Chłopi (Balzac)/Część druga/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Drukarskie Galewski i Dau |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pewnej soboty wieczór, Kuternoga, Bonnebault, Godain, Tonsard, jego córki, żona, stary Fourchon, Vaudoyer i kilku robotników wieczerzało w karczmie. Księżyc świecił blado, był silny mróz od którego ziemia robi się sucha; pierwszy śnieg stopniał, tak więc kroki człowieka w polu nie zostawiały śladów, przy pomocy których zdobywa się w poważnych wypadkach poszlaki zbrodni. Jedli potrawkę z zająca pochwyconego w sidła, śmieli się, pili, było to nazajutrz po ślubie Godainowej, którą miało się odprowadzić do domu. Dom jej był niedaleko domu Kuternogi. Kiedy Rigou sprzedawał mórg ziemi, to dlatego, że był odosobniony i blisko lasu. Kuternoga i Vaudoyer wzięli swoje fuzje aby odprowadzić pannę młodą; ale cała wieś spała, nie widać było ani jednego światła. Tylko to wesele czuwało i robiło hałas jak wszyscy djabli. W tej chwili weszła stara Bonnebault, każdy popatrzał na nią.
— Zdaje się, rzekła do ucha Tonsarda i jego synów, że kobita zacznie rodzić. On osiodłał konia i pojedzie po doktora Gourdon do Soulanges.
— Siadajcie, matko, rzekł Tonsard, który ustąpił jej miejsca przy stole i poszedł się położyć na ławie.
W tej chwili rozległ się galop konia, który przejechał szybko przez drogę. Tonsard, Kuternoga i Vaudoyer wyszli nagle i ujrzeli p. Michaud jadącego przez wieś.
— Jak on rozumie swój interes, rzekł Kuternoga, bierze się przez Blangy i przez gościniec, to pewniejsze...
— Tak, rzekł Tonsard, ale wróci z panem Goudron.
— Nie zastanie go może, rzekł Kuternoga, oczekiwano go w Couches, dla poczmistrzowej. Też pomysł o tej porze niepokoić ludzi!
— W takim razie pojedzie gościńcem z Soulanges do Couches, to najkrócej.
— I to najpewniejsze dla nas, rzekł Kuternoga. W tej chwili pięknie świeci księżyc, na gościńcu nie ma strażników jak w lesie, słyszy się z daleka; z zarośli, w miejscu gdzie łączą się z laskiem, można wygarnąć do człowieka z tyłu jak do królika, o pięć kroków...
— Będzie wpół do dwunastej kiedy on będzie tamtędy przejeżdżał, rzekł Tonsard, straci pół godziny na jazdę do Soulanges i tyleż na powrót... A, ba, moje dzieci, gdyby pan Gourdon był w drodze...
— Nie kłopocz-że się, rzekł Kuternoga, ja będę o dziesięć minut od ciebie na drodze z Blangy do Soulanges, Vaudoyer o dziesięć minut od ciebie od strony Couches, i gdyby ktoś przejeżdżał, powóz, poczta, żandarmi, słowem ktokolwiek, damy głuchy strzał w ziemię.
— A jeśli go chybię?...
— Ma rację, rzekł Kuternoga, ja jestem lepszy strzelec niż ty, Vaudoyer, pójdę z tobą, Bonnebault mnie zastąpi, krzyknie, to lepiej słychać, a mniej jest podejrzane.
Wszyscy trzej wrócili do izby, zabawa szła swoim torem; tylko o jedenastej, Vaudoyer, Kuternoga, Tonsard i Bonnebault wyszli z fuzjami, tak że żadna z kobiet nie zwróciła na to uwagi. Wrócili zresztą w trzy kwadranse potem i pili aż do pierwszej z rana. Dwie Tonsardki, ich matka i stara Bonnebault tyle dali pić młynarzowi, robotnikom i dwom chłopom, zarówno jak Fourchonowi, ojcu Tonsardowej, że leżeli na ziemi i chrapali w chwili gdy czterej biesiadnicy wyszli; za ich powrotem, pobudzono śpiących z których każdy leżał na tem samem miejscu.
