzekł w duchu, ale poczekajmy jeszcze trochę.
Jakoż nie omylił się w rachubach; nieupłynęło wiele czasu, ciotka skarżyć się zaczęła, całe sąsiedztwo wiedziało o tém, P. Mateusz najpierwéj. Czekał jeszcze i doczekał się tego, że ucisk któremu biedna ex-podkomorzyna doznawała, doszedł do najwyższego stopnia; a ona sama znosiła od pijanego męża niesłychane obelgi. Słudzy, którym dość dobrze było pod panowaniem zegara, w niebo głosy krzyczeli pod nowym panem, tém dotkliwiéj uciemiężającym ich, że sam niegdyś był podwładnym i mścił się swego dawnego poniżenia. P. Mateusz czekał jeszcze, i doczekał się chwili, w któréj jego postępowanie mogło uchodzić za bezinteressowne. Upatrzywszy porę, szukał sposobu widzenia się z Ciotką, któréj od jéj za mąż pójścia nigdzie nie mógł spotkać, bo w Złotéj Woli zakazano mu bywać, a w Brzozówce ani Bałabanowicz się nie pokazał, ani żonie tam pojechać pozwolił.
Wypadł jakiś jarmark w miasteczku pobliskiém, na który Bałabanowicz dawnym swoim zwyczaiem pojechał. Przewidujący wszystko Pan Mateusz, nasadził tam na niego Żydów i kilku szlachty, zalecając im żeby go spoili i do dwóch dni niewypuszczali. Gdy mu wreście znać dano, że już Bałabanowicza nie było, on sam konno udał się z jednym tylko człowiekiem do Złotéj-Woli.
Miało się ku wieczorowi, gdy stanął u bramy ogrodu i tu porzuciwszy konia, pieszo szedł ku domowi. Znajome mu były wszystkie zakątki, łatwo więc trafił do pokoju biednéj ex-podkomorzynéj.
Nie ta to była już Pani Dorota, którąśmy na początku powieści widzieli. Starsza się zdawała o lat dwadzieścia, zgarbiona, wychudła, trzęsąca, suknie na niéj w nieładzie, pieski jéj ulubione powypędzane nie dotrzymywały już towarzystwa. Zamyślona, z usty sinemi i wpadłemi siedziała i patrzała przez okno. Talja brudnych kart leżała porozrzucana przed nią.
Gdy we drzwiach ukazał się P. Mateusz, nie poznała go, aż się odezwał pokornie.
— Jak się ma Ciocia?
— Pan Mateusz! tu!
— Cóż dziwnego? dawnobym tu już być powinien!
— Jakto? to ty się nie gniewasz na mnie?
— Ja? a za cóż miałbym się gniewać —
— Wszakże ty chciałeś mojego majątku? czyhałeś na niego, życzyłeś mi śmierci?
— Ja! to chyba Bałabanowicz mógł mówić.
— Właśnie.
— Alboż nie miał w tém swego interessu, ten niegodny zwodziciel?
— Ach! nie mówże tak o nim! to mój mąż!
— A jednak jest to najniepoczciwszy człowiek. Myśmy ubolewali nad losem Cioci, ale cóż mogliśmy począć? I dziś z największą ostróżnością wkradłem się tu, wiedząc, że go niema w domu, dla niczego więcéj, tylko abym okazał, że nie byliśmy chciwi i niewdzięczni jak nas odmalowano. Ten człowiek zdradzał Ciocię, oto są na to dowody.
Tu P. Mateusz rejestra dawno przygotowane rozłożył, na które ex-Podkomorzyna ledwie okiem rzuciła.
— Cały jego majątek, mówił daléj, jest zebrany szachrajstwem i kradzieżą. On to jest nie wdzięczny i chciwy, on Ciocię przywiódł do tego poniżenia, do poczynienia sobie zapisów, do wyzucia się ze wszystkiego, myśmy o to się nie starali nigdy.
— To prawda moje serce, ale cóż chcesz, on jest moim mężem!
— Ale Ciocia cierpisz od niego!
— Zkądże o tém wiesz?
— Ja wiem wszystko, wiem jak w domu panuje, jak się ze swoją Dobrodziejką obchodzi! Przyszedłem nawet, abym proponował Cioci przeniesienie się do naszego domu, gdzie będziesz panią, szanowaną, kochaną.
— Ale jakże to być może?
— Skoro Ciocia się na to zgodzi, dziś wieczorem konie będą przed gankiem, on jutro dopiéro powróci. Wiem że zapisy które mu poczyniła Ciocia, nie są w Aktach, znajdują się tylko w oryginałach, w biurku przy jego łóżku, ja je zniszczę, jutro rozpocznę process i Ciocia wróci do majątku i swobody!
