Chłopi (Balzac)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Chłopi | |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Zakłady Drukarskie Galewski i Dau | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Tytuł orygin. | Les paysans | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BALZAC
CHŁOPI
Przełożył i wstępem opatrzył
BOY - ŻELEŃSKI
TOM I
Skład główny
KSIĘGARNIA F. HOESICKA
w Warszawie Przekładów Boy’a Tom 95.
Zakłady Drukarskie Galewski i Dau w Warszawie
1928
|
Przystępując do czytania tej powieści, trzeba się wyzbyć suggestji tytułu, zapomnieć o Reymoncie i jego Chłopach. Nie można zestawiać tych dwóch dzieł, bo w każdem z nich idzie całkiem o co innego. Nie chodzi tu Balzakowi o stosunek chłopa do ziemi, o tę mistykę ziemi którą przepojony jest utwór Reymonta; nie znajdziemy tu ani współżycia człowieka z naturą, ani rytmu pór roku, ani majestatu zwyczajów i obyczajów. Jego chłop nie ma nic z „króla Piasta“. Nie widzimy właściwie prawdziwego chłopa, widzimy raczej szumowiny wsi, widzimy małe miasteczko. Nie wiemy zresztą, coby nam jeszcze pokazał Balzak w tym utworze, którego nie dokończył, którego część mamy tylko w szkicu. W pierwszej redakcji, zupełnie zresztą odmiennej od późniejszych Chłopów, utwór nosi tytuł Wielki Właściciel, i ten tytuł zgodniejszy jest może z treścią. Jestto dzieło wybitnie polityczne i społeczne; jestto bystrem choć stronniczem okiem widziane przedłużenie rewolucji i jej konsekwencje. Dalszy ciąg nieubłaganej walki między dawnym a nowym porządkiem, między światem przywileju a światem pracy czy talentu; problem bogatych i ubogich, problem dawnej niedbałej rozrzutności w starciu z nowoczesnem wyzyskaniem ziemi, wyzyskaniem człowieka, wyzyskaniem każdego kwadratowego centimetra.
W zestawieniu z naszą ideologją z owej epoki, obraz ten uderza swym brakiem sentymentalizmu, swoją brutalnością. U nas, po bankructwie szlachetczyzny na której ciążyła hańba rozbiorów, zaświtała ideologja zbawienia przez lud, czy też przez szlachtę z ludem. Tam, we Francji, lud jest zwycięzcą; ale poza tym ludem, którym było właściwie mieszczaństwo, szczerzy zęby nowy już lud, późniejszy proletarjusz. Przeszłość — bodaj w swoich pomnikach — ma tam urok zwyciężonych, urok minionego piękna w przeciwieństwie do szpetoty współczesności. W nowo wstępującym na arenę zapaśniku, Balzac widzi zwierzę ludzkie, widzi zaczynającą się walkę na śmierć i życie. Możnaby mówić o przesadzie, o pesymizmie, gdyby akcja Chłopów nie przypadała na epokę, w której my mieliśmy nasz rok 1846 i rzezie chłopskie. A Francja nabrzmiała jest rewolucjami. Pod tym kątem pisana jest ta powieść, która dziś czyni wrażenie osmucające, która wydaje się raczej pamfletem niż epopeją. Jestto problem nierówności społecznej, bogatych i ubogich, wyżyn i nizin, proces niwelacji, z którym porać się będzie cały wiek XIX. I ten proces przesłania autorowi to, co miało, przynajmniej wedle tytułu, być samym przedmiotem: chłopów. Z narowu, z upodobań, przesuwa rzecz raczej w świat który często opisywał i który znał lepiej: mieszczaństwo.
Znakomicie maluje Balzac wszystkie szczeble przejściowe, całą drobiazgową pracę owadów toczących własność. Rozumie wszystkie imponderabilia, uczucia które dominują nawet nad interesem. Rigou, który jest pijawką wsi, jest szanowany, ma posłuch, gdy generał, mimo swej bohaterskiej przeszłości i dobrodziejstw, jest znienawidzony. Lichwiarz wiejski umiał pozostać swoim, żołnierz napoleoński stał się obcym. Rigou, Soudry, Lupin, Gaubertin, to tyleż przekrojów społecznych. O ile chłop jest jeszcze dla Balzaka tym samym jakim był w średniowieczu, o tyle mieszczaństwo pcha się nieustannie ku górze, zdobywa wciąż nowe tereny. Znakomicie oddany jest nowy nepotyzm mieszczański, który zajął miejsce szlacheckiego.
Jak nieraz miałem sposobność zauważyć, często dzieło Balzaka mówi co innego, niż to co on chce powiedzieć. Sympatje jego idą do generała; Gaubertin jest dlań łajdakiem. Ale mimochodem, jakby bez jego woli, dowiadujemy się o dobrodziejstwach jakie spłynęły na okolicę dzięki energji i przemyślności Gaubertina; jak ludność się zdwoiła, porosła w dobrobyt, jak całe gałęzie przemysłu się rozwinęły; i, mimo wszystko, nie możemy się oprzeć wrażeniu, że generał jest chlubnym przeżytkiem dawnej epoki, a Gaubertiny to są budowniczowie nowej Francji. I nie zawsze jesteśmy w stanie podzielić liryzm, jaki opanowuje Balzaka na myśl że piękny park w Aigues, w którym tak rozkoszne godziny snuła hrabina de Montcornet z wiernym Blondetem, ma być zmieniony na orne pole...
Kiedy pierwsza część Chłopów ukazała się w feljetonach La Presse, nie dziw, że zaskoczyła czytelników. Pierwszy to raz powieściopisarz porusza tego rodzaju problemy, spogląda im tak śmiało w oczy. Wbrew snom o „wolności, równości i braterstwie“, kwestja socjalna wyłania się straszliwa, brutalna, nie daje się zakłamać niczem. Być albo nie być rysuje się wyraźnie na gmachu społeczeństw. W epoce tej utwór Balzaka stanowi straszliwe memento. Jest w nim już in nuce istota bolszewizmu. Hasła demokratyczne przeszły do mas wówczas gdy masy pogrążone były w ciemnocie, gdy nagle pękły wszystkie zapory, a okres długich wojen rozpętał instynkty.
Konkluzje, jakie wyciąga Balzac, zgodne są z jego doktryną polityczną. Ograniczenie praw, zwalenie fikcji równości, religja jako hamulec. Oświata? Nie zdaje się, aby w nią Balzac wierzył zbytnio: jego Fourchon jest półinteligentem, i nie jest lepszy od innych, raczej przeciwnie. Ten bezwzględny pesymizm Balzaka działa w tym utworze cokolwiek odpychająco. Jest on pisany w dobie gdy Balzac widział ludzkość bardzo czarno, w najbardziej beznadziejnej fazie Europy, gdy nasi wielcy poeci uciekali w mistycyzm przed rozpaczą. Jakże daleko jesteśmy od ewangelicznego morału Lekarza Wiejskiego! A może kontrast ten jest umyślny? Może Balzac chciał nam przeciwstawić ideę rozumnego poświęcenia doraźnej i sentymentalnej filantropji, której był największym wrogiem?
Bo zważmy, początkiem wszystkiego złego jest tu dobroć dawnej właścicielki Aigues, panny Laguerre. Owa dobroć płynąca nie z rozumu i z serca, ale z egoizmu i ze słabości. Może chciał też powiedzieć, że tak jak „nie igra się z miłością“, tak nie igra się z ziemią? Że na ziemi trzeba pracować i że trzeba się jej oddać, inaczej ona sama i jej płody będą szły w ręce tych, którzy z nią żyją? Mistyka własności. Ci, którzy są bogaci i którzy chcą próżnować, — mówi niejako Balzac — mają tyle sposobów potemu, niech nie urągają w parkach i pałacach nędzy ludzi mieszkających w lepiankach. Motto: Kto ma ziemią ma wojną. Imperatyw „reformy rolnej“ znów mimowoli przemawia z dzieła Balzaka.
Cobądź byśmy mówili o pesymizmie Balzaka, we Francji przepowiednia jego ziściła się zupełnie. Chłop stoczył wielką własność. Czy ze szkodą produkcji, niech odpowiedzą ekonomiści.
U nas proces ten był na wiek niemal zahamowany; chłop — przynajmniej w znacznej części kraju — nie mógł iść po linji swoich naturalnych dążeń i namiętności. Tuż po ostatniej wojnie natomiast byliśmy świadkami żywiołowego ruchu, mającego wiele powinowactwa z tłem powieści Balzaka. Walka między bezrolnymi czy małorolnymi a wielką własnością dopiero się rozpoczyna, dlatego utwór Balzaka nabiera dziś dla nas cech szczególnej aktualności.
Interesującem jest, że pobudką do napisania Chłopów stały się rozmowy z Polakiem, p. Wacławem Hańskim w Genewie. Pierwszy szkic powieści nosił tytuł Wielki Właściciel[1], w którym nietyle chodziło o problem chłopów, ile o dramat wielkiej własności. Później Balzac sam stał się właścicielem: kupił sobie pod Paryżem dom z ogrodem, Les Jardies, i tam miał sposobność zetknąć się ze swymi sąsiadami, z ludem. Po paru latach, sprzedał Les Jardies, szczęśliwy że się ich pozbył ze znaczną stratą, ale doświadczenia tego sąsiedztwa pozostały mu na zawsze w pamięci. Nie najlepiej wyszli na tem chłopi: bardzo być może bowiem, że Balzac, który wieś znał mało, przetworzył na swoich chłopów typy podmiejskich wygów, mających wszystkie wady chłopa bez jego przymiotów. Czy — jak twierdzą niektórzy „balzakologowie“ — ów brak bezpośredniej znajomości materjału, niedostateczne przeżycie tematu nie było przyczyną, że wielki realista, jakim był Balzac, tak mozolił się nad swemi Chłopami, a wreszcie nigdy ich nie dokończył? Być może. W każdym razie, bardzo ciekawą jest historja tej książki.
W r. 1834 Balzac zaczął pisać swego Wielkiego Właściciela, potem Qui a terre a guerre. Wreszcie, w roku 1844, czyli w dziesięć lat po pierwszym szkicu, bierze na warsztat powieść w jej nowem ujęciu. W październiku r. 1844 pisze do pani Hańskiej, że ma „opium w głowie z powodu newralgji“, że mimo to w dziesięć dni napisał 6.000 wierszy, że zecerzy czytają powieść i są nią zachwyceni. Ta powieść miała mu przynieść swobodę i możność wyjazdu za granicę dla spotkania z Ewą. Ale w rzeczywistości praca szła mu wolno. Niektórzy biografowie Balzaca mają do pani Hańskiej dziwne zaiste pretensje, że mianowicie niepewność tych spotkań zmniejszyła „wydajność“ pisarza. Pomijając niedorzeczność podobnych pretensji, trzeba zaznaczyć, że w owej epoce Balzac był już nadludzko zmęczony. W tych latach kolosalna jego produkcja słabnie, mimo że geniusz jego pozostaje wciąż na wysokości najwspanialszych jego utworów. Poprostu siły fizyczne odmawiają posłuszeństwa. Potrzeba życia obok ukochanej kobiety dominuje nad wszystkiem; wszystko jest na drugim planie, gdy chodzi o to aby spędzić parę tygodni z Ewą. Niema już u Balzaka dawnej radości tworzenia; pozostał raczej zewnętrzny przymus pisania; jest on w tej chwili istotnym galernikiem pióra, niewolnikiem swoich zobowiązań. Jest przemęczony. Wytrwa do końca, ale przypłaci to życiem.
La Presse zaczęła drukować Chłopów w grudniu i wydrukowała trzynaście rozdziałów. Była to epoka, gdy wymyślono powieści w feljetonach; mistrzami tych powieści fabrykowanych od wiersza byli Dumas i Sue, Balzac, zazdrosny potrosze o ich popularność i o ich honorarja, chciał im dotrzymać kroku; ale jak jemu, jego prozie nabrzmiałej myślą, mierzyć się co do produkcji z łatwemi bajkami tych rywali! Rozpoczynając druk Chłopów dziennik La Presse zapowiedział Reine Margot Dumasa jeszcze na koniec grudnia, chcąc znanym sposobem podbić przed Nowym Rokiem abonament. Powieść Dumasa była większą atrakcją, co musiało być dla Balzaka, mimo że świadomego swej wartości, dość przykre.
Nie oszczędzono mu i innych przykrości. Redaktor La Presse nie taił, że przez Chłopów dziennik traci abonentów; utwór Balzaka wydał się nudny. Przytem co za temat! Chłopi, i do tego ujęci z surowym naturalizmem, co za temat w epoce romantycznego pióropusza! Balzac wyprzedził tu o wiele swoją epokę. Wojskowi obrażali się o napoleończyka. Monitor Armji zamieścił gwałtowny atak na autora z powodu generała Montcorneta, Balzac odpowiedział na to notatką. Kiedy część pierwsza się kończyła, zapowiedziano drugą na luty r. 1845.
Odtąd zaczyna się dla Balzaca martyrologja Chłopów. Długi, kłopoty, plany małżeństwa, inne utwory na warsztacie, wszystko to odwleka wciąż dalszy ciąg powieści. La Presse, która przerwała mu ją wtedy kiedy był w wenie, teraz domaga się natarczywie dalszego ciągu, grozi procesem. Balzac sili się pisać, nie może, mimo że ma skreślony plan. Ta pierwsza część, tych trzynaście rozdziałów, tworzących dziś więcej niż połowę, miały w zakroju stanowić ledwie czwartą część dzieła. Prócz tych trzynastu, napisał cztery następne, początek drugiej części. Były gotowe dla La Presse, ale nigdy się tam nie ukazały: obawiano się zacząć druk nie mając całości.
W lutym zaczyna się męka. 15 lutego Balzac donosi pani Hańskiej, że nic nie napisał, i dodaje: „Gdybym mógł w tydzień napisać drugą część Chłopów, wyjechałbym“. Czy wena twórcza osłabła? Nie; wszak stworzy jeszcze takie arcydzieła i takich rozmiarów jak Kuzynka Bietka i Kuzyn Pons; nie może skończyć Chłopów! Dziennik prześladuje go z całą brutalnością. Półtrzecia roku trwa ta nieznośna korespondencja, która kończy się wreszcie zwrotem pieniędzy przez Balzaka i zerwaniem z La Presse, mimo przyjaźni jaka łączyła Balzaka z żoną redaktora, Delfiną de Girardin. Balzac słusznie się broni, że przerwa była nie z jego winy, i że ona to oderwała go od dzieła. Obiecuje dokończenie, ale — powiada — potrzebuje wypocząć. Ofiaruje w zamian inne utwory. Girardin, mocarz prasy, zimny, impertynencki, drażnił miłość własną Balzaka; stał na stanowisku formalnem, I znów donosi Balzac pani Hańskiej, że musi się zabrać do pracy aby uniknąć procesu. Ale aż do lipca 1847 r. wlecze się ta sytuacja, wśród wymiany bardzo cierpkich listów.
Wreszcie, sprowokowany impertynenckim listem, Balzac zwrócił przeszło 5000 franków zaliczek. Wyjechał do Wierzchowni; kiedy wrócił, jeszcze go ściga nieubłagany dziennik o pozostałe kilkaset franków; wciąż ci nieszczęśliwi Chłopi! A było to tuż po Rewolucji 1848, która straszliwie powikłała dosyć już trudne interesy Balzaka. Biedny geniusz! Nie mogąc nigdzie dostać pieniędzy, nie mogąc wytrzymać w Paryżu, ucieka znów do ukochanej kobiety, która ofiarowała mu spokój w swoim domu, na Ukrainę. Ale w jego nieobecności, 7 października 1848, mściwy Girardin zaskarżył go i zajął należność jaką miał Balzac w Komedji Francuskiej z racji przyszłego wystawienia sztuki Mercadet, która była w próbach. Sztukę zresztą wycofano, i ten krok — trzeba przyznać — mało rycerski nie przyniósł Girardinowi nawet pieniędzy. Wreszcie Balzac nadesłał z Wierzchowni ostatnie siedemset franków; był wolny od koszmaru Chłopów, tego dzieła zaczętego z namiętnością, a które, może z winy redaktora, stało się jego zmorą.
Mimo iż w Wierzchowni Balzac zajmował się Chłopami do ostatniej chwili, umarł nie dokończywszy ich. Skąd się tedy wzięło dokończenie powieści, która ostatecznie stanowi całość? Istniał szkic, pierwotna redakcja całości. Takie pierwsze redakcje służyły Balzakowi za kanwę, w licznych zaś korektach rozrastało się dopiero dzieło, nabierało istotnej postaci. Otóż, co do reszty Chłopów, trzeba się było zadowolić tą pierwszą redakcją. Wykończone dzieło kończy się na rozdziale IV drugiej części. Numerowane były te rozdziały przez Balzaka w dalszym ciągu, coby świadczyło że należały do tamtych i że przerwano powieść jedynie aby zrobić miejsce romansowi Dumasa.
Spadkobierczynią Balzaka została jego żona Ewa z Rzewuskich Balzakowa. Mogła odrzucić sukcesję złożoną z samych niemal pasywów; ale dla honoru nazwiska wielkiego pisarza, który pokazał w Cezarze Birotteau i w całem swojem życiu jak wysoko ceni swoją uczciwość kupiecką, przyjęła spadek i dopełniła płynących stąd zobowiązań sumiennie. Jedyną pozycją na ich pokrycie była puścizna literacka Balzaka.