Podczas gdy orgja szła w najlepsze, dom państwa Michaud przechodził najstraszliwsze wzruszenia. Olimpja dostała pierwszych bólów, mąż myśląc że już zaczyna się poród, pojechał natychmiast pędem po lekarza. Ale skoro tylko Michaud wyjechał, bóle biednej kobiety uspokoiły się natychmiast; myśl jej bowiem tak była przejęta niebezpieczeństwami, jakie mogły grozić mężowi o tej godzinie w okolicy wrogiej i pełnej zdeterminowanych hultajów, że ta męka duszy była dość silna aby uśmierzyć i zahamować odrazu cierpienia fizyczne. Daremnie służąca przedstawiała pani, że jej obawy są urojone; rzekłbyś że nie rozumie: siedziała przy kominku nadstawiając ucha na każdy szmer. W lęku swoim, który rósł z każdą sekundą, obudziła służącego jakby chcąc wydać jakiś rozkaz. Biedne kobieciątko chodziło po domu w gorączkowem podnieceniu; patrzała w okna, otwierała je mimo zimna; schodziła, otwierała drzwi na dziedziniec, patrzała w dal, słuchała... nic... wciąż nic, mówiła, i wracała zrozpaczona.
Około kwadrans na pierwszą wykrzyknęła: „To on, to on, poznaję jego konia!“ i zeszła wraz ze służącym, który pokwapił się otworzyć bramę. To osobliwe, rzekła, że wraca lasem z Couches. Następnie stanęła jakby zdjęta grozą, nieruchomo, bez głosu. Służący podzielił to przerażenie, było bowiem we wściekłym galopie konia, w szczęku pustych strzemion które dzwoniły, coś niesamowitego, a towarzyszyło tym odgłosom owo znamienne rżenie, jakie konie wydają kiedy biegną same. Niebawem, zbyt wcześnie dla nieszczęsnej kobiety, koń przybył do bramy, dyszący, zlany potem, ale sam; zerwał cugle, w które się z pewnością zaplątał. Olimpja patrzała błędnym wzrokiem na służącego jak otwierał bramę; ujrzała konia i, nie mówiąc słowa, zaczęła biec do zamku jak szalona; przybiegła, padła pod oknami generała, krzycząc: „Panie, panie, zamordowali go!...“.
Krzyk ten był tak straszliwy, że obudził hrabiego: zadzwonił, zbudził cały dom, jęki pani Michaud, która urodziła na ziemi dziecko martwe, ściągnęły generała i służbę. Podniesiono biedną, umierającą kobietę, skonała mówiąc do generała: „Zabili go!“.
— Józefie! krzyknął hrabia na kamerdynera, biegnij po lekarza, może jest jeszcze jaki ratunek... Nie, poproś raczej księdza proboszcza aby przyszedł, bo ta biedna kobieta umarła i dziecko także... Mój Boże! mój Boże! co za szczęście, że żony tu niema!... A ty, rzekł do ogrodnika, idź zobaczyć co się stało.
— Stało się, rzekł chłopak z rządcówki, że koń pana Michaud wrócił przed chwilą sam, z zerwanemi cuglami, z nogami we krwi... Jest plama krwi na siodle...
— Co począć w nocy? rzekł hrabia. Idźcie obudzić Groisona, idźcie zawołać strażników, osiodłajcie konie, przetrząśniemy wieś.