Biednéj ex-Podkomorzynéj w głowie się kręciło słuchając tych obietnic, a myśl oswobodzenia uśmiechała się do niéj. Przywykła jednak całe życie słuchać Bałabanowicza, nie pojmowała żeby co przeciw niemu uczynić było można i nie śmiała zgodzić się na przedstawienia P. Mateusza, który drżał z niespokojności.
— Ale to ci się zdaje, to być nie może! on tak jest ostróżny! odpowiedziała.
— Ja zaręczam, że tak będzie, odpowiedział szybko P. Mateusz. Gdzie jest klucz od jego pokoju? Ciocia dająca się powodować łatwo, odurzona tonem P. Mateusza rozkazującym i przekonywającym, odpowiedziała.
— On go zawsze nosi przy sobie.
— A nie ma drugiego podobnego?
— Ten może przyjdzie, rzekła cicho wskazując na drzwi. P. Mateusz, który rad był co najprędzéj wszystko ukończyć i lękał się przypadkowego powrótu Bałabanowicza, pochwycił klucz z zamka i szybkim krokiem pobiegł do jego pokoju, nie zważając z jakiém podziwieniem wszyscy ludzie na niego patrzali.
Klucz otworzył i P. Mateusz wpadł do przybytku starego skąpca, w którym on jeden tylko gospodarował i nikogo więcéj nie puszczał. Była to najosobliwsza graciarnia. W kącie stało brudne, nieposłane łóżko, z pod którego wyglądały butelki wypróżnione i pełne, na ścianach wisiała uprząż stara i parę strzelb popsutych. Podłoga zawalona była gratami bez nazwiska i kształtu, kilka kufrów pełnych tam i sam stało, a na nich leżały jeszcze części odzienia, skóry i żelaztwo. Różnego rodzaju obówie walało się po kątach i izbie, bóty, pantofle, trzewiki, kalosze. Na oknach były flaszki z lekarstwami dla koni, maście, słoiki ze szrótem i prochem, sznypry i podkowy połamane. W głowach łóżka stał kantorek, którego szukał P. Mateusz, i ku któremu chciwie poskoczył. Z siłą jakiéj dodaje wola, oderwał od razu stare spruchniałe wieko, sięgnął do szufladki i pakował papiery w kieszenie, a pakiet starannie w chustkę od nosa uwinięty włożył na piersi. Potém zatrzasnął bióro, zamknął pokój i pośpieszył do ex-Podkomorzynéj, która go w największéj niespokojności oczekiwała.
— Teraz, rzekł wchodząc, zapisy są w moim ręku, każę zaprzęgać i pojedziem. Zawołał na sługę.
— Cztéry konie do karety, w ten moment!
Sługa się wahał.
— Słyszysz! w ten moment, krzyknął Pan Mateusz, inaczéj nauczę posłuszeństwa.
— Ale jakże ja mogę wyjechać? rzekła drżąc Ciotka — to być nie może!
— Chceszże Ciocia męczyć się z nim i spokojnéj nawet nie mieć starości, dla tego że ten bezecny człowiek uwiodł ją, podszedł i zdradził, dla tego, że jesteś jego żoną? Maszże go szanować i być mu za to wdzięczną? Ja jestem w prawie i obowiązku oswobodzenia jéj!
Tak mówiąc wyglądał niespokojnie oknem czy powóz nie zachodził, a Ciotka ubierała się posłuszna w drogę, nie mając siły oprzeć mu się.
Nareście zaturkotała kareta, a P. Mateusz podał jéj rękę.
— Radzę zabrać pieniądze, obligi i precjoza, rzekł, zda się to na process, a ten bezecnik przez zemstę, mógłby papiery poniszczyć — a resztę przywłaszczyć?
— Ja nic nie mam, odpowiedziała Ciotka —
— Jedźmyż! rzekł P. Mateusz, wyprowadził ją w ganek, podał rękę do karety i siadłszy już wychylił głowę do ludzi, którzy się ciekawie zebrali byli na ganku.
— Słuchajcie moi kochani, rzekł, pilnujcie tu domu, a gdy jutro przyjedzie P. Bałabanowicz, nie dawajcie mu się tu rozporządzać z niczém i nic ztąd zabierać. Nie macie potrzeby słuchać go, taki jest rozkaz pani, nie pozwalajcie mu nic ztąd zabierać. Ruszaj! zawołał do furmana, do Brzozówki, co konie wyskoczą, masz dukat na piwo!
Kareta zniknęła w tumanach pyłu, a zdziwiona tą nagłą przemianą służba, z rozdartemi gębami, długo stała w ganku.
— To coś nowego, rzekł Jan, ale wszakże gorzéj nam nie będzie jak jest, dziéj się wola Boża! No! niechże teraz Bałabanosio powróci, oddam ja mu za swoje!