<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Pan Mateusz spał spokojnie kiedy się to działo, lecz przebudzenie jego nazajutrz było straszliwą burzą, słudzy truchleli ze strachu, przewrócono dom do góry nogami. Gniew P. Mateusza był nie do opisania, niepojmował tego wypadku, niespodziewał się go, nieumiał sobie wytłumaczyć jak się to stało, niedorozumiewał się wcale niczyjéj intrygi, nie wiedział kogo o nią posądzać. Wpół szalony latał po domu, szukał śladów, biegł za koleją powozu, ale dzięki staraniom Sędziego, w Gniłym Brodzie kończył się ślad, i daléj nie można było wiedzieć, co się z powozem stało.
Mateusz rwał włosy na głowie, i tyle chciał razem rzeczy czynić, że żadnéj dopełnić nie mógł, bo trudno mu było na jedną się zdecydować. Chciał gonić wszystkiemi drogami, szukać na wszystkie strony, przychodziły mu najdziwaczniejsze myśli, ludzie jego mieli go za obłąkanego.
W téj rozpaczy nie potrafił nawet nikogo posądzać, ani Sędziego, ani Teodora, ani się domyślił wspólnictwa Ciotki. Skutkiem niedecyzii południe przyszło, a on jeszcze nic nie zrobił, z południa udał się do Złotéj-Woli i tu dopiéro, gdy go do Ciotki niedopuszczono, zmiarkował, że się to stało za jéj wiedzą i co go srożéj jeszcze ubodło. Dowiedział się o wczorajszéj bytności Sędziego, połączył ją z ukazaniem się rannym w Brzozówce, trafił nareście na ślad jego zemsty i pośpieszył do niego.
Sędzia prawie pewien był, że P. Mateusz do niego przyjedzie, czekał go i napawał się myślą zemsty.
Jak szalony wpadł do niego P. Mateusz.
— Gdzie jest moja żona? zawołał.
— Twoja żona? dałżeś mi ją do schowania, odpowiedział Sędzia zimno.
— Pan żartujesz ze mnie! Ja wiem o wszystkiém.
— Więc powinieneś zapewne wiedzieć gdzie się ona znajduje, rzekł spokojnie Sędzia.
— To twoja zemsta Sędzio! to twoja sprawa, krzyknął Mateusz, ale na całe piekło, ja się pomścić potrafię, ja się okropnie pomszczę!
— A to mścij się, tylko daj mi pokój, bo nie wiem nawet co ci rozum pomięszało.
— Moja żona, moja żona uciekła — wykradła się dzisiejszéj nocy — moja żona.
— Powinna to była daleko wprzód jeszcze uczynić.
— Sędzio, tyś do tego wpływał!
— A gdyby i tak było?
— Ty chcesz odzyskać swój oblig — ja wiem, dołożył Mateusz, na! oddaj mi żonę, tę niegodziwą! tę — ja ci zwracam twój zapis.
— Ja go niepotrzebuję, rzekł Sędzia zawsze z największą spokojnością, znalazłem kwit i wniosę go przed Akta!
— Tak! I P. Mateusz osłupiał. Ha! więc chcesz ugody, chcesz więcéj, chcesz co utargować. Wiesz wiele warta Anna, czegoż chcesz odemnie, mów!
— Ja nic nie chcę od ciebie, tylko żebyś mi dał pokój!
— Sędzio! żartujesz sobie ze mnie, ja wiem — — Może i żartuję! odpowiedział nieporuszony Sędzia. Jeśli wiesz gdzie twoja żona, idzże jéj poszukaj!
Mateusz tracił głowę, ale widząc w ostatku, że nic tu nie dokaże, wybiegł z pokoju i pojechał. Nie wiedział już co daléj począć z sobą, i dusząc się z gniewu i bezsilnéj złości dojeżdżał do Brzozówki, gdy obdarty chłopiec jakiś zastąpił mu drogę, niosąc karteczkę w ręku.
— Co to jest?
— List do pana.
— Kto go ci dał?
— Jakiś nieznajomy.
Przewidując, że to pismo musi mieć jakiś związek z wypadkami wczorajszemi, porwał je i rozdarł z pospiechu P. Mateusz.
Na karteczce były te słowa.