Aby wydać Chłopów jako książkę, pani Balzakowa szukała kogoś, ktoby uzupełnił ten utwór. Nie wińmy jej; takie były ówczesne pojęcia o pietyzmie literackim. Inaczej zresztą nie znalazłaby wydawcy. Sam Balzac, dla uzupełnienia innej powieści, Małomieszczanie, wskazał podobno Karola Rabou. O Chłopów pani Balzakowa prosiła Champfleury‘ego. Nie chciał się podjąć. Sama tedy zamierzyła dokonać dzieła i prosiła Champfleury‘ego tylko o pomoc. Wżyta była w tworzenie Balzaka, który wysoko cenił jej znawstwo stylu i smak. Jej nowela stała się szkicem do Modeste Mignon! W trakcie roboty pani Ewa zaczyna się wahać, czuje że podjęła rzecz nad siły. I znowu dramat z księgarzami: księgarz grozi jej, że jeżeli nie dostarczy Chłopów, do czego się zobowiązała, zapłaci ogromne odszkodowanie. „Ci Chłopi — pisze pani Balzakowa — to olbrzymie dzieło i ponad moje siły, czuję to. Mimo to, nie zniechęcam się, znoszę codziennie sumiennie moje ziarnko piasku i żwiru do tego pomnika z ciosanego marmuru aby go dokończyć jak potrafię. Wiem, że to wspaniałe dzieło będzie się kończyło nijako. Ale co począć! Gdzie znaleźć artystę, któryby je dopełnił po mojej myśli! Gdyby mi dano bodaj rok, może zrobiłabym z tego coś; naglona w ten sposób, zniszczę wszystko. Ale, skoro zrobiono z literatury rzemiosło a z dzieł sztuki mniej lub więcej dobrze odrobione produkty, róbmy jak inni. Wierzyciele pana de Balzac — jeżeli nie publiczność — poczytają mi to za zasługę...“
Mimo to, ostatecznie, pani Ewa odstąpiła od zamiaru. Ograniczyła się do koniecznych, drobnych zresztą retuszów. Przydała zakończeniu stronicę, która była niezbędna. Balzac urywa na słowach malujących nędzę, do której doszedł Blondet. Historja listu z żałobnemi pieczęciami, który przynosi mu w darze rękę i majątek ukochanej kobiety, dopisana jest przez Ewę Hańską w duchu zapewne intencji Balzaka. I jestto w skrócie historja jej samej i Balzaca, który zresztą nieraz, kreśląc miłość Blondeta i pani de Montcornet, musiał myśleć o miłości swojej wiernej Ewy.
Taka jest historja Chłopów Balzaka, tej powieści nie najdoskonalszej z pewnością, posępnej, przygniatającej, ale jasnowidzącej w ogólnem spojrzeniu. Ogłoszona po polsku dzisiaj, nabiera ona znaczenia niemal polityczno-społecznego, wywoła zapewne komentarze, polemiki, jak je wywołała w chwili ogłoszenia jej niegdyś we Francji. Interesującem dla nas jest, że jednym z polemistów był wówczas Adam Mickiewicz w przedwyborczym artykule w Trybunie Ludów p. t. Chłopi. W przejrzystej aluzji występuje on przeciwko pisarzom, którzy „powiadają się religijnymi i chcą zbudować chłopów, których mają ochotę oskarżać o skłonność do ateizmu. Wyrabiają sobie pojęcie o stanie religijnym chłopa podług historji Rewolucji wydanych przez legitymistów i mieszczuchów, albo według wiadomości podawanych przez większość naszych powieściopisarzy salonowych“.
Dziś, gdy Balzac przestał być dla nas tem, czem był dla Mickiewicza, „powieściopisarzem salonowym“, gdy losy przyszłej Polski, jak wówczas losy Francji, spoczywają w znacznej mierze w rękach chłopa, z pożytkiem będzie przeczytać i przedyskutować tę książkę.
J. J. Rousseau napisał na nagłówku „Nowej Heloizy“: „Widziałem obyczaje moich czasów i ogłosiłem te listy“. Czyż nie mogą powiedzieć na wzór tego wielkiego pisarza: Śledzą bieg mojej epoki i ogłaszam to dzieło.
Studjum to, przerażające swą prawdą dopóki społeczeństwo zechce czynić z filantropji zasadą miast ją uważać za przypadek, ma za cel uwydatnić główne postacie ludu, zapomnianego przez tyle piór w pościgu za nowym tematem. Zapomnienie to jest może tylko ostrożnością, w epoce gdy lud odziedziczył po monarchji wszystkich jej dworaków. U poetyzowano zbrodniarzy, rozczulono się nad katem, niemal ubóstwiono proletarjusza!... Powstały sekty i krzyczą ustami swoich pisarzy: Powstańcie, pracownicy! tak jak powiedziano Trzeciemu Stanowi: Powstań! Można zgadnąć, że żaden z tych Herostratów nie miał odwagi udać się na wieś, aby studjować nieustanny spisek tych, których nazywamy jeszcze słabymi, przeciw tym, którzy się uważają za silnych, chłopa przeciw posiadaczom?... Chodzi o to, aby oświecić nie dzisiejszego ale jutrzejszego prawodawcę. W szale demokratycznym, który zagarnia tylu ślepych pisarzy, czyż nie jest palącą rzeczą odmalować wreszcie tego chłopa, który czyni kodeks fikcją sprowadzając własność do czegoś co jest i czego niema? Ujrzycie tego niestrudzonego kreta, tego gryzonia, który kruszy i proszkuje ziemią, dzieli ją, kraje mórg na sto części; a zaprasza go wciąż na tą ucztą drobne mieszczaństwo, które czyni zeń wraz swego sprzymierzeńca i swoją ofiarą. Ten antyspołeczny żywioł pochłonie kiedyś mieszczaństwo, jak mieszczaństwo pochłonęło szlachtą. Wznosząc się ponad prawo siłą swej małości, ten Robespierre o jednej głowie i dwudziestu miljonach ramion pracuje bez przerwy, przyczajony w każdej wiosce, usadowiony w radzie gminnej, uzbrojony jako gwardzista narodowy we wszystkich kantonach Francji przez ów rok 1830, który zapomniał, że Napoleon wolał niebezpieczeństwo własnego upadku od uzbrojenia mas.
Jeżeli, w ciągu ośmiu lat, sto razy porzucałem, sto razy podejmowałem tą książką, najważniejszą z tych które zamierzałem napisać, to dlatego, że wszyscy moi przyjaciele, jak i Ty sam, zrozumieli, iż odwaga może zachwiać się wobec tylu trudności, tylu szczegółów wplecionych w ten straszliwy i krwawy dramat. Ale, w liczbie przyczyn, które mnie dziś czynią niemal zuchwałym, chciej, drogi przyjacielu, pomścić pragnienie dokończenia dzieła, mającego Ci dać świadectwo mojej żywej i trwałej wdzięczności za poświęcenie, które mi było pociechą w niedoli.
„Ty, drogi Natanie, dostarczasz publiczności rozkosznych marzeń wytworami swej fantazji: otóż ja rozmarzę cię opisem prawdy. Powiesz mi, czy kiedykolwiek obecna epoka zdoła przekazać podobne sny Natanom i Blondetom roku 1923! Zmierzysz odległość jaka nas dzieli od czasów, w których Floryny XVIII wieku, budząc się, znajdowały przy łóżku akt darowizny zamku takiego jak Aigues.
„Jeżeli, mój chłopczyku, otrzymałeś mój list rano, Czy widzisz ze swojego łóżka, o jakieś pięćdziesiąt mil od Paryża, na skraju Burgundji, przy gościńcu, dwa domki z czerwonej cegły, połączone — czy rozdzielone — zielonemi sztachetami?... Tam oto dyliżans wysadził twego przyjaciela.
„Po obu stronach tych domków biegnie żywopłot, z którego wymykają się głogi podobne do niesfornych włosów na szyjce kobiecej. Tu i ówdzie strzela zuchwałe drzewko. Nad rowem piękne kwiaty kąpią stopy w stojącej zielonkawej wodzie. Na prawo i lewo żywopłot gubi się w lesie, a łączka którą ogradza jest z pewnością owocem karczowania.
„Przy tych samotnych i zakurzonych domkach zaczyna się wspaniała aleja stuletnich wiązów, których głowy w kształcie parasola pochylają się ku sobie, tworząc długą majestatyczną kołyskę. Aleja zarośnięta jest trawą, zaledwie można dojrzeć koleje wyżłobione kołami. Sędziwy wiek wiązów, szerokość bocznych alei, czcigodny wygląd domków, ciemny kolor kamiennych ornamentów, wszystko zdradza pobliże zamku niemal królewskiego.
„Zanim dotarłem do tego ogrodzenia, ujrzałem, z wysokości jednego z owych pagórków, które my, Francuzi, nazywamy dość pysznie górami, a u którego stóp znajduje się wioska Couches — ostatni postój — ujrzałem tedy długą dolinę Aigues. Z końcem tej doliny gościniec skręca, aby biec prosto do małej podprefektury La-Ville-aux-Fayes, gdzie króluje bratanek naszego przyjaciela des Lupeaulx. Olbrzymie lasy porastające hen na widnokręgu, rozległe wzgórze poniżej którego biegnie rzeka, górują nad tą żyzną doliną, okoloną w oddali górami — coś niby mała Szwajcarja! — zwanemi Morvan. Te gęste lasy należą do Aigues, do margrabiego de Ronquerolles i do hrabiego de Soulanges, których zamki, parki i wsie, oglądane zdaleka i zwysoka, przywodzą na myśl fantastyczne pejzaże Breughel-de-Velours.
Jeżeli te szczegóły nie ucieleśnią ci wszystkich zamków na lodzie, które pragnąłeś posiadać we Francji, nie jesteś godny tych zwierzeń zdumionego Paryżanina. Nareszcie zakosztowałem wsi, w której sztuka mięsza się z naturą, tak iż jedna nie psuje drugiej: gdzie sztuka zdaje się naturalna, a natura jest artystką. Znalazłem oazę, którą śniliśmy tak często na wiarą romansów, naturę bujną a strojną, rozmaitość bez chaosu, coś dzikiego, rozwichrzonego, tajemniczego, niezwykłego. Przełaź przez płot, i idźmy.
„Kiedy moje ciekawe oko chciało objąć aleję, gdzie słońce wnika jedynie o wschodzie i o zachodzie, centrując ją skośnemi promieniami, stanęło mu na przeszkodzie faliste wzniesienie gruntu; poza tem zagięciem aleja przecina mały lasek, i wnet znaleźliśmy się na placyku, gdzie wznosi się kamienny obelisk, niby wiekuisty wykrzyknik zachwytu. U stóp tego pomnika, zakończonego kulą ostu (co za pomysł!) zwisają kwiaty purpurowe albo żółte, zależnie od pory roku. Ani wątpienia, te Aigues musiały być zbudowane przez kobietę albo dla kobiety: mężczyzna nie ma tak wdzięcznych pomysłów, architekt musiał mieć jakieś specjalne zlecenia.
„Przebywszy ten lasek, stojący tam niby szyldwach, dotarłem do czarującej kotlinki, w której szemrze strumyczek. Przebyłem go po kładce z kamieni omszonych na cudowny kolor; najpiękniejsza mozajka, jaką kiedy wykonał czas! Aleja biegnie łagodnie wzwyż nad wodą. W oddali widać pierwszy obraz: młyn i śluzę, drogę wysadzoną drzewami; kaczki, rozwieszoną bieliznę, dom kryty słomą, sieci i skrzynię z rybami, nie licząc młynarczyka, który już mi się przyglądał. Gdziekolwiek się znajdziesz na wisi, kiedy przypuszczasz że jesteś sam, jesteś przedmiotem obserwacji dwojga oczu patrzących z pod włóczkowej czapki. Robotnik porzuca motykę, winiarz prostuje zgięty grzbiet, mała pastuszka drapie się na wierzbę aby cię szpiegować.
„Niebawem, aleja zmienia się w akacjowy szpaler, który prowadzi do kraty z czasów gdy ślusarstwo wykonywało owe powiewne filigrany, dość podobne do zakrętasów na wzorze kaligraficznym. Po obu stronach bramy, ciągną się fosy, których podwójny grzebień zbrojny jest groźnemi lancami i grotami, istne jeże z żelaza! Dalej, również po obu stronach bramy, znajdują się dwa damki odźwiernego, podobne jak w Wersalu, uwieńczone olbrzymiemi wazonami. Złoto arabesków zrudziało, pokryło się miejscami rdzą, ale ta brama, zwana Wjazdową i zdradzająca rękę Delfina, któremu Aigues ją zawdzięcza, wydała mi się tem piękniejsza. Na skraju każdej fosy zaczyna się mur nietynkowany, w którym każdy kamień, wbity w rudawą glinę, posiada swoją fizjognomię: gorąca żółć krzemienia, to znów kredowa biel, ciemny bronz, najkapryśniejsze kształty. Na pierwszy rzut oka park jest ciemny, mury jego giną w pnących roślinach, wśród drzew, które od pięćdziesięciu lat nie słyszały siekiery. Możnaby rzec las, który odzyskał dziewictwo, mocą przywileju który posiadają wyłącznie lasy... Pnie spowite są lianami, biegnącemi z drzewa na drzewo. Lśniąco zielone jemioły zwisają z każdej odnogi gałęzi, gdzie mogła się utrzymać wilgoć. Widzi się tam olbrzymie bluszcze, dzikie arabeski kwitnące jedynie o pięćdziesiąt mil od Paryża, gdzie ziemia jest natyle tania, że się jej nie oszczędza. Tego rodzaju twory sztuki wymagają wiele gruntu. Niema tu nic wylizanego, nie czuje się gracy ogrodnika, ślady kół pełne są wody, żaby wylęgają tam spokojnie swoje kijanki, rosną tam delikatne leśne kwiaty, a paproć jest równie piękna jak w styczniu na twoim kominku, w bogatym wazonie ofiarowanym przez Florynę. Ta tajemniczość upaja, budzi mętne pragnienia. Zapachy leśne, te wonie tak lube duszom spragnionym poezji, którym podobają się najniewinniejsze mchy, najjadowitsze muchomory, mokra ziemia, wierzby, zioła balsamiczne, zielona woda w kałuży, gwiazda żółtych nenufarów; cała ta bujna roślinność bije ku tobie zapachem, oddając ci w nim wszystką swą myśl, może swoją duszę. Myślałem wówczas o różowej sukni, migającej w tej krętej aleji.
„Aleja kończy się nagle ostatnim klombem, w którym drżą brzozy, topole i wszystkie gatunki osiki, owa inteligentna rodzina o wdzięcznych łodygach, wytwornej kibici, drzewa wolnej miłości! Stamtąd, mój drogi, ujrzałem staw pokryty nimfeami, roślinami o szerokich rozpostartych liściach, albo też o małych drobnych listkach, na których gnije łódź pomalowana czarno z białem, zgrabna jak szalupa wioślarza na Sekwanie, lekka jak łupina orzecha. Powyżej wznosi się zamek datowany 1560, z czerwonych cegieł, z ornamentami z kamienia, z kamiennem obramieniem okien, w których zachowały się jeszcze małe szybki (o Wersalu!). Kamień rżnięty jest w kształt djamentu, ale wklęsło, jak na pałacu doży w Wenecji, na fasadzie mostu Westchnień. W zamku tym regularna jest tylko środkowa część, do której wiedzie dumny ganek, o podwójnych schodach, o okrągłych balaskach, cienkich u nasady a spłaszczonych w środku. Ta główna część posiada wieżyczki, strojne w ołowiane kwiaty, nowoczesne pawilony z galeryjkami i z quasigreckiemi wazonami. Tam już, mój drogi, nie szukaj symetrji. Te gniazdka skupione przypadkiem są jakby wypchane zielonemi drzewami, których listowie potrząsa nad dachem tysiącami swoich ciemnych grotów, ocienia mech i ożywia poczciwe szczeliny, które bawią oko. Jest tam włoska sosna o rudej korze, ze swoim majestatycznym parasolem; jest cedr liczący dwieście lat; wierzby płaczące, świerk północny, buk który wyrasta ponad niego; następnie, tuż przed główną wieżyczką, najosobliwsze krzewy, strzyżony cis, przypominający jakiś stary francuski zniszczony ogród, magnolje i hortensje; słowem jest to zakład Inwalidów dla bohaterów ogrodnictwa, kolejno modnych i zapomnianych jak wszyscy bohaterowie.
„Oryginalnie rzeźbiony komin dymiący potężnie w rogu upewnił mnie, że to rozkoszne widowisko nie jest operową dekoracją. Kuchnia świadczyła, że mieszkają tam żywe istoty. Czy widzisz mnie, mnie Emila Blondet, który czuję się niby pod biegunem północnym kiedy się znajdę w Saint-Cloud, w pełni tego gorącego burgundzkiego pejzażu? Słońce leje swój skwar, zimorodek czai się nad stawem, koniki polne śpiewają, świerszcz krzyczy, łupiny jakiegoś ziarna trzeszczą, maki sączą swój narkotyk, — wszystko odcina się wyraziście na ciemnym błękicie nieba. Z czerwonej ziemi teraz wzbijają się radosne płomienie owego naturalnego ponczu, który upaja owady i kwiaty, który pali nam oczy i bronzowi twarze. Perli się winne grono, liść jego połyskuje siecią białych nici, których delikatność zawstydza fabryki koronek. Wreszcie, wzdłuż domu, błyszczą niebieskie jaskółcze stopy, nasturcje, pachnące groszki. Tuberozy, kwiat pomarańczowy ślą zdala swoje wonie. Po poetycznym zapachu lasów, który mnie do tego przygotował, przyszły podniecające pastylki tego botanicznego seraju. Na balkonie, niby królowę kwiatów, ujrzysz wreszcie kobietę w białej sukni, bez kapelusza, pod parasolką podbitą białym jedwabiem, ale bielszą niż jedwab, bielszą niż lilje u jej nóg, bielszą niż gwieździste jaśminy, które się pchają bezwstydnie między balaski, Francuskę urodzoną w Rosji, która mi mówi:
— Nie spodziewałam się już pana!