O świcie, osiem osób, hrabia, Groison, trzej strażnicy i dwaj żandarmi przybyli z Soulanges z wachmistrzem, przetrząsnęli okolicę. Znaleziono w końcu, około południa, ciało generalnego strażnika w kępce drzew, między gościńcem a drogą do La-Ville-aux-Fayes, na skraju parku Aigues, o pięćset kroków od bramy Couches. Dwaj żandarmi pojechali, jeden do La-Ville-aux-Fayes sprowadzić prokuratora, drugi do Soulanges po sędziego pokoju. Znaleziono na drodze ślady konia, który stanął dęba, oraz wyraźne ślady galopa wystraszonego zwierzęcia, aż do pierwszej ścieżki leśnej poniżej żywopłotu. Koń, nie powodowany już przez jeźdźca, pomknął tamtędy; znaleziono kapelusz zabitego na tej ścieżce. Pędząc do stajni, koń obrał najkrótszą drogę. Michaud miał kulę w plecach, krzyż pacierzowy był strzaskany.
Groison i wachmistrz zbadali z niezwykłą roztropnością grunt dokoła śladów końskich, które zdradzały to, co w stylu sądowym nazywa się teatrem zbrodni; ale nie mogli dojrzeć żadnej wskazówki: ziemia była zbyt zmarznięta, aby zachować odcisk stóp mordercy; znaleźli jedynie papier od naboju. Kiedy prokurator, sędzia śledczy i pan Gourdon przybyli aby zabrać ciało i dokonać autopsji, stwierdzono, że kula, która zgadzała się ze szczątkami kłaków, to była kula karabinowa wystrzelona z karabinu, nie było zaś ani jednego karabinu w całem Blangy. To było również zdanie wachmistrza i porucznika żandarmerji w La-Ville-aux-Fayes.
— Niepodobna, aby to nie była sprawka miejscowych ludzi, rzekł wachmistrz, ale są dwie wsie, Couches i Blangy, a w każdej pięć do sześciu osób zdolnych popełnić ten mord. Ten, którego podejrzewałbym najbardziej, Tonsard, spędził noc na hulance, ale pański wice-mer generale, był na weselu; Langlumé, pański młynarz, nie opuścił ich. Byli pijani tak, że ledwie trzymali się na nogach, odprowadzili pannę młodą o w pół do pierwszej, przybycie zaś konia świadczy, że Michaud padł zamordowany między jedenastą a północą. O kwadrans na jedenastą, Groison widział całe wesele przy stole, a pan Michaud przejechał tamtędy spiesząc do Soulanges, dokąd przybył o jedenastej. Koń jego wystraszył się między dworkami przy drodze; ale może on dostał strzał przed Blangy, i trzymał się jakiś czas. Trzeba wydać nakaz aresztowania co najmniej dwudziestu osób, uwięzić wszystkich podejrzanych; ale panowie znają chłopów tak jak ja; możecie ich trzymać rok w więzieniu, nie wydobędziecie z nich nic. Co zrobicie tym wszystkim, którzy byli u Tonsarda?
Sprowadzono Langlumé, młynarza i wice-mera przy generale Montcornet, opowiedział swój wieczór; byli wszyscy w karczmie; nikt nie wychodził, chyba na parę chwil, na dziedziniec... Poszedł tam z Tonsardem około jedenastej; mówili o księżycu i o pogodzie; nie słyszeli nic. Wymienił wszystkich obecnych; żaden z nich nie opuścił karczmy. O drugiej, wszyscy odprowadzili nowożeńców do domu.
Generał zdecydował z wachmistrzem, porucznikiem żandarmerji i prokuratorem, aby sprowadzić z Paryża zdolnego agenta policji, który przybędzie do zamku jako robotnik i który będzie się prowadził dość licho, tak aby go odprawiono; będzie pił, zacznie przesiadywać Pod Wiechą i zostanie we wsi odkazując się na generała. Był to najlepszy sposób aby wyśledzić jakąś poszlakę i schwycić ją w lot.
— Gdybym miał wydać na to dwadzieścia tysięcy odkryję w końcu mordercę mego biednego Michaud... powtarzał bez ustanku generał Montcornet. Wyjechał z tą myślą i wrócił z Paryża z jednym z najsprytniejszych agentów, który ulokował się w zamku aby kierować rzekomemi robotami i który bawił się kłusownictwem. Złapano go na tem, generał wyrzucił go i wrócił do Paryża w lutym.