„Życząc się widzieć z WP. Dobrodziejem w bardzo pilnym interessie, mam honor oznajmić mu, że na niego oczekuję w karczemce na trakcie, zwanéj Kozia, do godziny dziesiątéj wieczornéj. Interess ten więcéj go obchodzi niż mnie.

Najniższy sługa
G. Bałabanowicz m. p.

P. Mateusz nie pojmował jaki mógł mieć związek z wypadkami wczorajszemi Bałabanowicz, o którego nawet znajdowaniu się w sąsiedztwie nie wiedział; jednakże przeczucie mówiło mu, iż ten człowiek może coś wiedzieć. Nie zsiadając więc z bryczki pędził ku Koziéj karczemce, położonéj o dobrą milę od Brzozówki. Poźno było gdy tam stanął i ledwie się dostukał. Wszedłszy ujrzał kogoś leżącego na stole i chrapiącego mocno.
Był to Bałabanowicz.
Rozdmuchano przygasły ogień w kominie, a ex-plenipotent, który spał ubrany, porwał się na widok P. Mateusza.
Pierwsze spójrzenia tych dwóch ludzi na siebie, były przestraszające przenikliwością. Zdawali się mierzyć, nim mieli przystąpić do walki. Wreście P. Mateusz niecierpliwy zawołał.
— WPan mnie tu wezwałeś?
— Tak jest.
— Jaki masz do mnie interess?
Bałabanowicz bez żadnego fałszywego wstydu, rzekł.
— Pan mnie odarłeś i zgubiłeś, przywiodłeś mnie do kija i torby.
— I cóż z tego? przerwał mu przybyły, to chodź z torbą i kijem.
— Pan mając mnie w ręku, wydarłeś mi to, na co ja całe życie pracowałem.
— Co ja całe życie kradłem.
— Jeśli kradłem to nie u niego, odpowiedział Bałabanowicz. Teraz ja mam go w ręku i muszę swoje odebrać.
— Jak? co? co ty mówisz?
— Mówię i powtarzam że mam cię w ręku.
— Jakim sposobem?
— Ja to postarałem się, aby ci żonę wykradziono, w moim ręku jest ona, teraz wybieraj prędko, albo mi oddasz coś wziął we dwój nasób, albo pożegnaj się z żoną i majątkiem.
Pan Mateusz skoczył na Bałabanowicza i chwycił go za piersi.
— Daj pokój, rzekł ex-plenipotent spokojnie, ja mam z sobą ludzi.
P. Mateusz odskoczył zżymając się.
— Mam z sobą ludzi, powtórzył Bałabanowicz, nic mi nie zrobisz siłą, a choćbyś mnie tu podarł na sztuki, na nicby ci się to nie zdało; bo nie powiem słowa, póki nie stanie ugoda.
— Czegoż ty chcesz? wrzasnął P. Mateusz, czego ty chcesz stary.....? gdzieś ją podział?
— Powoli, odpowiedział Bałabanowicz. O to tu naprzód chodzi, ażebyśmy zgodzili się na warunki, twoja żona jest w mojém ręku i dobrém ukryciu. Starałem się aby ci ją wykradziono, dla tego aby odzyskać coś ty mi wydarł. Ja byłem sprężyną wszystkiego, ja namawiałem, ja pomagałem; ja nasadziłem tych co ją wykradli. Teraz albo oddasz mi nazad moje obligi i drugie tyle mi dodasz jeszcze od siebie, a za to odzyszczesz żonę to jest majątek jéj, albo stracisz ją przez rozwód który jest przygotowany. Wierz mi gdybym był tobą, wolałbym dać jakie sto tysięcy, niż stracić uporem Złotą Wolę, Dorotynki i Kijany!
P. Mateusz nie wierząc swoim uszom, nie pojmując co się z nim działo, chodził wielkim krokiem po izbie i myślał.
— A cóż mnie zapewni, że ty prawdę mówisz, że moja żona w istocie jest w twojém ręku?
— Jeśli mi nie wierzysz — to jak chcesz, ja się innym sposobem wynagrodzę, odpowiedział ex-plenipotent.
— Jeśli mi dasz słowo i podpiszesz, zaraz cię do żony zawiozę. Wybieraj z resztą! Samo z siebie! wybieraj!
Wahał się jeszcze Mateusz, Bałabanowicz zaś oczekiwał na pozór spokojnie skutku którego był prawie pewnym. Stary lis dobrze się wprzód wyrachował i teraz zimno, powoli, obojętnie rzecz traktował.