Widziała mnie już na skręcie! Jak cudownie kobiety, nawet najszczersze, umieją grać komedję! Zgiełk służby krzątającej się koło stołu oznajmił mi, że opóźniono śniadanie aż do przybycia dyliżansu. Nie śmiała wyjść naprzeciwko mnie.
„Czyż to nie jest nasze marzenie, czyż to nie jest marzenie wszystkich miłośników piękna pod wszelką postacią, owego seraficznego piękna, które Luini zaklął w Zaślubinach Dziewicy, owym pięknym fresku w Sarono, piękna które osiągnął Rubens w swojej Bitwie pod Termodon, piękna które pięć wieków spiętrzyło w katedrze sewilskiej i medjolańskiej, piękna Saracenów w Grenadzie, piękna Ludwika XIV w Wersalu, piękna Alp i piękna Limagne?
„Do tej posiadłości, która nie ma nic nazbyt książęcego ani nic nazbyt bankierskiego, mimo że mieszkał w niej i książę i generalny dzierżawca (i to ją objaśnia!), należą dwa tysiące hektarów lasu, park dziewięciusetmorgowy, młyn, trzy folwarki, rozległa Wioska Couches, oraz winnice, co powinnoby dawać dochód siedmdziesięciu dwóch tysięcy franków. Oto, mój drogi, Aigues, gdzie mnie oczekiwano od dwóch lat, i gdzie znajduję się obecnie w perskim pokoju, przeznaczonym dla najbliższych przyjaciół.
„Z górnej części parku spływa w stronę Couches dziesiątek jasnych, czystych strumyków, biegnących od Morvan; wszystkie wpadają do stawu, przystroiwszy swemi płynnemi wstążkami doliny parku i jego wspaniałe ogrody. Miano Aigues pochodzi od tych uroczych strumieni. Opuszczono słowo vives, gdyż w dawnej nomenklaturze majątek ów nazywał się Aigues-Vives, w przeciwieństwie do Aigues-Mortes. Staw odpływa strumieniem biegnącym wzdłuż aleji, z którym łączy go szeroki prosty kanał, obramiony w całej długości wierzbami płaczącemi. Przystrojony w ten sposób, kanał ów jest uroczy. Płynąc po nim łodzią, ma się wrażenie nawy olbrzymiej katedry, której chór stanowią budynki, zamykające horyzont. Kiedy zachód słońca rzuci na zamek swoje pomarańczowe światła i cienie i zapali szyby w oknach, myślałbyś, że widzisz gotyckie witraże. Na skraju kanału ujrzysz wioskę Blangy, jakieś sześćdziesiąt domów, typowy kościół francuski, to znaczy licho utrzymany dom, strojny drewnianą wieżą o dachu z popękanych dachówek. Gmina jest zresztą dość rozległa, obejmuje jeszcze ze dwieście chałup, którym miasteczko to służy za stolicę. Wioska poprzecinana jest ogródkami, drogi wysadzone drzewami owocowemi. Prawdziwe ogrody chłopskie: kwiaty, cebula, kapusta, wino, porzeczki i wiele nawozu. Wrażenie naiwnie sielskie, owa urocza prostota, której szukają malarze. Wreszcie, w oddali, miasteczko Soulanges, rozłożone nad brzegiem rozległego stawu, jak fabryka nad jeziorem Thoune.
Kiedy się przechadzasz w parku, który ma cztery bramy, każda wspaniały wzór stylu, wówczas mitologiczna Arkadja staje się dla ciebie płaska jak równiny Beauce. Arkadja jest w Burgundji nie w Grecji, Aikadja jest w Aigues nie gdzieindziej. Rzeka urosła ze strumieni wije się w dolnej części parku wężowym skrętem, dając wrażenie chłodu, spokoju, samotności; coś niby pustelnia Kartuzów, tem więcej, że na sztucznej wysepce znajduje się istotnie zniszczona pustelnia, wewnątrz bardzo wykwintna, godna lubieżnego finansisty, który ją kazał zbudować. Aigues należały, mój drogi, do owego Boureta, który wydał dwa miljony aby raz jeden przyjąć Ludwika XV. Ileż namiętności, subtelności, szczęśliwych warunków trzeba było, aby stworzyć tę uroczą siedzibę? Kochanka Henryka IV odbudowała zamek tam gdzie jest, i przyłączyła doń las. Faworyta Delfina, panna de Choin, która otrzymała Aigues w podarku, powiększyła je o kilka folwarków, Bouret przystroił zamek całym wykwintem paryskich pałacyków dla jednej z gwiazd Opery. Bouretowi zawdzięczają Aigues odrestaurowanie parteru w stylu Ludwika XV.
„Stanąłem w osłupieniu na widok jadalni. Najpierw sufit malowany al fresco w stylu włoskim, strojny w przedziwnie kapryśne arabeski. Kobiety ze stiuku rozpływają się w liściach podtrzymujących kosze owoców. W wolnych przestrzeniach między temi kobietami cudowne malowidła jakiegoś nieznanego pendzla, przedstawiające rozkosze stołu: łososie, głowy dzika, skorupiaki, słowem cały jadalny świat, który, mocą fantazji malarza, przypomina mężczyzn, kobiety, dzieci, rywalizując z najosobliwszemi wymysłami Chin, kraju gdzie, wedle mnie, najwyżej stoi sztuka dekoracyjna. Pod stopą pani domu znajduje się dzwonek, aby mogła wezwać służbę, która zjawia się jedynie na żądanie, nie przerywając nigdy rozmowy ani nie mącąc swobody. Supraporty przedstawiają rozkoszne sceny. Wszystkie framugi1 są z marmurowej mozajki. Sala ogrzana jest od podłogi. Przez okna rozkoszny widok.
„Jadalnia ta sąsiaduje z jednej strony z łazienką, z drugiej z buduarem, który wiedzie do salonu. Łazienka wyłożona jest sewrskiemi kafelkami, posadzka mozajkowa, wanna z marmuru. Alkowa, ukryta za obrazem malowanym na miedzi, który podnosi się zapomocą sprężyny, kryje złoconą kanapkę w najczystszym stylu Pompadour, Sufit z lapis lazuli, usiany złotemi gwiazdkami. Kafelki malowane są wedle wzorów Bouchera. Tak więc, kąpiel, rozkosze stołu i miłości splatają się razem.
„Za salonem, który błyszczy całym przepychem Ludwika XIV, wspaniała sala bilardowa, której nieznani równej w Paryżu. Wejście do tych parterowych komnat stanowi półkolisty przedpokój; w nim znajdują się śliczne schody, ze światłem z góry, wiodące do apartamentów zbudowanych w rozmaitych epokach.
I pomyśl, mój drogi, że w r. 1793 poucinano głowy generalnym dzierżawcom! Mój Boże! Jak ci ludzie nie rozumieją, że cuda sztuki są niemożliwe w kraju bez wielkich majątków, bez niewzruszonego dostatku! Jeżeli lewica chce koniecznie zabijać królów, niechże nam zostawi jakieś małe książątka, tycie, tycie, tyciusieńkie!
„Dzisiaj te spiętrzone bogactwa należą do kobieciny ze smakiem, która nietylko że je wspaniale odnowiła, ale utrzymuje je z całą miłością. Rzekomi filozofowie, którzy troszczą się o siebie udając że się troszczą o ludzkość, nazywają te piękne rzeczy szaleństwami. Rozpływają się nad fabryką perkalików i nad płaskiemi wymysłami nowoczesnego przemysłu, jak gdybyśmy byli więksi i szczęśliwsi dziś, niż za czasów Henryka IV, Ludwika XIV i Ludwika XV, którzy wycisnęli wszyscy piętno swego panowania w Aigues. Jakie pałace, jakie zamki, jakie dzieła sztuki, jakie złotogłowia, zostawimy my? Spódnice naszych babek poszukiwane są dziś na obicia foteli. My, samolubni i skąpi dożywotnicy, niszczymy wszystko i sadzimy kapustę tam, gdzie wznosiły się cuda. Wczoraj zaorano Persan, które pochłonęło majątek kanclerza Maupeou; młot zniszczył Montmorency, które kosztowało szalone sumy jednego z Włochów bliskich Napoleona; wreszcie Val, dzieło Regnault-Saint-Jean-d’Angely, Cassan, zbudowane dla kochanki księcia Conti, słowem cztery monarsze siedziby znikły właśnie w jednej tylko dolinie Oise. Gotujemy dokoła Paryża Campagna Romana, na ów dzień spustoszenia, którego burza powieje z Północy na nasze zamki z gipsu i ornamenty z kartonu.
„Widzisz, drogi, dokąd nas prowadzi nałóg feljetonowania w dzienniku: gryzmolę coś w rodzaju artykułu. Czyżby i myśl miała, jak gościńce, swoje wyżłobione koleje? Kończę, okradam bowiem rząd, okradam samego siebie, a ty może ziewasz. Dalszy ciąg na jutro.
„Słyszę drugie uderzenie dzwonu, oznajmiającego mi soczyste śniadanie, jedno z tych, których tajemnica zatraciła się oddawna w restauracjach paryskich.
„Oto dzieje mojej Arkadji. W r. 1815, umarła w Aigues jedna z najgłośniej szych kurtyzan ubiegłego wieku, śpiewaczka zapomniana przez gilotynę i przez arystokrację, przez literaturę i finanse, mimo iż swego czasu żyła blisko z finansami, literaturą, arystokracją i otarła się o gilotynę; zapomniana tak, jak wiele uroczych staruszek, które osiadają na wsi pokutować za roskoszną młodość. Miłość, która je odbiegła, zastępują inną miłością; mężczyznę naturą. Te kobiety żyją z kwiatami, z wonią lasów, z niebem, z promieniem słońca, ze wszystkiem co śpiewa, błyszczy i rośnie, z ptakami, jaszczurkami1, kwiatami i ziołami; nie wiedzą o tem, nie zdają sobie z tego sprawy, ale jeszcze kochają, kochają tak mocno, że zapominają o książętach, o marszałkach, o rywalizacjach, o generalnych dzierżawcach, o swoich szaleństwach i zbytkach, o świecidłach i djamentach, o swoich pantofelkach z korkami i o swoim różu: Wszystko dla słodyczy wiejskich.
„Zebrałem, trzeba ci wiedzieć, cenne szczegóły o starości panny Laguerre, starość bowiem dziewczyn w rodzaju Floryny, Marjety, Zuzi Val-Noble, Tulji, niepokoiła mnie od czasu do czasu, zupełnie tak, jak to dziecko, które się kłopotało, co się dzieje ze staremi kwadrami księżyca.
„W r. 1790, przerażona obrotem spraw, panna Laguerre osiadła w Aigues, posiadłości nabytej dla niej Przez Boureta, który spędził z nią tam kilka sezonów. Los pani Dubarry przeraził ją tak, że zagrzebała swoje djamenty. Miała wówczas dopiero pięćdziesiąt trzy lat, i, zdaniem jej panny służącej, niejakiej pani Sandry (wyszła bowiem za mąż za żandarma i dziś tytułują ją panią merową ze wszystkiemi honorami), pani była piękniejsza, niż kiedykolwiek. Mój drogi, natura ma z pewnością swoje racje, aby traktować tego rodzaju istoty niby pieszczone dzieci; wybryki, zamiast je zabijać, karmią je, konserwują, odmładzają. Posiadają one, pod wątłemi pozorami, nerwy, które podtrzymują cudowny gmach ich ciała; są zawsze piękne przez to coby zeszpeciło cnotliwą kobietę. Stanowczo, los nie jest moralny.
„Panna Laguerre żyła tam nieskazitelnie; czyż nie można powiedzieć jak święta po jej sławnej przygodzie? Jednego wieczora, pod wpływem sercowej katastrofy, wypada z Opery w teatralnym kostjumie, biegnie w pole i płacze całą noc przy gościńcu. (I pomyśleć jak spotwarzono miłość za Ludwika XV?).
Była tak nienawykła oglądać wschód słońca, że wita go intonując swą najpiękniejszą arję. Poza jej i strój ściągają wieśniaków, którzy, zdumieni jej gestami, głosem, pięknością, biorą ją za anioła i klękają wszyscy. Gdyby nie Wolter, zdarzyłby się pod Bagnelot jeden cud więcej. Nie wiem, czy Pan Bóg policzy tej dziewczynie za zasługę jej spóźnioną cnotę, bo miłość musi być dosyć niesmaczna dla kobiety tak zmęczonej miłością, jak musiała być dziewczyna z dawnej Opery. Panna Laguerre urodziła się w roku 1740, najpiękniejsze jej lata przypadały na r. 1760. Panna Laguerre porzuciła swoje imię zupełnie nieznane w tych stronach i nazwała się panią des Aigues, aby się lepiej zróść z tą ziemią, której oddała się z pasją artystki. Kiedy Bonaparte został pierwszym konsulem, zaokrągliła swą posiadłość dobrami kościelnemi, sprzedawszy na ten cel djamenty. Ponieważ Opera jest nieszczególną szkołą agronomji, zdała cały zarząd majątku na intendenta, zostawiając sobie jedynie Park, kwiaty i owoce.
„Pani z Aigues umarła, pochowano ją w Blangy. Rejent z Soulanges, owej wioski położonej między La-Ville-aux-Fayes i Blangy, miastem powiatowym, sporządził szczegółowy inwentarz i odnalazł wreszcie spadkobierców śpiewaczki, o których ona sama nie miała pojęcia. Jedenaście biednych rodzin z pod Amiens, sypiających na barłogu, obudziło się pewnego pięknego poranku na złotogłowiu. Trzeba było wystawić majątek na licytację. Wówczas kupił Aigues generał Montcornet, który za czasu swego gubernatorstwa w Hiszpanji i Pomeranji oszczędził potrzebną sumę: jakiś miljon sto tysięcy franków, łącznie z urządzeniem. Generał odczuł zapewne promieniowanie tego rozkosznego gniazdka: wczoraj jeszcze dowodziłem hrabinie, że to Aigues stało się przyczyną jej małżeństwa.
„Mój drogi, aby ocenić hrabinę, trzeba wiedzieć, że generał jest to mężczyzna gwałtowny, krwisty, liczący pięć stóp i dziewięć cali, krągły jak wieża, krótka szyja, bary jak u kowala, godne dźwignąć kirasjerski pancerz. Montcornet dowodził kirasjerami w bitwie pod Essling (Austryjacy nazwali ją bitwą pod Gross-Aspern), i nie zginął, kiedy tę wspaniałą kawalerję zepchnięto do Dunaju. Zdołał przebyć rzekę siedząc jak na koniu na ogromnej kłodzie drzewa. Zastawszy most zburzony, kirasjerzy powzięli na głos Montcorneta szczytną rezolucję aby zrobić wtył zwrot i stawić czoło całej armji austryjackiej, która, następnego dnia, wywiozła trzydzieści kilka wozów pełnych pancerzy, Niemcy stworzyli dla tych kirasjerów jedno słowo znaczące ludzie z żelaza[3]. Montcornet ma coś ze starożytnego bohatera. Tęgie i muskularne ramiona, pierś szeroka i dźwięczna, głowa lwa, głos którego komendę słychać w zgiełku bitew. Ale jestto jedynie odwaga sangwinika; brak mu inteligencji, powagi. Jak wielu generałów, którym żołnierski zdrowy rozum, czujność człowieka wzrosłego w niebezpieczeństwach, nawyk komendy dają pozory wyższości, Montcornet imponuje na pierwsze wrażenie. Bierze się go za tytana, ale tytan ten kryje karła, niby ów olbrzym z kartonu, który pozdrawia Elżbietę u wejścia do zamku Kenilworth. Gwałtowny i poczciwy, spęczniały cesarską pychą, nie przebierający w słowach jak prawdziwy żołnierz, język ma chybki a rękę jeszcze chybszą. O ile był wspaniały na polu bitwy, o tyle nieznośny jest w pożyciu; zna jedynie miłość obozową, miłość żołdacką, której starożytni, pomysłowi fabrykanci mitów, dali za patrona syna Marsa i Wenery, Erosa. Owi rozkoszni kronikarze religji zaprowidowali się w jakiś tuzin rozmaitych miłości. Studjując rodziców i cechy tych miłości, znajdziecie najkompletniejszą nomenklaturę tego przedmiotu; i nam się zdaje, żeśmy cokolwiek odkryli! Kiedy glob przewróci się na drugi bok jak chory który majaczy, a morza staną się lądem, ówcześni Francuzi znajdą na dnie naszego obecnego oceanu machinę parową, armatę dziennik i konstytucję, spowite w złom koralu.
„Otóż, mój drogi, hrabina de Montcornet jestto kobietka wątła, delikatna i lękliwa. Cóż powiesz o tem małżeństwie? Dla kogoś kto zna świat, tego rodzaju przypadki są czemś tak pospolitem, że dobrane małżeństwo jest wyjątkiem. Przybyłem tu, aby zobaczyć jak ta wiotka kobietka przędzie swoje niteczki, aby prowadzić na nich wielkiego, grubego, pieczystego generała, tak jak on prowadził swoich kirasjerów.
„Kiedy Montcornet mówi głośno przy swojej Wirginji, pani przykłada palec do ust i on milknie. Żołnierz ten idzie wypalić swoją fajkę albo cygaro do altany o pięćdziesiąt kroków od zamku, i wraca uperfumowany. Dumny ze swego poddaństwa, zwraca się ku niej jak niedźwiedź opity winnem gronem, i, kiedy mu proponują cośkolwiek, mówi: „Jeśli żonusia zechce.“ Kiedy się zbliża do pokoju żony owym ciężkim krokiem pod którym trzęsie się podłoga, ona zaś krzyknie wystraszonym głosikiem: „Nie można!“ generał robi? wojskowe „w tył zwrot“, mówiąc potulnie: „Każesz mnie zawołać kiedy będzie można...“ tym samym głosem, jakim nad brzegami Dunaju krzyczał na swoich kirasjerów: „Moje dzieci, trzeba umrzeć, i z szykiem, jeśli się nie da inaczej“. Doprawdy wzruszające jest słyszeć jak mówi o swojej żonie: „Nietylko ją kocham, ale ją czczę i poważam“. Kiedy go chwyci gniew, który burzy wszystkie tamy i rozlewa się niewstrzymaną falą, żonusia idzie do siebie i pozwala mu krzyczeć. Dopiero w kilka dni potem mówi: „Nie irytuj się tak, mogłoby ci coś pęknąć w piersiach, nie mówiąc o przykrości jaką mi sprawiasz“. I wówczas lew z pod Essling chowa się aby otrzeć łzę. Kiedy się zjawi w salonie, a my zajęci jesteśmy rozmową, powiada: „Zostaw nas, pan Emil czyta mi coś“, i generał zostawia nas.
„Jedynie ludzie silni, rośli i gwałtowni, owi bogowie wojny, dyplomaci o jowiszowej głowie, ludzie genialni, zdolni są do tego zaufania bez granic, do tej wspaniałomyślności wobec płci słabej, do tej nieustannej opieki, do tej ślepej miłości, do tej dobroci dla kobiety. Na honor! dla mnie zręczność hrabiny o tyle wyższą jest od suchej i opryskliwej cnoty, o ile atłasowa kozetka milsza jest od utrechckiego aksamitu głupiej mieszczańskiej kanapy.
„Jestem tedy, mój drogi, na tej cudownej wsi od sześciu dni, i nie mogę się dosyć napodziwiać cudów tego parku, okolonego ciemnym lasem, gdzie wiją się nad wodą tak urocze ścieżki. Natura i jej cisza, sielskie rozkosze, lube życie jakiem się ściele, wszystko mnie urzekło. Oto mi prawdziwa literatura, nie znajdziesz błędów stylistycznych na łące! Szczęściem byłoby zapomnieć tu o wszystkiem, nawet o Debatach. Domyślasz się, że deszcz padał rano przez dwa dni. Gdy hrabina spała, gdy Montcornet objeżdżał swoje majątki, ja dotrzymałem z musu lekkomyślnej obietnicy i napisałem do ciebie.
„Aż dotąd, mimo iż urodzony w Alençon[4], za sprawą starego sędziego, oraz, jak powiadają, pewnego prefekta, aż dotąd, jakkolwiek znałem wieś, uważałem za bajkę istnienie owych majątków, z których ma się co miesiąc cztery lub pięć tysięcy. Dla mnie, pieniądz wyrażał się w tych dwóch okropnych słowach: praca i księgarnia, dziennik i polityka... Kiedy będziemy mieli wioskę, gdzie pieniądze będą rosły w czarownym krajobrazie? Czego nam życzę w imię Teatru, Prasy i Książki. Amen.
„Floryna będzie zazdrosna o nieboszczkę pannę Laguerre. Nasi współcześni Boureci nie mają szlachty francuskiej, któraby ich uczyła życia, składają się we trzech na lożę w Operze, robią towarzystwo akcyjne na jedną kobietę, i nie krają już wspaniale oprawnych in guarto, aby je zrównać z tomikami in octavo w swojej bibliotece; ledwie że kto kupi książkę bez oprawy! Dokąd my idziemy? Bywajcie, moje dzieci! Kochajcie zawsze
Gdyby, cudownym trafem, list ten, dzieło najleniwszego pióra naszych czasów, nie zachował się, nie byłoby prawie sposobu odmalować Aigues. Bez tego opisu, owa podwójnie straszliwa historja, która się tam rozegrała, byłaby może mniej interesująca. Niejeden spodziewa się może ujrzeć kirasjerski pancerz eks-pułkownika Gwardji oświecony błyskiem światła, ujrzeć jego płomienny gniew spadający niby huragan na wątłą kobietkę, słowem znaleźć na końcu to, czem się kończy tyle dzisiejszych książek, dramat sypialniany. Czyż nowoczesny dramat mógł rozwinąć się w tym saloniku z supraportami, gdzie szczebioczą miłosne sceny z mitologji, gdzie na suficie i na okiennicach wymalowano fantastyczne ptaki, gdzie na kominku śmieją się na całe gardło potworki z chińskiej porcekiny, gdzie błękitne i złote smoki oplatają swym ogonem najbogatsze wazy których brzeg japońska fantazja spowiła barwną koronką? Diuszessy, szezlongi, sofy, konsole, etażerki, stworzyły tam atmosferę owego leniwego dumania, które odbiera wszelką energję. Nie, dramat nie zamyka się tu w sferze życia prywatnego, rozgrywa się wyżej albo niżej. Nie spodziewajcie się namiętności; prawda będzie aż nadto dramatyczna. Zresztą, historyk nie powinien nigdy zapominać, że jego zadaniem jest oddać każdemu co mu się należy; nędzarz i bogacz równi są w jego obliczu: chłop posiada dlań wielkość swojej nędzy, jak bogacz małostki swych śmieszności. Bogacz ma namiętności, chłop tylko swoje potrzeby; jest tedy podwójnie ubogi; i o ile, biorąc politycznie, zakusy jego trzeba powściągać bez litości, z punktu religji i ludzkości jest święty.
Kiedy Paryżanki znajdzie się na wsi, czuje się wyrwany ze wszystkich swoich nałogów, i, mimo najdelikatniejszych starań przyjaciół, dni zaczynają mu się dłużyć. Toteż, w poczuciu niemożności przedłużania w nieskończoność godzin sam na sam wyczerpanych tak rychło, gospodarstwo powiadają mu naiwnie: „Będziesz się nudził tutaj“. W istocie, aby kosztować słodyczy wsi, trzeba być z nią związanym, trzeba znać jej prace, oraz kolejną harmonję trudu i przyjemności, wiekuisty symbol ludzkiego życia.
Skoro raz człowiek się wyspał, skoro wypoczął po trudach podróży i włożył się w wiejskie obyczaje, momentem najtrudniejszym dla Paryżanina, który nie jest ani myśliwym, ani rolnikiem i nosi cienkie trzewiki, jest ranek. Między chwilą przebudzenia a śniadaniem, kobiety śpią albo są zajęte tualetą i niewidzialne; pan domu wyszedł wcześnie do gospodarstwa. Paryżanin jest tedy sam od ósmej do jedenastej, o której-to godzinie przeważnie na wsi śniadają.
Otóż, spróbowawszy wypełnić czas tualetą, co się niebawem wyczerpie, o ile nie przywiózł z sobą jakiejś pracy — którą zresztą odwozi nietkniętą z powrotem, poznawszy jedynie jej trudności — literat zmuszony jest krążyć po parku, ziewać w niebogłosy, liczyć pnie drzew. Otóż, im życie jest łatwiejsze, tem zatrudnienia te są uciążliwsze, o ile się nie należy do szanownej sekty kwakrów, do czcigodnego cechu drwali lub wypychaczy ptaków. Gdyby się miało, jak właściciele ziemscy, mieszkać stale na wsi, zapełniłoby się nudę jakąś pasją do motyli, muszli, owadów lub miejscowej flory, ale rozsądny człowiek nie będzie się pakował w nałóg dla zabicia dwóch tygodni. Najwspanialsza posiadłość, najpiękniejszy zamek stają się tedy rychło mdłe dla tych którzy posiadają jedynie ich widok. Piękności natury wydają się bardzo mizerne w porównaniu do ich obrazu w teatrze. Wówczas Paryż migoce wszystkiemi swemi iskierkami. Bez osobliwego zainteresowania, które was wiąże, jak Blondeta, do miejsc zaszczyconych krokami, oświeconych oczami pewnej osoby, pozazdrościłoby się ptakom ich skrzydeł, aby wrócić do wiekuistych wstrząsających obrazów Paryża i jego rozdzierających walk.
Długi list dziennikarza pozwoli się domyślić bystrym umysłom, że, moralnie i fizycznie, doszedł on do tej fazy właściwej zaspokojonym namiętnościom, sytemu szczęściu. Fazę tę wyobraża dość wiernie tuczony drób, kiedy, z głową wciśniętą w wydęty wól, stoi bez ruchu, nie mogąc już patrzyć na najapetyczniejsze jadło. Toteż, ukończywszy swój olbrzymi list, Blondet uczuł potrzebę wydobycia się z ogrodów Armidy i ożywienia śmiertelnej luki pierwszych trzech godzin dnia: między śniadaniem bowiem a obiadem czas należał do kasztelanki, która umiała go skrócić. Utrzymać, jak to zdołała pani de Montcornet, inteligentnego człowieka przez miesiąc na wsi, nie ujrzawszy na jego twarzy ani razu fałszywego uśmiechu przesytu, nie podchwyciwszy ani razu skrytego ziewania nudy, to jeden z najpiękniejszych tryumfów kobiety. Przywiązanie, które się oprze takim próbom, musi być wieczne. Niepojęte jest, czemu kobiety nie posługują się tą próbą aby poznać swoich kochanków; głupiec, samolub, człowiek ciasny, nie wytrzymają jej. Sam Filip II, ów bohater obłudy, zdradziłby swój sekret w miesięcznem sam na sam na wsi. Toteż królowie żyją w ciągłym ruchu, i nie pozwalają się nikomu oglądać dłużej niż kwadrans.
Mimo delikatnych względów jednej z najbardziej uroczych kobiet w Paryżu, Emil Blondet wskrzesił zapomnianą rozkosz chodzenia „za szkołę“, kiedy, ukończywszy list, kazał się obudzić Franciszkowi, lokajowi specjalnie przydanemu do jego osoby, z zamiarem zwiedzenia doliny Awony.
Awona jestto mała rzeczka, która, nabrzmiała powyżej Couches licznemi strumieniami (kilka z nich wytryska w Aigues), wpada pod La-Ville-aux-Fayes do jednego z najznaczniejszych dopływów Sekwany. Położenie geograficzne Awony, spławnej na przestrzeni blisko czterech mil, dało, od czasu wynalazku Jana Rouvet, pełną wartość lasom Aigues, Soulanges i Ronquerolles, zarastającym wzgórza, u których stóp płynie ta urocza rzeczka. Park Aigues zajmował najszerszą część doliny, pomiędzy rzeką, którą las — nazwany lasem Aigues — okala z dwóch stron, a gościńcem. Stare kręte wiązy znaczą na widnokręgu ten gościniec, biegnący zboczem równoległem do łańcucha gór awońskich, pierwszego stopnia owego wspaniałego amfiteatru zwanego Morvan. Mimo iż porównanie to może się wydać trywialne, park, położony w ten sposób w dolinie, podobny był do olbrzymiej ryby, której głowa dotyka Couches, a ogon Blangy. Park ten, podłużnego kształtu, miał w środku blisko dwieście sążni szerokości, zaledwie zaś trzydzieści1 w okolicy Couches, a czterdzieści koło Blangy. Położenie tego majątku, między trzema wsiami, o milę od Soulanges skąd wnikało się w ten Eden, zrodziło może ową wojnę i podszepnęło wybryki, stanowiące główny przedmiot naszego opowiadania. Jeżeli raik ten, widziany z gościńca, widziany z wysokości La-Ville-aux~Fayes, przyprawia o grzech zawiści podróżnych, jakim cudem bogate łyki z Soulanges i La-Ville-aux-Fayes mieliby być rozsądniejsi, oni którzy podziwiali ów park bezustanku? Ten ostatni szczegół topograficzny potrzebny był aby objaśnić sytuację, pożytek czterech bram któremi wchodziło się do parku, całkowicie zamkniętego z wyjątkiem miejsca gdzie przerwano mur fosą gwoli widoku. Te cztery bramy, brama Couches, brama Awony, brama Blagny i brama Alejowa, tak dobrze wyrażają ducha rozmaitych epok w których je wzniesiono, że, na pożytek archeologów, opiszemy je tutaj, ale tak zwięźle jak Blondet opisał już bramę Alejową.
Po tygodniu przechadzek z hrabiną, znamienity redaktor Debatów znał do gruntu chińską altankę, mosty, wyspy, pustelnię, szalet, ruiny świątyni, babilońską chłodnię, kioski, wreszcie wszystkie wymyślone przez twórcę ogrodów zakątki jakie można było rozmieścić na dziewięciuset morgach gruntu. Chciał tedy popluskać się w źródłach Awony, które generał i hrabina sławili mu codzień, robiąc co wieczór projekt wycieczki, zawsze zapomnianej następnego rana. W istocie, ponad parkiem Aigues, Awona robi wrażenie alpejskiego strumienia. To żłobi sobie łożysko wśród skał, to grzebie się niby w głębokiej kadzi; tu spada gwałtowną siklawą, tam rozlewa się kształtem Loary wilżąc piaski i uniemożliwiając żeglugę ustawicznem przemieszczeniem swoich mielizn. Blondet puścił się najkrótszą drogą przez labirynt parku, aby dotrzeć do bramy Couches. Brama ta wymaga kilku słów, brzemiennych zresztą w historyczne szczegóły tyczące tej posiadłości. Założyciel Aigues był to młodszy syn domu Soulanges; ożeniwszy się bogato, chciał puścić fimfę pod nos starszemu bratu. Temu samemu uczuciu zawdzięczamy cudy Isola Bella na Lago Maggiore, W średnich wiekach, zamek Aigues położony był nad Awoną. Z zamku tego pozostała brama, złożona z przysionku podobnego jak w warownych miastach, i opatrzona dwiema wieżyczkami. Nad sklepieniem przysionka wznosił się potężny mur strojny roślinnością i przebity trzema szerokiemi oknami. Kręcone schody znajdujące się w jednej z wieżyczek wiodły do dwóch pokoi, kuchnia zaś zajmowała drugą wieżyczkę. Dach przysionka, spadzisty jak w każdej starej budowli, odznaczał się dwiema chorągiewkami na dwóch krańcach. Niejedno miasteczko nie posiada tak wspaniałego ratusza. Zewnątrz widniał jeszcze herb domu Soulanges, zachowany dzięki trwałości kamienia na którym rzeźbiarz go wyrył. Blondet wyczytał dewizę JE SOULE AGIR, jeden z owych kalamburów, jakie krzyżowcy lubili czynić ze swoich nazwisk, przypominający piękną maksymę polityczną, nieszczęściem, jak się to okaże, zapomnianą przez generała Montcornet. Brama, którą ładna dziewczyna otworzyła Blondetowi, była stara i drewniana, z ciężkiemi okuciami. Obudzony zgrzytem zawiasów, stróż wystawił głowę przez okno, przyczem widać było że jest w koszuli.
— Jakto! straż leśna śpi jeszcze o tej godzinie, rzekł do siebie Paryżanin, uważając się za bardzo biegłego w leśnictwie.
W kwadrans dotarł do źródeł rzeki na wysokości Couches; oczy jego oczarował jeden z owych krajobrazów, których opis powinnoby się zawrzeć tak jak historję Francji: w tysiącu tomach, albo w jednym. Zadowólmy się dworna zdaniami.
Brzuchata skała porośnięta karłowatemi drzewami, podmywana u stóp przez Awonę, co jej daje pewne podobieństwo do olbrzymiego żółwia leżącego w poprzek, tworzy łuk, przez który wzrok ogarnia obrus wody lśniący jak zwierciadło. Awona jest tam niby uśpiona. W oddali widać kaskady biegnące po skałach, gdzie rosną młode wierzby drgające nakształt sprężyn pod naparem wody.
Za temi kaskadami, ze zboczy ściętych niby skała na Renie porosła mchem i paprocią, ale poprzecinanych jak ona złomami łupku, sączą się tu i ówdzie białe pieniące się strumienie, którym wciąż wilgotna i zielona łączka służy za puhar; następnie, jako kontrast do tej dzikiej i odludnej natury, z drugiej strony tego malowniczego chaosu, na skraju łąk, widać ostatnie ogrody Couches wraz z domami i kościółkiem.
Oto dwa zdania; ale wschodzące słońce, czystość atmosfery, świeżość rosy, ale koncert wód i lasów?... odtwórzcie to sobie.
— Na honor, to prawie tak piękne jak Opera! wykrzyknął w duchu Blondet idąc wzdłuż owej niespławnej Awony, której kaprysy uwydatniały prosty, milczący i głęboki kanał niżniej Awony, oprawnej w wielkie drzewa lasu Aigues.
Blondet niedaleko zaszedł tego rana; niebawem zatrzymał go wieśniak. Chłopi są w tym dramacie tak ważnymi dla akcji komparsami, że mogą łatwo zasunąć na drugi plan bohaterów.
Dotarłszy do skał, z których główne źródło wypływa niby przez bramę, utalentowany pisarz ujrzał człowieka, którego nieruchoma postawa zdolna była obudzić ciekawość dziennikarza, gdyby już postać i strój tego żywego posągu nie zaintrygowały go głęboko.
Poznał w tym nieboraku jednego z owych starców, tak umiłowanych ołówkowi Charleta; przypominał on wiarusów tego Homera żołnierzy silną budową, która mogła stać się groźną, a jego nieśmiertelnych zamiataczy twarzą czerwoną, siną, chropowatą, niezdolną do rezygnacji. Pospolity filcowy kapelusz, noszący ślady licznych naprawek, chromił od deszczów łysą prawie głowę. Spływały z niej dwa pasma włosów, które malarz zapłaciłby po cztery franki za godzinę, aby móc skopjować ten olśniewający śnieg, układający się tak jak na klasycznych wizerunkach Boga Ojca. Z zapadniętych policzków można było wnosić, że bezzębny starzec częściej zwraca się do baryłki niż do dzieży. Biała i rzadka broda dawała coś groźnego jego profilowi szorstkością krótko ostrzyżonej szczeci. Oczy jego, za małe na ogromną twarz, skośne jak u świni, wyrażały zarazem chytrość i lenistwo; ale w tej chwili rzucały jakgdyby blask, tak to spojrzenie strzelało prosto na rzekę. Za całe ubranie biedak miał starą bluzę, niegdyś niebieską, oraz spodnie z owego grubego płótna, którego się w Paryżu używa do pakowania. Każdy mieszczuch zadrżałby widząc na jego nogach potrzaskane saboty, nawet bez odrobiny słomy dla złagodzenia kantów. To pewna, iż bluza i spodnie mogły mieć wartość jedynie do kotła w papierni.