— No, słowo to i skończym? spytał po chwilce.
— Zgoda! zgoda rozbojniku! odpowiedział z gniewem Mateusz. Zarzynasz mnie, ale cóż mam poradzić. Mówże — gdzie jest? jak się dała uprowadzić?
— Podpisz wprzódy, bo ja ci nie wierzę! rzekł ex-plenipotent.
— Nielepiéj i ja ufam tobie, odpowiedział Mateusz przebiegając okiem podane mu papiery i zżymając się, podpiszę gdy mi żonę oddasz!
— Oho! ho! także masz mnie za fryca! przerwał stary, podpisz tu, inaczéj cię nie poprowadzę, a jeśli mi nie wierzysz, o co ja samo z siebie nie dbam, to schowaj papiéry i nieoddawaj mi ich aż na progu domu, w którym jest twoja żona — Zgoda?
— Zgoda! I pan Mateusz podpisał papiery szybko, zwinął i schował — Teraz jedźmy!
— Jedźmy! rzekł Bałabanowicz wkładając czapkę, konie moje stoją gotowe.
Z trudnością mógł rozpoznać P. Mateusz dokąd go wieziono, a chociaż okolice jako myśliwy nie raz zwiedził, wśród ciemnéj nocy, wjechawszy do lasu, po kilku zakrętach bryczki, zupełnie stracił pamięć miejsca. Noc była chmurna, las gęsty i podszyty, ich dwóch a woźnica trzeci, dreszcz poszedł po P. Mateuszu, gdy sobie swoje położenie wytłumaczył, i znalazł się na łasce nieprzyjaciela. Wszakże nie pokazywał po sobie bojaźni i milcząc jechał daléj. Bałabanowicz milczał nie kierując furmanem, który ze swojéj strony więcéj się zdawał na konie spuszczać, niż na siebie, puszczał im cugle i poswistywał tylko dla przyśpieszenia ich biegu.
Nakoniec P. Mateusz przerwał milczenie pytaniem.
— Dalekoż to jeszcze?
— Nie bardzo, odpowiedział Bałabanowicz.
— Powiesz mi teraz jak to się stało? dodał Mateusz.
— Teraz ci powiem, rzekł ex-plenipotent, bo to już nikomu nie zaszkodzi, moja to sprawa i Sędziego.
— O! domyśliłem się, że Sędzia miał w tém udział, ale ja mu to oddam.
— Należał do tego i ktoś trzeci jeszcze.
— Ktoś trzeci?
— Tak, pan Teodor Ordęga, który się kochał w twojéj żonie i —
— Pan Teodor? on?
— Widywali się często, kiedyś był u wód. Myśmy go tam z Sędzią popchnęli i łatwo żonę twoją zbałamucił!
— A ja o tém niewiedziałem! zawołał P. Mateusz.
— Samo z siebie! Myśmy go namówili żeby ją wykradł, a z pół drogi dla niepoznaki, powierzył ją mnie, sam zaś dla niepoznaki wrócił nazad! Ja ją teraz ukryłem w pewném miejscu — ot i cała historja.
Mateusz milczał, a z gniewu szarpał na sobie odzienie i rzucał się na siedzeniu. W téj chwili ukazało się rzęsiste światło między drzewy, przeglądające przez drobne szyby chaty budniczéj.
— To tu? spytał niecierpliwie Mateusz.
— Tu! rzekł Bałabanowicz.
Zbliżyli się po cichu i wysiedli, lecz ex-plenipotent stanął na progu i zaparł mu drogę.
— Proszę o papiery.
— Masz je, masz, puszczaj! zawołał popychając go Mateusz i papiery rzucił, a sam wpadł do sieni.
Bałabanowicz schował papiery, zapiął prędko suknią i schwycił za klamkę. Otworzył nagle drzwi, przez które buchnęło światło i ciepłe powietrze, i z piekielnym śmiechem, krzyknął w uszy P. Mateuszowi.
— Oto twoja żona!
P. Mateusz stał w progu osłupiały, bo w izbie chaty widać było na tapczanie, zakrytym całunem, ciało Anny, uwinięte w bieliznę, przy niém paliły się świece, a męszczyzna jakiś klęczał i modlił się płacząc.
Był to P. Teodor Ordęga — Anna umarła w drodze.

separator poziomy



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.