Przyglądając się temu wiejskiemu Djogenesowi, Blondet zrozumiał typ chłopów, których widuje się na starych dywanach, starych obrazach, rzeźbach, a który dotąd wydawał mu się fantazją. Przestał bezwzględnie potępiać szkołę Brzydoty, pojmując, że u człowieka piękność jest jedynie pochlebnym wyjątkiem, chimerą w którą sili się wierzyć.
— Jakie mogą być pojęcia, obyczaje podobnej istoty, o czem on myśli? powiadał sobie zaciekawiony Blondet. Czy to jest mój bliźni? Mamy wspólną jedynie postać, a i to...!
Badał ową osobliwą twardość, właściwą tkankom ludzi którzy żyją na powietrzu, przyzwyczajeni do zmian atmosfery, do zimna lub gorąca, słowem do znoszenia wszystkiego. Skóra ich jest jak wygarbowana, a nerwy ich stają się aparatem odpornym na fizyczny ból, równie wytrzymałym jak u Arabów lub Rosjan.
— Oto czerwonoskórzy Coopera, rzekł sobie; nie potrzeba jechać do Ameryki aby obserwować dzikich.
Mimo iż Paryżanin był już o dwa kroki, starzec nie obrócił głowy, i patrzał wciąż na przeciwny brzeg z natężeniem, jakie fakirzy indyjscy dają swoim szklistym oczom i zesztywniałym członkom. Znużony tym magnetyzmem, bardziej udzielającym się niżby ktoś mniemał, Blondet spojrzał na wodę.
— I cóż, przyjacielu, co tam jest? spytał Blondet po dobrym kwadransie, w ciągu którego nie zauważył nic, coby usprawiedliwiało tę głęboką baczność.
— Cyt!... rzekł cicho starzec, dając Blondetowi znak aby nie mącił powietrza głosem. — Wystraszy ją pan...
— Kogo?
— Wydrę, paniczu. Skoro nas usłyszy, gotowa dać nurka!... Widzi pan, skoczyła beskurcyja tam, o!... o, ponocku, tam, gdzie woda zmącona... Czatuje jucha na rybę; ale, kiedy będzie chciała wrócić, mój mały chwyci ją. Ohoho, wydra to rzadkie, bardzo rzadkie. To zwierzyna naukowa, delikatna przytem, bardzo delikatna: zapłaconoby mi dziesięć franków w pałacu, niby przez to że hrabina pości, a jutro post. Swojego czasu nieboszczka pani płaciła mi do dwudziestu franków i oddawała mi skórkę!... Mucha! zakrzyknął z cicha, pozieraj dobrze...
Po drugiej stronie wody, Blondet ujrzał w olszynie dwoje oczu błyszczących jak oczy kota; następnie ujrzał brunatne czoło, rozczochrane włosy blisko dwunastoletniego dziecka leżącego na brzuchu. Dzieciak gestem wskazał wydrę i dał starcowi znak że jej nie traci z oczu. Blondet, urzeczony palącą nadzieją starca i dziecka, dał się ukąsić biesowi polowania. Ten bies, mający dwa szpony, Nadzieję i Ciekawość, prowadzi człowieka dokąd zechce.
— Skórę sprzedaje się kapelusznikom, dodał starzec. To takie delikatne, takie miętkiie! Z tego się robi kapelusze!...
— Tak myślicie, stary? rzekł Blondet z uśmiechem.
— Ba! pewnie że pan musi wiedzieć lepiej odemnie, mimo że mi już idzie na siedemdziesiątkę, odparł pokornie i z szacunkiem starzec, pochylając głowę ruchem zakrystjana: może mi pan wytłómaczy, czemu to się tak podoba konduktorom i karczmarzom.
Blondet, ten mistrz ironji, już uderzony słowem naukowy, zwietrzył jakieś drwiny starego chłopa; ale naiwna jego poza i bezmyślny wyraz uspokoiły go.
— Za mojej młodości widywało się dużo wydrów, dobra jest tu na nie okolica, podjął stary; ale tyle się ich napolowano, że teraz dobrze jeśli ujrzymy jeden ogon na siedem lat... To też pan podprefekt w La-Ville-aux-Fayes... — Pan go znają? Mimo że Paryżanin, to zacny panicz, jak i pan, lubi osobliwości: — Zaczem, znając mój talent w chwytaniu wydry — bo ja je znam tak, jak pan zna swoje abecadło — powiedział mi tak: — „Ojcze Fourchon (powieda) kiedy złowicie wydrę, przynieście mi ją (powieda), zapłacę dobrze, a gdyby miała grzbiet biało nakrapiany, dałbym wam trzydzieści franków“. Oto co mi powiedział w porcie w La-Ville-aux-Fayes, tak prawdziwie jak wierzę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Jest jeszcze jeden uczony w Soulanges, pan Gourdon, nasz dochtór, który składa gabinet historji naturalnej, jakiego niema ani w Dijon, pierwszy uczony w całej okolicy; tenby mi zapłacił dobrze za tę wydrę... Umie wypychać ludzi i zwierzęta! I właśnie chłopak mi gada, że ta wydra ma białe kłaczki!... Jeżeli tak, powiedziałem mu, widać że pan Bóg łaskaw na nas dziś rano! Widzi pan tę wodę, co się tam pieni?... o tam... Mimo że ona mieszka w swojej dziupli w ziemi, bywa że siedzi całe dni pod wodą. Oho! usłyszała pana, paniczu; ma się na baczności, bo niema bardziej szczwanego zwierzęcia, to gorsze niż kobieta.
— Dlatego może nazywa się po żeńsku, wydra? rzekł Blondet.
— Ba! pan, proszę pana, Paryżanin, pan to musi wiedzieć lepiej; ale lepiej byłby pan zrobił dla nas, gdyby pan dziś spał sobie do późna, bo widzi pan o tę niby falę, ona tamtędy pójdzie dołem... Wojtuś! ona słyszała pana, jucha, i gotowa nas wodzić do północy, chodźmy. Naszych trzydzieści franków poszło z wodą!
Mucha podniósł się, ale z żalem; patrzał na miejsce, gdzie się pieniła woda, pokazując palcem i nie tracąc wszelkiej nadziei. Dziecko to, o kędzierzawych włosach, o twarzy ciemnej jak twarze aniołów na obrazach XV wieku, było niby w majteczkach, bo spodnie jego kończyły się nad kolanem strzępami zdobnemi cierniem i zeschłemi liśćmi. To nieodzowne ubranie trzymało się na dwóch sznurkach z kłaków zamiast szelek. Koszula z podobnego płótna co spodnie dziadka, ale zgrubiała od cerowania, odsłaniała ogorzałą pierś. Tak więc, strój Muchy przewyższał jeszcze prostotą strój starego Fourchon.
— Dobrzy ludziska tutaj, powiedział sobie w duchu Blondet. Draby z za rogatek Paryża porządnieby opyskowali gościa, któryby im spłoszył zwierzynę! Że zaś nigdy nie widział wydry, nawet w muzeum, bardzo był rad z tego epizodu.
— Ej, rzekł ujęty tem że starzec oddala się nie żądając nic, powiadacie, że z was skończony myśliwy na wydry... Jeżeli jesteście pewni, że wydra jest tam...
Z drugiego brzegu Mucha podniósł palec i pokazał bańki powietrza, dobywające się z dna i pękające na powierzchni.
— Wróciła tam, rzekł stary Fourchon, odetchnęła szelma, bo tylko ona robi takie bańki. Jak one robią aby oddychać pod wodą? Ale te juchy takie chytre, że sobie kpią z nauki!
— Zatem, odparł Blondet, który w tem ostatniem odezwaniu ujrzał jedynie typowe chłopskie przekpiwanie, zaczekajcie i chwyćcie wydrę.
— A nasz dzień, niby chłopaka i mój?
— Ileż liczycie wasz dzień?
— Niby razem, chłopaka i mój?... pięć franków!... rzekł starzec patrząc Blondetowi w oczy z wahaniem, które świadczyło o strasznem zdzierstwie.
Dziennikarz wyjął z kieszeni dziesięć franków, mówiąc:
— Macie tu dziesięć, i dam wam drugie tyle za „wydrę...
— Nie drogo to panu wypadnie, jeżeli ma białe na grzbiecie, bo pan podprefekt powiadał, że w naszem muzeum jest tylko jedna taka. Ale też to uczona sztuka, nasz podprefekt! I nie głupi. Ja sobie poluję na wydrę, a pan des Lupeaulx poluje na córkę pana Gaubartin, która ma piękny biały posążek na grzbiecie. O, mój drogi panie, jeżeli łaska pańska, niech Pan stanie tam w wodzie, na tym kamieniu. O, tam... Kiedy spłoszymy wydrę, popłynie z wodą, bo to ich sztuka, tych bydląt, że płyną na polowanie powyżej swojej jamy; wiedzą, że z rybą w pysku łatwiej im będzie z wodą. Powiadam panu, że to je mądre... Gdybym się od nich nauczył rozumu, żyłbym sobie dzisiaj jak pan... Zapóźnom to spenetrował, że trzeba iść w górę rzeki wcześnie rano, aby upolować przed innymi... Et, ktoś mnie pono urzekł od dzieciństwa. We trzech, przechytrzymy może tę wydrę...
— A to jak, mój stary zuchu?
— A, ba! my chłopi to niby bydlęta, tak, że w końcu rozumiemy się z bydlętami. Zrobimy tak! Kiedy wydra będzie chciała wrócić do jamy, my ją nastraszymy stąd, panocek ją nastraszysz stamtąd: spłoszona przez nas, przez pana, rzuci się na brzeg; jeżeli puści się lądem, przepadła. Nie umie to chodzić, umie tylko pływać swojemi pletwiskami, Hehe! ubawi się pan, bo to istna heca! Łowić i polować razem!... Pan generał, ten u którego pan mieszka, wracał przez trzy dni z rzędu, tak się uparł!
Blondet, uzbrojony gałęzią uciętą przez starca, który pouczył go, jak na jego rozkaz ma smagać rzekę, zaczaił się w środku rzeki, skacząc z kamienia na kamień.
— O tu, mój dobry panie.
Blondet stał, nie mając poczucia czasu, co chwila bowiem stary podsycał w nim gestem nadzieję szczęśliwego wyniku; nic zresztą lepiej nie wypełnia czasu, niż oczekiwanie zdarzeń, które mają nastąpić po długim bezruchu.
— Dziadku, rzekło dziecko zostawszy samo ze starcem, przecież tam jest wydra...
— Widzisz ją?...
— O, toli...
Starzec zdumiał się, widząc w wodzie brunatne futro wydry:
— Idzie na mnie! rzekł malec.
— Wytnij ją w głowę i wleź do wody, aby ją przytrzymać na dnie...
Chłopak skoczył w rzekę jak wystraszona żaba.
— Dalej, panoczku, dalej, rzekł stary włażąc również w rzekę, i zostawiając saboty na brzegu, niech ją pan przestraszy! Widzi ją pan, płynie na pana...
Stary ruszył na Blondeta prując wodę i krzycząc nań z powagą, jaką chłopi zachowują nawet przy największem podnieceniu: — Widzi ją pan, tam, pod skałą!
Blondet, umieszczony przez starca tak, że słońce padało mu w samą twarz, trzepał z całą ufnością wodę.
— Heee! tam niech pan idzie, ku skałom! krzyczał stary Fourchon, dziupla jest tam, na lewo od pana!
Podniecony długiem wyczekiwaniem, Blondet ześlizgnął się z kamienia i skąpał nogi w rzece.
— Śmiało, panoczku, śmiało... Już pan ją ma. A wciórności! przemyka panu między nogami! O przemyka... Przemyka, rzekł starzec z rozpaczą.
I, jakgdyby roznamiętniony łowami, starzec dotarł brodząc w wodzie aż do Blondeta.
— Chybiliśmy ją z pańskiej winy!... rzekł stary Fourchon, któremu Blondet podał rękę i który wyszedł z wody jak tryton, ale jak tryton zwyciężony.
Szelma, jest tam, pod skałami!... Puściła rybę, rzekł stary patrząc w dal i pokazując coś, co pływało... Będziemy mieli choć lina, bo to prawdziwy lin!...
W tej chwili lokaj w liberji i konno, wiodąc za uzdę drugiego konia, pojawił się w galopie na drodze do Couches.
— Oho, człowiek z zamku, zdaje się że pana szuka, rzekł stary. Jeżeli pan chce wrócić przez rzekę, Podam panu rękę... Och, mnie to nie szkodzi, że się zmoczę, oszczędzam na praniu!...
— A katar? spytał Blondet.
— A, ba! nie widzi pan, że słońce nas wypaliło, chłopaka i mnie, jak fajkę żołnierską! Niech się pan wesprze na mnie, panoczku... Pan jest z Paryża, nie umie pan chodzić po naszych skałach, choć pan umie tyle rzeczy... Jeżeli pan tu zostanie dłużej, nauczy się pan wiele rzeczy w księdze natury, pan który, powieda ją, pisujesz do gazet?
Właśnie Blondet przybył na drugi brzeg, kiedy spostrzegł go służący Karol.
— Och, proszę pana, rzekł, nie wyobraża pan sobie, jaka pani jest niespokojna skoro jej powiedziano że pan wyszedł bramą Couches; pani myśli, że pan się utopił. Już trzeci raz dzwonią na śniadanie, wołano pana po całym parku; ksiądz proboszcz szuka pana jeszcze...
— Któraż to godzina, Karolu?
— Trzy kwadranse na dwunastą...
— Pomóż mi wsiąść na konia...
— Czyżby pan się dał wziąć na wydrę starego Fourchon?... rzekł służący, widząc wodę ociekającą z butów i spodni Blondeta.
To jedno pytanie otworzyło oczy dziennikarzowi.
— Nie mów o tem ani słowa, Karolu, a będę ci wdzięczny.
— Och, dalibóg, sam pan hrabia dał się wziąć na wydrę starego Fourchon, odparł lokaj. Skoro tylko ktoś obcy przybędzie do Aigues, stary Fourchon staje na czatach, i kiedy gość wybiera się obejrzeć źródła Avony, sprzedaje mu swoją wydrę... Tak dobrze gra komedję, że pan hrabia wracał tam trzy razy i zapłacił mu za sześć dni, przez które patrzyli na płynącą wodę.
— I ja myślałem, że Pothier, Baptysta Cadet, Michot i Monrose to są najwięksi aktorzy naszych czasów! rzekł do siebie Blondet; i czem są oni w porównaniu do tego nędzarza?
— Och, on się zna dobrze na tem rzemiośle, stary Fourchon, rzekł Karol. Ma oprócz tego inny postronek w zanadrzu, bo powiada, że jest z fachu powroźnikiem. Ma swój warsztat pod murem przy bramie Blangy. Jeśli pan tylko dotknie jego powroza, omota pana tak, że weźmie pana ochota pokręcić wrzeciono i zrobić trochę postronka; wówczas zażąda od pana gratyfikacji, należnej majstrowi od ucznia za naukę. Pani się wzięła na to, i dała mu dwadzieścia franków. To król spryciarzy, rzekł Karol.
Pod wpływem słów Karola, Blondet zadumał się nad chytrością chłopów; przypomniał sobie wszystko, co mu opowiadał jego ojciec, sędzia z Alençon. Przypomniały mu się wszystkie żarty, ukryte pod dobrodusznością starego Fourchon, a oświetlone zwierzeniami Karola; zrozumiał, że stary włóczęga zabawił się jego kosztem.
— Nie ma pan pojęcia, proszę pana, mówił Karol kiedy się znaleźli pod gankiem w Aigues, jak bardzo trzeba niedowierzać wszystkiemu ze wsi, zwłaszcza że pan generał nie jest tu zbyt lubiany...
— Czemu?
— A, ba! nie wiem, odparł Karol z ową głupawą miną, jaką umieją przybierać lokaje, gdy chcą czegoś odmówić państwu; mina ta dała Blondetowi do myślenia.
— Jesteś tedy, włóczęgo? rzekł generał, którego tentent koni sprowadził na ganek. Jest! jest! Uspokój się! krzyknął do żony, której lekki krok dał się słyszeć w pobliżu. Brakuje już tylko księdza Brossette, idź go poszukać, Karolu, rzekł do służącego.
Brama Blangy, dzieło Boureta, składała się z dwóch grubych wydętych filarów; na każdym wznosił się pies stojący na tylnych łapach i trzymający w przednich tarczę herbową. Bliskość domu, w którym mieszkał rządca, uwolniła finansistę od konieczności stawiania domku odźwiernego. Między temi dwoma filarami, bogata krata, w rodzaju tej, jaką wykuł Buffon dla Ogrodu Botanicznego, otwierała się na brukowaną ulicę, wiodącą do powiatowej drogi, niegdyś starannie utrzymywanej przez Aigues i przez dwór w Soulanges. Droga ta łączy Couches, Cerneux, Blangy, Soulanges, z La-Ville-aux-Fayes niby girlandą, tak cała jest usiana dworkami otoczonemi żywopłotem i domkami tonącemi w różach.
Tam, pod ozdobnym murem, ciągnącym się aż do fosy, która otwiera widok het na dolinę aż za Soulanges, znajdował się spróchniały słup, stary kołowrotek, oraz tyczki, stanowiące warsztat wiejskiego powroźnika.
Około wpół do pierwszej, w chwili gdy Blondet siadał do stołu naprzeciw księdza Brochette i słuchał pieszczotliwych wyrzutów hrabiny, stary Fourchon i Mucha wracali do domu. Stamtąd stary Fourchon, pod pozorem fabryczki powrozów, miał oko na Aigues i mógł śledzić każde poruszenie państwa. Tak więc otwarta żaluzja, przechadzki we dwoje, najmniejsze wydarzenie pałacowego życia, nie uchodziły szpiegostwa starego, który stał się powroźnikiem dopiero od trzech lat: ani straż w Aigues, ani służba, ani sami państwo nie zauważyli tej drobnej okoliczności.
— Obejdź bramą Alejową, gdy ja będę chował powrozy, rzekł stary Fourchon; kiedy im wygarniesz całą rzecz, przyślą z pewnością po mnie Pod Wiechę.
Idę się trochę pokrzepić; sakramencko pić się chce od takiego siedzenia w wodzie! Jeżeli się zakręcisz tak jak ci powiadam, załapiesz dobre śniadanie; staraj się mówić z hrabiną, i pyskuj na mnie co wlezie, tak żeby im przyszła ochota wypalić mi kazanie!... Czuję w powietrzu parę szklaneczek dobrego wina.
Po tych ostatnich przestrogach, które drwiąca mina chłopaka czyniła czemś dość zbytecznem, stary powroźnik, trzymając wydrę pod pachą, znikł na drodze.
Na pół drogi pomiędzy tą ładną bramą i wsią, w dobie gdy Emil Blondet przybył do Aigues, znajdował się jeden z owych domków, które widuje się tylko we Francji, wszędzie gdzie trudno o kamień, Kawałki cegły pozbierane zewsząd, duże kamienie oprawne jak djamenty w glinę, tworzyły ściany mocne mimo iż zjedzone czasem. Wszystko podtrzymywały duże dyle; pokrycie było z trzciny i ze słomy. Pospolite okienice, drzwi, wszystko w tej chałupie było szczęśliwie znalezione albo też wyżebrane.
Chłop buduje swoje mieszkanie z tym samym instynktem, jakim zwierzę wije gniazdo lub sporządza jamę; instynkt ten objawiał się we wszystkich szczegółach tej chaty. Po pierwsze, drzwi i okna zwrócone były na zachód. Dom, postawiony na małym wzgórku, w najbardziej kamienistem miejscu winnicy, musiał być zdrowy. Wchodziło się tam po trzech schodach, przemyślnie sporządzonych z kołków i desek i wypełnionych kamieniami: woda spływała tedy szybko. Ponieważ w Burgundji deszcz rzadko idzie z północy, żadna wilgoć nie groziła fundamentom, mimo iż bardzo lekkim. Poniżej, wzdłuż ścieżki, biegł prosty płot z palików, tonący w tarninie i głogu. Winna latorośl, pod którą znajdowały się nędzne stoliki i proste ławy, zapraszała przechodniów do spoczynku, osłaniając swym cieniem przestrzeń, dzielącą chałupę od drogi. W ogródku róże, lewkonje, fiołki, same kwiaty które nic nie kosztują. Przewierścień i jaśmin czepiały się swemi pędami dachu, już omszałego mimo że nie miał lat potemu.
Na prawo od domu, właściciel umieścił oborę na dwie krowy. Przed tym budynkiem z cienkich desek ubita ziemia służyła za dziedziniec: w kącie widać było olbrzymią kupę gnoju, Z drugiej strony domu i altany, wznosiła się słomiana szopa, wsparta na dwóch pniakach, pod którą składało się narzędzia winiarzy, puste beczki, wiązki drew nagromadzone dokoła pieca, którego otwór znajdował się, jak zwykle w chłopskich chałupach, pod okapem.
Do domu przylegał niecały mórg ziemi okolony żywopłotem i zasadzony winem, pielęgnowanem tak, jak pielęgnuje się wino u chłopów, zawsze tak starannie nawiezionym, rozpiętem i okopanem, że te szczepy zieleniły się pierwsze na trzy mile wokoło. Kilka drzew, migdały, śliwy i brzoskwinie, wznosiły tu i ówdzie swoje chude główki. Między winem uprawiało się najczęściej ziemniaki albo fasolę. Od strony wsi, za dziedzińcem, należał jeszcze do tej zagrody kawałek gruntu wilgotny i nisko położony, sprzyjający hodowli kapusty, cebuli, czosnku, ulubionych jarzyn klasy robotniczej, i zamknięty furtką, przez którą przechodziły krowy depcąc grunt i zostawiając na nim swoje plastry.
Dom ten, składający się z dwóch izb na parterze, miał drzwi od strony winnicy. Drewniane schody, przylegające do muru i pokryte słomianym dachem, biegły aż na strych, oświetlony małem okienkiem. Pod temi sielskiemi schodami, piwnica, cała z burgundzkiej cegły, mieściła parę beczek wina.
Mimo iż sprzęt kuchenny chłopów składa się zazwyczaj z dwóch narzędzi, któremi robi się wszystko, z pieca i żelaznego kociołka, tu, w tej chałupie, znajdowały się wyjątkowo dwa olbrzymie rondle zawieszone u okapu kominka ponad przenośnym piecykiem. Mimo tej oznaki zamożności, sprzęt był w harmonji z zewnętrznym wyglądem domu. Tak więc, na przechowanie wody, garnek; jako „srebro“, drewniane lub cynowe łyżki; ciemne gliniane talerze bielone wewnątrz, ale poszczerbione i drutowane; wreszcie, dokoła mocnego stołu, białe drewniane stołki, a jako podłoga ubita ziemia. Co pięć lat ściany bieliło się wapnem, zarówno jak chude belki pułapu, gdzie wisi słonina, pęczki cebuli, paczki świec oraz worki w których chłop przechowuje ziarno; koło dzieży starożytna szafa orzechowa mieści nieco bielizny, odzież na zmianę, oraz odświętny strój dla całej rodziny.
Nad kominem błyszczała prawdziwa strzelba kłusownika; nie dalibyście za nią ani pięciu franków, drzewo jest jakby spalone, niepokaźna lufa wydaje się nieoczyszczona. Myślicie sobie, że obrona chałupy zamkniętej na skobel, gdzie bramy w parkanie nigdy się nie zamyka, nie wymaga więcej; pytacie niemal, do czego może służyć podobna broń? Przedewszystkiem, o ile drzewo jest bardzo pospolite, lufa, starannie wybrana, pochodzi z kosztownej fuzji, darowanej zapewne jakiemuś leśniczemu. Toteż, właściciel tej fuzji nie chybia nigdy, istnieje między jego bronią a nim ścisła zażyłość, taka jaka łączy robotnika i jego narzędzie, Jeśli trzeba opuścić lufę o milimetr poniżej celu lub też podnieść ją wyżej, bo strzelba góruje lub dołuje, kłusownik wie o tem, i przestrzega tego prawa bez omyłki. Sam oficer artylerji znalazłby zasadnicze części broni w dobrym stanie: nic za dużo, nic za mało. We wszystkiem co sobie przyswaja, we wszystkiem co mu ma służyć, chłop rozwija siłę odpowiednią do celu: tyle co trzeba, nic ponadto. Doskonałości zewnętrznej nie zrozumie nigdy. Nieomylny sędzia wszelkiej potrzeby, zna wszystkie stopnie siły, i umie, pracując dla ciaracha, dać najmniej, biorąc jak najwięcej. Fakt jest, że ta nędzna strzelba odgrywa wielką rolę w wyżywieniu rodziny, a zaraz dowiecie się jak.
Czyście dobrze ogarnęli tysiąc szczegółów tej chaty, usadowionej o pięćset kroków od najładniejszej bramy Aigues? Czy widzicie ją przycupniętą, niby żebrak pod pałacem? Wiedzcie tedy, że ten dach pokryty aksamitnym mchem, te gdaczące kury, wałęsająca się świnia, cała ta sielska idylla miała swój okrutny sens. U wrót ogrodzenia, na pewnej wysokości, wznosił się na żerdzi zwiędły bukiet złożony z trzech gałęzi sosny i z liści dębowych, związanych szmatą. Nad drzwiami wiejski malarz namalował, za cenę śniadania, takiż bukiet, poniżej zaś napis nie wymagający komentarza: „Pod wiechą“. Na lewo od drzwi błyszczał jaskrawemi kolorami ów pospolity szyld: Dobre piwo marcowe, gdzie, po dwu stronach dzbanka tryskającego strumieniem piany, stoi kobieta w głęboko wyciętej sukni i huzar; oboje namalowani jaskrawemi farbami. To też, mimo kwiatów i wiejskiego powietrza, dobywał się z tej chałupy silny i mdły zapach wina i jadła, jaki was uderza w Paryżu gdy przechodzicie koło szynku na przedmieściu.
Znacie tedy miejsce. A oto ludzie i ich dzieje, kryjące niejedną naukę dla filantropów.
Właściciel szynku „Pod Wiechą“, mianem Franciszek Tonsard, godzien jest uwagi filozofów przez sposób w jaki rozwiązał problem próżniactwa i zatrudnienia, tak aby uczynić próżniactwo zyskownem, a zajęcie żadnem.
Majster-klepka, znający się na wszystkiem, umiał uprawiać ziemię, ale tylko dla siebie. Dla innych kopał rowy, wiązał chrust, odzierał drzewa z kory albo je ścinał. W tych robotach mieszczuch wydany jest na łup robotnika. Tonsard zawdzięczał swój kawałek ziemi hojności panny Laguerre. Od dziecka niemal odrabiał Tonsard robotę za ogrodnika pałacowego, bo nie miał sobie równego w strzyżeniu drzew, szpalerów, żywopłotu, kasztanów indyjskich. Nazwisko jego dostatecznie świadczy o dziedzicznym talencie. Na wsi istnieją przywileje, zdobyte i utrzymywane z taką samą sztuką, jaką rozwijają kupcy w zdobywaniu swoich zysków. Jednego dnia, w czasie przechadzki, pani dziedziczka usłyszała Tonsarda, chłopca na schwał, jak mówił: „Wystarczyłby mi jeden mórg ziemi, aby żyć i być szczęśliwym“. Poczciwa dziewczyna, nawykła do uszczęśliwiania, dała mu ten mórg wina, tuż koło bramy Blangy wzamian za sto dni roboczych (delikatność, która pozostała niezrozumiana!}, pozwalając mu zostać w Aigues, gdzie zżył się z ludźmi, uchodząc za najlepszego chłopca w całej Burgundji.
Poczciwy Tonsard (tak o nim mówili wszyscy), odrobił jakieś trzydzieści dni ze stu, które był winien: resztę baraszkował z dworkami pani, a zwłaszcza z panną Cochet, pokojówką, mimo że była brzydka jak wszystkie pokojówki ładnych aktorek. Baraszkować z panną Cochet oznaczało tyle rzeczy, że Soudry, szczęśliwy żandarm, o którym była mowa w liście Blondeta, jeszcze dziś po dwudziestu pięciu latach, koso patrzał na Tonsarda. Orzechowa szafa i łóżko z kolumienkami były z pewnością owocem tego baraszkowania.
Raz wszedłszy w posiadanie swego pola, pierwszemu który wspomniał że pani mu je dała, Tonsard odpowiedział: „Kupiłem je, do kroćset, i dobrze zapłaciłem. Alboż ciarachy dają nam kiedy coś? Sto dni roboczych, czy to nic? Kosztuje mnie to trzysta franków, a dostałem same kamienie!“. Oświadczenie to nie wyszło poza koła ludowe.
Wówczas Tonsard zbudował sobie sam ten dom, biorąc materjały to tu, to ówdzie, prosząc o pomoc tego i owego, ściągając z pałacu odpadki albo też prosząc o nie i dostając zawsze. Jakaś nędzna brama zburzona celem przesunięcia dalej, stała się bramą obory. Okno pochodziło ze starej zburzonej cieplarni. Szczątki zamku posłużyły tedy do wzniesienia tej nieszczęsnej chałupy.
Ocalony od branki przez Gaubertina, rządcę Aigues, którego ojciec był oskarżycielem publicznym departamentu i który zresztą nie mógł niczego odmówić pannie Cochet, Tonsard ożenił się skoro dom był gotów, a winnica zaczęła się rentować. Ten dwudziestotrzechletni chłopak, zadomowiony w pałacu, hultaj któremu pani darowała mórg ziemi i który wydawał się pracowity, umiał wyszrubować wszystkie swoje negatywne wartości i dostał za żonę córkę dzierżawcy z Ronquerolles, majątku położonego za lasem Aigues.
Dzierżawca ten trzymał „do połowy“ kawał ziemi, który marniał w jego rękach z braku gospodyni. Niepocieszony wdowiec próbował, modą angielską, utopić zgryzoty w winie: ale kiedy wreszcie zapomniał o swej drogiej nieboszczce, był już zaślubiony, wedle wiejskiego żarciku, z butelką. W krótkim czasie, z gospodarza teść stał się z powrotem wyrobnikiem, ale wyrobnikiem pijakiem i leniem, złym i kłótliwym, zdolnym do wszystkiego, jak każdy prosty człowiek który z niejakiego dobrobytu osunie się w nędzę. Człowiek ten, który przez swoje wiadomości praktyczne, przez swoją lekturę oraz umiejętność pisania stał wyżej od innych wyrobników, ale który przez swoje przywary, osunął się na poziom żebraków, zmierzył się, jak to widzieliśmy nad brzegiem Awony, z jednym z najinteligentniejszych ludzi w Paryżu. To była właśnie owa sielanka zapomniana przez Wergilego.
Stary Fourchon, niegdyś nauczyciel ludowy w Blangy, stracił miejsce z powodu swego prowadzenia i swoich pojęć o obowiązkach nauczyciela. Więcej pomagał chłopcom sporządzać okręciki i latawce z elementarza niż uczył ich czytać: tak oryginalnie ich łajał kiedy ściągali owoce, że jego kazania mogły się wydać lekcją przełażenia przez mury. Cytują jeszcze w Soulanges jego odpowiedź małemu chłopcu, który się spóźnił i który tak się tłómaczył: „Musiałem kunie napoić, proszę pana! — Mówi się konie, kuniu jeden!“.
Z nauczyciela zrobiono go listonoszem. Na tem stanowisku, które bywa emeryturą dla tylu starych żołnierzy, ojciec Fourchon otrzymywał codziennie reprymendy. To zapominał listów w karczmie, to zatrzymywał je przy sobie. Kiedy był pijany, oddawał pakiet z jednej gminy w drugiej, a kiedy był trzeźwy czytał listy. Rychło tedy złożono go z posady. Nie mogąc być funkcjonarjuszem państwowym, stary Fourchon puścił się na przemysł. Na wsi, biedacy uprawiają jakieś rzemiosła, wszyscy mają pozór uczciwego zajęcia. Mając sześćdziesiąt ośm lat, starzec założył domową fabryczkę powrozów, przemysł który wymaga najmniej kapitału. Pracownię stanowi, jak to widzieliśmy, pierwszy lepszy mur, „maszyny“ kosztują ledwie dziesięć franków, uczeń sypia wraz z majstrem w szopie i żyje z tego co znajdzie. Zachłanność podatku od drzwi i okien kończy się sub dio. Wypożycza się surowiec, aby oddać gotowy wyrób. Ale główny dochód starego Fourchon i jego ucznia Muchy, naturalnego syna jednej z jego naturalnych córek, pochodził z polowania na wydry; następnie ze śniadań i obiadów, na jakie go zapraszali ludzie, którzy, nie umiejąc czytać ani pisać, posługiwali się talentami starego Fourchon do listów lub rachunków. Wreszcie umiał grać na klarnecie i dotrzymywał kompanji przyjacielowi swojemu nazwiskiem Vermichel, skrzypkowi z Soulanges, na weselach wiejskich albo też w dniu wielkiego balu w miejscowem Tivoli.
Vermichel nazywał się Michel Vert, ale kalambur zrobiony z jego prawdziwego nazwiska stał się tak popularny, że w aktach swoich Brunet, woźny przy sądzie pokoju w Soulanges, pisał Michał Jan Hieronim Vert, zwany Vermichel, praktyk. Vermichel, wielce uzdolniony skrzypek dawnego pułku burgundzkiego, w odpłatę usług jakie mu oddawał stary Fourchon, wyrobił mu miejsce praktyka, dawane na wsi tym, którzy umieją się podpisać. Stary Fourchon służył tedy za świadka czy za praktyka do czynności sądowych, kiedy pan Brunet sporządzał protokuły w gminach Cerneux, Couches i Blangy. Vermichel i Fourchon, związani przyjaźnią liczącą dwadzieścia lat butelki, stanowili niemal urzędową spółkę.
Mucha i Fourchon, zespoleni grzechem, jak niegdyś Mentor i Telemak byli zespołem cnotą, wędrowali1 jak oni za chlebem, Panis angelorum, jedyne wyrazy łacińskie, które przetrwały w pamięci starego wiejskiego Figara. Żyli resztkami z karczmy Pod Wiechą, resztkami z pałacu, bo we dwóch razem, w najpracowitszych, najpomyślniejszych latach, nie mogli sporządzić ani trzystu sześćdziesięciu sążni sznurka. Zresztą, żaden kupiec w promieniu dwudziestu mil nie powierzyłby paczesiu ani Fourchonowi ani chłopcu.
Wyprzedzając cuda nowoczesnej chemji, stary umiał zanadto dobrze zamienić pacześ na błogosławiony sok winny. Przytem jego potrójne funkcje publicznego pisarza w trzech gminach, praktyka sądu pokoju i klarnecisty szkodziły, jak powiadał, rozwojowi jego przemysłu.
Tak więc, Tonsard rychło się zawiódł w dość tkliwie pieszczonej nadzieji dojścia do dobrobytu przez zaokrąglenie swej posiadłości. Zięć próżniak trafił, dość pospolitym przypadkiem, na teścia nieroba. Interesy szły nietęgo, zwłaszcza że Tonsardowa, typ wiejskiej piękności, rosła i dobrze zbudowana, nie lubiła pracować w polu. Tonsard żywił pretensję do żony za ojcowskie bankructwo i znęcał się nad nią z ową chłopską mściwością, tak częstą u ludu, którego wzrok, wyłącznie zaprzątnięty skutkiem, rzadko troszczy się o dochodzenie przyczyn.
Czując ciężar swego łańcucha, kobieta ta zapragnęła go uczynić lżejszym. Posłużyła się przywarami Tonsarda, aby nad nim zapanować. Sama łakoma i leniwa, podsycała lenistwo i łakomstwo męża. Przedewszystkiem umiała sobie zaskarbić łaski służby pałacowej, a Tonsard, widząc rezultaty, nie pytał się jej o środki. Bardzo niewiele troszczył się co robi żona, byleby robiła to co on chciał. Jest to tajny kompromis połowy małżeństw. Tonsardowa stworzyła tedy szynk Pod Wiechą, którego pierwszymi kundmanami była służba z Aigues, gajowi i leśniczowie.
Gaubertin, intendent panny Laguerre, jeden z pierwszych klijentów pięknej Tonsardowej, dał jej kilka beczułek wybornego wina, dla zwabienia gości.
Powab tych darów, perjodycznych dopóki rządca był kawalerem, oraz sława niesrogiej piękności jaką pani Tonsard zyskała u wiejskich don Juanów, zapewniły sukces karczemce. Dzięki swemu łakomstwu, Tonsardowa stała się wyborną kucharką, mimo że jej talenty wyrażały się jedynie w daniach mających odbyt na wsi, jak królik, potrawka z zająca, sos z dziczyzny, omlet. Uchodziła w okolicy za osobę, znakomicie umiejącą przyrządzać owe zakąski, które się je prawie stojący, mocno zaprawne korzeniami, pobudzające do picia. W ten sposób, w ciągu dwóch lat, opanowała Tonsarda i pchnęła go na złą drogę, na którą zresztą wszedł bardzo chętnie.
Hultaj ten uprawiał stale kłusownictwo, zupełnie bezkarnie. Stosunki jego żony z rządcą, z leśniczymi pałacowymi i z władzami gminnemi, jak również rozluźnienie praw w owej epoce zapewniły mu bezkarność. Skoro dzieci podrosły, uczynił z nich narzędzia swego dobrobytu, równie mało okazując skrupułów wobec nich co wobec żony. Miał dwie córki i dwóch chłopców. Tonsard, który żył, zarówno jak jego żona, z dnia na dzień, rychło ujrzałby koniec tego wesołego życia, gdyby nie przestrzegał w domu drakońskiego niejako prawa, mocą którego wszyscy musieli pracować dla jego dobrobytu, w którym zresztą rodzina miała udział. Skoro wychował rodzinę na koszt tych z których żona jego umiała wyłudzać podarki, oto jak się ukształtowały konstytucja i budżet gospody Pod Wiechą.
Stara matka Tonsarda i jego dwie córki, Katarzyna i Marja, udawały się stale do lasu i wracały dwa razy dziennie obładowane chrustem, który sięgał im aż po pięty i wyrastał o dwie stopy nad głowę. Mimo iż na wierzchu było suche drzewo, wnętrze składało się z zielonych gałęzi, wyciętych często z młodych drzew. Dosłownie Tonsard zaopatrywał się w drzewo na zimę w lesie Aigues. Ojciec i dwaj synowie polowali ciągle. Od września do marca, zające, króliki, kuropatwy, drozdy, rogacze, wszystką zwierzynę której nie spożyli w domu, sprzedawało się w Blangy, w stolicy powiatowej Soulanges, dokąd córki Tonsarda dostarczały mleka, i skąd przynosiły codzień nowiny, zanosząc tam plotki z Aigues, Cerneux i Couches. Kiedy nie było już można polować, trzej Tonsardowie zastawiali paści. Jeżeli paści dawały zbyt obfity połów, Tonsardowa sporządzała pasztety, które wysyłała do La-Ville-aux-Fayes. W czasie żniw, siedmioro Tonsardów, stara matka, dwóch chłopców póki nie mieli siedemnastu lat, dwie córki, stary Fourchon i Mucha chodzili „na kłoski“ zbierali blisko szesnaście półćwiartek dziennie, łasując żyto, jęczmień, pszenicę, wszelakie ziarno.
Dwie krowy, pasane zrazu przez młodszą z dziewcząt przy drodze, wymykały się przeważnie na łąki dworskie; że jednak, za najmniejszem przekroczeniem zbyt jawnem aby strażnik mógł nań przymknąć oczy, dzieci bito lub pozbawiano łakoci, nabyły one osobliwej zręczności w nadsłuchiwaniu kroków nieprzyjaciela. Prawie nigdy połowy ani też strażnik gminny nie zeszli ich na gorącym uczynku. Zresztą stosunki tych godnych funkcjonarjuszy z Tonsardem i jego żoną sprawiały iż mieli bielmo na oczach. Bydlątka, prowadzone na długich sznurach, były posłuszne pierwszemu wołaniu, specjalnemu krzykowi który sprowadzał je na wspólny teren, świadome iż, skoro minie niebezpieczeństwo, będą mogły dokończyć uczty u sąsiada. Stara Tonsard, coraz słabsza, objęła funkcje Muchy od czasu jak Fourchon trzymał naturalnego wnuka przy sobie, pod pozorem czuwania nad jego wychowaniem. Marja i Katarzyna zbierały trawę w lesie. Wypatrzyły tam miejsca, gdzie rośnie owa leśna trawa, delikatna, świeża, którą żęły, suszyły, wiązały i chowały do spichrza; czerpały stamtąd w zimie dwie trzecie pożywienia krów, które zresztą w ładne dnie prowadzono na paszę w dobrze znane miejsce, gdzie trawa była zielona.
Istnieją, w pewnych okolicach doliny Aigues, jak we wszystkich miejscowościach okolonych górami, miejsca, które, jak w Piemoncie i w Lombardji, dają trawę w zimie. Te łąki, zwane we Włoszech marciti, mają wielką wartość, ale we Francji nie znoszą ani zbyt wiele lodu ani zbyt wiele śniegu. Zjawisko to wynika zapewne ze szczególnego położenia, z infiltracji wód które utrzymują ciepło.
Para cieląt dawała około ośmdziesięciu franków. Mleko, skoro się odciągnie czas w którym krowy karmiły albo cieliły się, przynosiło około stu sześćdziesięciu franków, po zaopatrzeniu domu w nabiał. Tonsard zarabiał jakieś pięćdziesiąt talarów na robociznach. Kuchnia i sprzedaż wina dawały, po pokryciu wszystkich kosztów, jakieś sto talarów, gdyż biesiady te, bardzo nieregularne, zdarzały się w pewnych porach i w pewnych sezonach; zresztą przygodni goście uprzedzali Tonsardową i jej męża, którzy brali wówczas w mieście trochę mięsa i potrzebnych zapasów. Wino Tonsarda sprzedawało się w zwykły rok po dwadzieścia franków beczka (bez beczki) karczmarzowi w Soulanges, z którym Tonsard był w stosunkach. W pomyślne lata, Tonsard zbierał dwanaście beczek ze swego morga: ale przeciętnie było ośm beczek, a Tonsard zachowywał połowę dla swej gospody. W okolicach gdzie się uprawia wino, też istnieją „kłoski“ winne: dzięki temu Tonsardowie zbierali blisko trzy beczułki wina. Ale, pod ochroną zwyczaju, nie robili sobie skrupułów, włazili w winnice nim zbierający wino je opuścili, tak samo jak rzucali! się na pola, kiedy zebrane snopki czekały na wozy. Tak więc, siedm do ośmiu beczułek wina, zarówno zebranego jak złasowanego, sprzedawało się po niezłej cenie. Ale z tej sumy trzeba potrącić to co wypili Tonsard i jego żona, nawykli zjadać najlepsze kąski, pić wino lepsze niż to które sprzedawali. Wina tego dostarczał kupiec z Soulanges, na rachunek wymienny.
Suma, jaką zarabiała ta rodzina, sięgała tedy dziewięciuset franków rocznie; tuczyli bowiem co roku dwie świnie, jedną dla siebie, drugą na sprzedaż.
Robotnicy, nicponie z całej okolicy, upodobali sobie zczasem szynk Pod Wiechą, zarówno dla talentów Tonsardowej, jak dla zażyłości, jaka istniała między tą rodziną a ludkiem okolicznym. Dwie córki, obie wybitnej urody, przejęły obyczaje matki. Starożytność wreszcie gospody Pod Wiechą, istniejącej od r. 1795, czyniła z niej rzecz uświęconą w okolicy. Od Couches do La-Ville-aux-Fayes, robotnicy przychodzili tam dobijać targu, dowiadywać się nowin upolowanych przez młode Tonsardki, przez Muchę, przez starego Fourchon, przynoszonych przez Vermichela, przez Bruneta, najbardziej renomowanego woźnego w Soulanges, kiedy zachodził po swego praktyka. Tem stanowiło się ceny siana, wina, cenę dniówki i robót na akord. Tonsard, wytrawny sędzia w tej materji, udzielał rad trącając się z pijącymi. Soulanges, wedle miejscowego określenia, uchodziło jedynie za miejsce rozrywek, życia towarzyskiego, Blangy zaś było miasteczkiem handlowem, zasuniętem wszakże w cień przez La-Ville-aux-Fayes, które, w ciągu dwudziestupięciu lat, stało się stolicą tej wspaniałej doliny. Targ na bydło, na zboże, odbywał się na rynku w Blangy, a tamtejsze ceny były miarą dla powiatu.
Przesiadując w domu, Tonsardowa pozostała świeża, biała, pulchna, co jest wyjątkiem u wiejskich kobiet, które więdną równie szybko jak kwiaty, stare już w trzydziestym roku. To też Tonsardowa lubiła się ładnie ubierać. Była tylko schludna, ale na wsi schludność to zbytek. Córki, odziane nad swój stan, szły w tem za przykładem matki. Pod sukniami, niemal wykwintnemi, nosiły bieliznę cieńszą niż u najbogatszych wieśniaczek. W święto paradowały w ładnych tualetach, zdobytych sam Bóg wie jak! Służba z Aigues sprzedawała im, za cenę łatwą do uiszczenia, paryskie suknie pokojówek, które przerabiały dla siebie. Te dwie córki, istne wioskowe cyganki, nie dostawały ani szeląga od rodziców, którzy dawali im jedynie życie i nocleg na ohydnych tapczanach gdzie spały wraz z babką na strychu. Bracia sypiali tam również, wtuleni w siano jak bydlęta. Ani ojciec, ani matka nie troszczyli się o tę wspólnotę.
Wiek żelazny i wiek złoty podobniejsze są do siebie niżby kto myślał. W jednym nie zważa się na nic; w drugim zważa się na wszystko; dla społeczeństwa rezultat jest może ten sam. Obecność starej Tonsard, która bardziej była koniecznością niż rękojmią, była jedną niemoralnością więcej.
To też ksiądz Brossette, przejrzawszy obyczaje swoich parafjan, rzucił w rozmowie z biskupem tę głęboką uwagę: „Ekscelencjo, kiedy się widzi jak oni sobie czynią broń ze swej nędzy, pojmuje się że ci chłopi drżą aby nie stracili pozoru do swego nierządu“.
Mimo że wszyscy wiedzieli jak mało ta rodzina ma zasad i skrupułów, nikt nie gorszył się obyczajami z Pod Wiechy. Na początku tego opowiadania, trzeba wytłómaczyć raz na zawsze ludziom przywykłym do moralności mieszczańskiej, że chłopi, w zakresie domowych obyczajów, nie mają żadnej delikatności. Gdy im kto uwiedzie córkę, krzyczą o moralności jedynie wtedy gdy uwodziciel jest bogaty a łatwy do zastraszenia. Dzieci, aż do chwili w której państwo je wydrze, są kapitałem, narzędziem dobrobytu. Interes stał się, zwłaszcza od r, 1789, jedyną sprężyną ich postępków; nie chodzi im nigdy o to czy uczynek jest prawy lub niemoralny, ale czy jest zyskowny. Moralność, której nie trzeba mięszać z religją, zaczyna się z dobrobytem; tak jak, w wyższej sferze, widzimy iż subtelność zakwita w duszy, skoro fortuna pozłociła meble. Człowiek bezwarunkowo uczciwy i moralny jest wśród chłopów wyjątkiem. Ciekawi spytają czemu? Ze wszystkich przyczyn, jakie możnaby przytoczyć w tej mierze, oto główne: z racji swoich funkcji społecznych, chłopi żyją życiem czysto materjalnem, zbliżonem do stanu dzikości, w jakim utrzymuje ich ciągła styczność z naturą. Praca wyczerpująca ciało odejmuje myśli, zwłaszcza u ludzi ciemnych, jej oczyszczające działanie. Słowem, dla chłopów nędza ich jest ich racją stanu, jak powiadał ksiądz Brossette.
Wmięszany we wszystkie interesy, Tonsard słuchał skarg każdego i kierował oszustwami korzystnemi dla biedaków. Żona, kobieta dobra napozór, objawiała sympatję okolicznym drabom, nie odmawiając nigdy uznania, ani nawet czynnej pomocy swoim klijentom, cobądźby czynili przeciw ciarachom. W tej karczmie, istnem gnieździe os, hodowała się tedy, żywa i jadowita, ciepła i czynna, nienawiść proletarjusza i chłopa do pana i bogacza.
Szczęśliwe życie Tonsardów stało się bardzo złym przykładem. Każdy pytał, czemu nie brać jak Tonsardowie, z pańskiego lasu drzewa na opał, do kuchni i na zimę? czemu nie mieć paszy dla krów, i nie zdobywać, jak oni, zwierzyny dla siebie lub na sprzedaż? Czemu, jak oni, nie zbierać, nie siejąc, zboża i wina? Tak więc, tajemna kradzież, która pustoszy lasy, dziesiątkuje łany, pola i winnice, stawszy się w tej dolinie czemś powszechnem, wyrodziła się rychło w prawo w gminach Blangy, Couches i Cerneux, na których rozciąga się obszar dworski Aigues. Rana ta, z przyczyn które wyjaśnimy w swoim czasie i miejscu, dotknęła o wiele bardziej Aigues niż dobra Ronquerolles’ów i Soulanges’ów.
Nie sądźcie zresztą, aby kiedykolwiek Tonsard, jego żona, dzieci i stara matka powiedzieli sobie wręcz: będziemy żyli z kradzieży i wyćwiczymy się w jej praktykach. Nałogi te wzrosły zwolna. Do chrustu, rodzina domięszała nieco świeżego drzewa; następnie, ośmielona nawykiem i rozmyślną bezkarnością potrzebną do planów które poznamy w dalszym ciągu opowiadania, w ciągu dwudziestu lat doszła do zbierania swojego drzewa, do kradzieży obejmującej niemal wszystkie potrzeby życia! Pasza dla krów, nadużycie „kłosków“ i grabieże winnic utrwaliły się także stopniowo. Skoro raz rodzina Tonsard i okoliczni próżniacy zakosztowali dobrodziejstw tych czterech praw zdobytych przez wiejskich nędzarzy i dochodzących do łupiestwa, można pojąć, iż chłopi nie mogli się ich wyrzec, chyba zmuszeni siłą większą od ich zuchwalstwa.
W chwili gdy się zaczyna to opowiadanie, Tonsard był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni, duży i silny, raczej zażywny; włosy czarne i kędzierzawe, cera krwista, z fioletowemi centkami, oko żółtawe, uszy odstające i silnie powyginane. Był nibyto muskularny, ale w gruncie ciało to było wiotkie; czoło płaskie, dolna warga obwisła. Ukrywał on swój prawdziwy charakter pod tępotą, przeplataną błyskami, które tem podobniejsze były do inteligencji, ile że w towarzystwie teścia Tonsard przejął jego kpiący sposób mówienia. Nos, spłaszczony na końcu, jakgdyby palec boży chciał go naznaczyć, sprawił iż głos wychodził niby z podniebienia, jak u wszystkich których zniekształciła choroba zatykając komunikację dróg nosowych. Górne zęby, skrzyżowane, ujawniały tem lepiej tę skazę, straszliwą zdaniem Lawatera; zęby te były białe jak u psa. Gdyby nie fałszywa dobroduszność nieroba i beztroska wiejskiego kłusownika, człowiek ten przeraziłby ludzi nawet najmniej przenikliwych.
Jeżeli portret Tonsarda, jeżeli opis jego szynku i jego teścia występują na pierwszy plan, wierzcie że ten człowiek, ten szynk i ta rodzina zasługują na to. Po pierwsze, życie to, tak drobiazgowo odmalowane, jest typem egzystencji jaką prowadzało sto innych rodzin w dolinie Aigues. Następnie, Tonsard, nie będąc niczem innem jak tylko narzędziem czynnych i głębokich nienawiści, miał olbrzymi wpływ w bitwie która miała się rozegrać; był bowiem doradcą wszystkich niezadowolonych z niższej klasy. Karczma jego służyła stale, jak się to okaże, za punkt zborny napastnikom, tak samo jak on stał się ich wodzem, mocą grozy jaką budził w tej dolinie, nietyle przez swoje uczynki, ile przez to czego spodziewano się wciąż po nim. Groźba tego kłusownika budziła zawsze tyleż lęku co sam czyn, nie potrzebował nigdy jej wykonać.
Wszelki bunt, jawny czy ukryty, ma swój sztandar. Sztandarem włóczęgów, nierobów, gadułów, była tedy straszliwa żerdź z Pod Wiechy. Bawiono się tam! rzecz równie poszukiwana i rzadka na wsi jak w mieście. Nie było zresztą karczem na przestrzeni czterech mil drogi powiatowej, które naładowany wóz robił z łatwością w trzy godziny: toteż każdy kto jechał z Couches do La-Ville-aux-Fayes, zatrzymywał się Pod Wiechą, bodaj poto aby się pokrzepić. Wreszcie młynarz z Aigues, zastępca mera, oraz jego parobcy zachodzili tam. Nawet służba generała nie gardziła tą norą, której córki Tonsarda dodawały powabu, tak iż Wiecha miała podziemną komunikację z pałacem przez służbę, i mogła o nim wiedzieć wszystko co służba wiedziała. Ani dobrodziejstwami, ani interesem niepodobna zerwać wiekuistej łączności między służbą a ludem. Liberja wychodzi z ludu, sympatyzuje z nim. To nieszczęsne koleżeństwo samo już tłumaczy oględność ostatnich słów, jakie Karol wyrzekł na ganku do Blondeta.
— A niech was choroba, ojczulku, rzekł Tonsard, widząc teścia wchodzącego i podejrzewając go że jest na czczo, spieszno ci z gębą dziś rano. Nie mamy nic dla ciebie... A ten powróz? ten powróz, który miał być gotów? To osobliwe, jak ty je robisz w wilję, a jak mało jest zrobione nazajutrz. Już oddawna powinieneś był skręcić ten, który położy koniec twemu istnieniu, bo zaczynasz nam wypadać djabelnie drogo...
Dowcip chłopa i robotnika jest nawskroś attycki; polega na tem, aby wyrazić całą myśl, przesadzając ją komicznym obrazem. Nie inaczej postępuje się w salonach. Subtelność dowcipu zastępuje się tam malowniczem grubijaństwem: oto cała różnica.
— Niema żadnego teścia! rzekł stary; mów do mnie jak do klijenta, dawaj mi butelkę i to najlepszego.
To mówiąc, Fourchon zastukał pięciofrankówką, błyszczącą w jego ręce jak słońce, o lichy stół przy którym usiadł, a któremu warstwa tłuszczu dawała tyleż charakteru co czarne wypalone znaki, plamy od wina, i nacięcia. Na dźwięk srebra, Marja Tonsard, wygięta niby korweta gotowa do drogi, objęła dziadka dzikiem spojrzeniem, które strzeliło z jej oczu jak iskra; Tonsardowa, ściągnięta dźwiękiem metalu, wyszła z sąsiedniej izby.
— Zawsze łajesz biednego ojczulka, rzekła do męża, a przecież on zarabia od roku dosyć pieniędzy; dałby Bóg aby uczciwie. Pokażcie?... rzekła rzucając się na pieniądz i wydzierając go z rąk starego.
— Idź, Marjo, rzekł poważnie Tonsard, na półce jest jeszcze wino w butelkach.
Na wsi, wino jest zawsze jednego gatunku, ale sprzedaje się je pod dwiema postaciami: z beczki i z butelki.
— Skąd to macie? spytała Tonsardowa wsuwając pieniądz do kieszeni.
— Filipino, ty źle skończysz, rzekł starzec potrząsając głową i usiłując odebrać pieniądze.
Widocznie Fourchon zrozumiał już daremność walki między swoim straszliwym zięciem, córką a nim.
— Znowu sprzedajecie mi butelkę wina za pięć franków! dodał z goryczą: ale też to będzie ostatnia. Przeniosę się do Kawiarni Pokojowej.
— Cicho siedź, ojczulku, odparła biała i tłusta karczmarka dość podobna do rzymskiej matrony; trzeba ci koszuli, czystych portek, innego kapelusza, no i chcę wreszcie widzieć cię w kamizelce...
— Mówiłem ci już, że toby była ruina, wykrzyknął starzec. Kiedy będą myśleli że jestem bogaty, nikt mi już nic nie da.
Butelka przyniesiona przez jasnowłosą Marję powstrzymała wymowę starca, któremu nie zbywało na swadzie właściwej tym, których język pozwala sobie wszystko powiedzieć i którzy nie cofają się przed wyrażeniem żadnej myśli, choćby była okropna.
— Nie chcesz tedy nam powiedzieć, gdzie ty łowisz tyle pieniędzy?... spytała Tonsardowa, mybyśmy także poszli na to polowanie!...
Otwierając butelkę, drapieżny karczmarz obserwował spodnie teścia i niebawem spostrzegł okrągłość jaką wysklepiała się druga pięciofrankówka.
— Twoje zdrowie! staję się kapitalistą, rzekł stary Fourchon.
— Gdybyś chciał, byłbyś, rzekł Tonsard; ty masz głowę, ho, ho! Ale djabeł ci wywiercił w twarzy dziurę, którą wszystko wycieka!
— Et! nabrałem na sztuczkę z wydrą tego lalusia z Aigues, co to przyjechał z Paryża, ot i wszystko.
— Gdyby dużo ludzi przyjeżdżało oglądać źródła Awony, bylibyście bogaci, dziadku, rzekła Marja.
— Tak, odparł wychylając ostatni łyk, ale póty bawiłem się z wydrami, aż się wydry pogniewały, i złapałem taką która mi przyniesie więcej niż dwadzieścia franków.
— Załóżmy się, ojczulku, żeś ty zrobił wydrę z konopi, rzekła Tonsardowa spoglądając chytrze na ojca.
— Jeżeli mi dasz portki, kamizelkę, szelki abym nie robił wstydu Vermichelowi na estradzie w Tivoli, bo stary Socquart zawsze pyskuje na mnie, zostawię ci tych pięć franków, moja córko; twój pomysł wart jest tego. Będę mógł złapać jeszcze raz tego ciaracha z Aigues, który może zapali się do wyder!
— Idź przynieś jeszcze jedną butelkę, rzekł Tonsard do córki. Gdyby miał wydrą, pokazałby ją nam, odparł zwracając się do żony i starając się podrażnić ambicję starego.
— Nadto się boję, aby się nie znalazła na waszej patelni! rzekł stary, mrugając zielonkawemi oczami i patrząc na córkę. Filipina już mi zwędziła moich pięć franków, a ile takich sztuczek utonęło u was pod pozorem że mnie ubieracie, że mnie żywicie?... I powiadacie mi że się spieszę z gębą, i chodzę wciąż nagi.
— Sprzedałeś, ojczulku, swoje ostatnie ubranie na słodkie wino w Kawiarni Pokojowej, rzekła Tonsardowa; aż Vermichel chciał cię wstrzymywać...
— Vermichel?... którego zaprosiłem? Vermichel niezdolny jest zdradzić przyjaciela. To chyba ten połeć starej słoniny na dwóch łapach, którego nie wstydzi się nazywać swoją żoną.
— On, albo ona, odparł Tonsard, albo Bonnebault...
— Gdyby to był Bonnebault, odparł Fourchon, on który nie rusza się z kawiarni, jabym... go... jabym mu pokazał.
— Ależ do kroćset, cóż to znaczy, żeś ojciec sprzedał swoje rzeczy? Sprzedałeś bo sprzedałeś, jesteś pełnoletni! odparł Tonsard klepiąc starego w kolano. No, dalej, ojczulko, łyknijno sobie jeszcze. Ojciec pani Tonsard ma do tego prawo, to lepiej niż nosić swoje talarki do Socquarda!
— I pomyśleć, że od piętnastu lat grasz do tańca w Tivoli, a nie mogłeś wypatrzyć sekretu słodkiego wina u Socquarda, ty, taki sprytny! rzekła Tonsardowa. Wiesz przecie, że z tym sekretem stalibyśmy się tak bogaci jak Rigou!
W Morvan, oraz w tej części Burgundji która rozciąga się u stoku gór od strony Paryża, owo „słodkie wino“, które Tonsardowa wymawiała staremu Fourchon, jest to napój dosyć drogi, odgrywający znaczną rolę w życiu chłopów. Szynkarze i kawiarze — tam gdzie istnieją kawiarnie — umieją, mniej lub więcej smacznie, przyrządzać ten napój. Błogosławiony ten trunek, złożony z wyborowego wina gotowanego z cukrem, cynamonem i innemi korzeniami, cieszy się większem uznaniem od wszystkich przetworów czy mięszanin wódki, zwanych ratafią, kassis, wespetro i t. d. Słodkie wino spotyka się aż na pograniczu Szwajcarji. W górach Jura, w owych dzikich okolicach, gdzie docierają zapaleni turyści, oberżyści dalą, na wiarę komiwojażerów, miano wina syrakuzkiego temu sztucznemu produktowi, wybornemu zresztą, za który płaci się z przyjemnością po trzy i cztery iranki za butelkę, pod wpływem wściekłego głodu jaki rodzą wycieczki w górach. W Morvan i w Burgundji, najlżejszy ból, najmniejszy wstrząs nerwów jest pretekstem do słodkiego wina. Przed porodem, podczas i po porodzie, kobiety popijają to wino zagryzając grzanką z cukrem. Słodkie wino pochłonęło całe fortuny chłopskie. Toteż niejeden raz ten kuszący likwor był powodem małżeńskich swarów.
— Ani dudu! odparł Fourchon. Socquard zamyka się zawsze, kiedy sporządza słodkie wino! Nie zdradził sekretu nawet swojej nieboszczce żonie. Sprowadza wszystko z Paryża do tej majsterki.
— Nie męczże ojca, wykrzyknął Tonsard, nie wie, to cóż, to nie wie, nie można wszystkiego wiedzieć!
Fourchon doznał uczucia niepokoju, widząc że fizjognomja zięcia złagodniała tak samo jak jego słowa.
— Co ty chcesz mi zwędzić? spytał naiwnie starzec.
— Ja? rzekł Tonsard, ja zyskałem moje mienie uczciwą drogą, a jeżeli ojcu coś biorę, to na pokrycie posagu który mi przyrzekłeś.
Fourchon, uspokojony tą brutalnością, spuścił głowę jak człowiek pokonany i przekonany.
— Prawda, ładna pastka, podjął Tonsard zbliżając się do teścia i kładąc mu paść na kolanach. Oni będą potrzebowali zwierzyny w Aigues, i będziemy mogli sprzedać im ich własną, alboby Boga nie było na niebie...
— Rzetelna robota, rzekł stary oglądając złowrogi sprzęt.
— Pozwól nam ciułać grosze, ojczulku, rzekła Tonsardowa, wykroimy sobie kawał kołacza z Aigues.
— Och! te gaduły! rzekł Tonsard. Jeżeli mnie powieszą, to nie przez moją fuzję ale przez język tej baby.
— Myślicie tedy, że Aigues sparcelują dla twego pięknego nosa? odparł Fourchon. Jakto, przez tych trzydzieści lat przez które stary Rigou wysysa wam szpik z kości, nie zrozumieliście jeszcze, że łyki będą gorsi niż panowie? W całej tej sprawie, moje dzieci, taki Soudry, taki Gaubertin, Rigou, zagrają wam do tańca na nutę: Tańcowała figa z makiem! Narodowa nuta bogaczy, tak!... Chłop będzie zawsze chłopem! Czy nie widzisz (ale co ty się rozumiesz na polityce!...), że rząd nawalił tyle podatku na wino jedynie poto aby nam zagrabić nasze talary i trzymać nas w nędzy! Ciarach i rząd, to jedno. Coby się z nimi stało, gdybyśmy wszyscy byli bogaci?... Czyby orali swoje pola, czyby zbierali zboże? Trzeba im biedaków! Byłem bogaty dziesięć lat, i wiem dobrze co myślałem o dziadach!...
— I tak trzeba polować z nimi, skoro robią obławę na wielkie majątki, odparł Tonsard... A potem obrócimy się przeciw panom Rigou. Na miejscu Kuternogi, którego on zjada, oddawna porachowałbym się z nim inną monetą niż tą którą ten nieborak w niego wpycha...
— Masz słuszność, rzekł Fourchon. Jak powiada stary Niseron który został sam jeden republikaninem, lud ma twarde życie, nie umiera, i ma czas!...
Fourchon popadł w zadumę, a Tonsard skorzystał z tego aby zabrać swoją paść: ale, biorąc ją, naciął nożyczkami spodnie podczas gdy Fourchon podnosił szklankę do ust, i przystąpił nogą pięciofrankówkę, która stoczyła się na ziemię zawsze wilgotną w miejscu gdzie pijący wylewali szklanki. Operacja ta, mimo iż zgrabnie wykonana, byłaby zwróciła uwagę starca gdyby nie zjawienie się Vermichela.
— Tonsard, czy wiesz gdzie jest ojczulek? spytał Praktyk z ogrodu.
Krzyk Vermichela, zniknięcie pięciofrankówki i wychylenie szklanki nastąpiły równocześnie.
— Rozkaz, kapitanie, rzekł stary Fourchon podając rękę Vermichelowi aby mu pomóc wejść na schodki.
Ze wszystkich burgundzkich fizjognomji Vermichel wydałby się wam najbardziej burgundzką. Praktyk ten był nie czerwony, ale szkarłatny. Twarz jego, jak niektóre tropikalne okolice globu, wybuchała w licznych punktach małemi wyschłemi wulkanami, rysującemi się owym płaskim i zielonkawym mchem, który Fourchon nazywał dość poetycznie kwiatami wina. Ta płonąca głowa, której wszystkie rysy wyolbrzymiały nadmiernie pod wpływem ciągłego stanu pijaństwa, wydawała się cyklopią, rozświecona z jednej strony żywą źrenicą, a zgaszona z drugiej Okiem pokrytem żółtawem bielmem. Rude włosy stale rozczochrane, broda podobna do brody Judasza, czyniły Vermichela równie groźnym z pozoru, jak był łagodny w rzeczywistości. Nos w kształcie trąby podobny był do znaku zapytania, na który szeroko rozcięte usta, jakgdyby wciąż odpowiadały, nawet kiedy były zamknięte.
Vermichel, nieduży człeczyna, nosił podkute trzewiki, zielonkawe aksamitne spodnie, starą kamizelkę łataną rozmaitemi materjami i wyglądającą tak jakby ją zrobiono z kapy na łóżko, surdut z grubego niebieskiego sukna i szary kapelusz z szerokiemi brzegami. Tego zbytku wymagała godność miasta Soulanges, gdzie Vermichel skupiał funkcje odźwiernego w ratuszu, dobosza, stróża więziennego, skrzypka i praktyka, a podtrzymywała go pani Vermichel, straszliwa przeciwniczka rabelesowskiej filozofji. Ta Herod-baba z wąsami, szeroka na metr, ważąca stodwadzieścia kilo a mimo to ruchliwa, wzdęła w garść Vermichela, który, bity przez nią wówczas gdy był pijany, ulegał jej i wówczas gdy był trzeźwy. To też stary Fourchon mawiał wzgardliwie o stroju Vermichela: — To liberja niewolnika.
— Kiedy mowa o słońcu, widać jego promienie, odparł Fourchon, powtarzając koncept natchniony błyszczącą twarzą Vermichela, który podobny był w istocie do owych złotych słońc, jakie spotyka się na szyldach na prowincji. Czy pani Vermichel zauważyła zbyt dużo kurzu na twoim grzbiecie, że uciekasz przed twemi czterema piątemi, bo nie można przecież nazwać tej kobiety twoją połową?... Co cię tu sprowadza tak wcześnie, ty bity bębnie?
— Zawsze polityka! odparł Vermichel, przyzwyczajony do tych konceptów.
— Hehe! handel w Blangy licho idzie, będziemy protestowali weksle, rzekł Fourchon nalewając wina przyjacielowi.
— Stary idzie tuż za mną, odparł Vermichel wskazując za siebie łokciem. (W narzeczu robotników stary oznacza pryncypała).
— Czegóż pan Brunet szuka tutaj? spytała Tonsardowa.
— Hehe, dalibóg, rzekł Vermichel, od trzech lat przynosicie mu więcej, niż sami jesteście warci... A, ba, on was ładnie skubie, ten ciarach z Aigues! Nie żartuje z wami Tapicer!... Dobrze powiada nasz Brunet: „Gdyby było w okolicy trzech właścicieli takich jak on, miałbym starość zapewnioną”.
— Cóż oni znów wymyślili nowego na biedaków? spytała Marja.
— Na honor! odparł Vermichel, to wcale nie głupie, wcale, i wkońcu was dopadną. Cóż chcecie? są w przewadze; od dwóch lat mają trzech strażników, jednego konnego, wszystko skrzętne jak mrówki, i w dodatku leśniczego, istnego smoka. Przy tem żandarmerja ujmuje się teraz straszliwie za nimi... Zgniotą was.
— A ba! zbyt płascy jesteśmy, rzekł Tonsard. Najodporniejsze jest nie drzewo ale trawa...
— Nie licz na to, rzekł Fourchon do zięcia, ciebie jest na czem patrzeć...
— Słowem, podjął Vermichel, oni was kochają ci ludzie, bo myślą o was od rana do wieczora! Powiedzieli sobie tak: „Bydlątka tych ludzi wypasają nasze łąki, zabierzemy im ich bydlątka. Kiedy nie będą już mieli bydlątek, nie będą nam mogli sami zjadać trawy na naszych łąkach. Ponieważ są na was wszystkich wyroki, powiedzieli staremu, aby zajął wasze krowy. Zaczniemy dziś rano od Couches, zajmiemy krowę Bonnebaulta, krowę starej Godain, i starej Mitant.
Ledwie usłyszawszy nazwisko Bonnebaulta, Marja, zakochana w Bonnebaulcie, wnuku właścicielki krowy, skoczyła w wino mrugnąwszy na rodziców. Prześlizgnęła się jak wąż przez dziurę w płocie i pomknęła w stronę Couches z szybkością ściganego zająca.
— Będą wojowali póty, rzekł spokojnie Tonsard, aż sobie połamią kości, a szkoda będzie, bo mamusia nie wstawi im innych.
— Możebne, bardzo możebne, dodał stary Fourchon. Ale widzisz, Vermichel, ja nie mogę iść z wami wcześniej niż za godzinę, mam ważne sprawy w pałacu...
— Ważniejsze niż trzy konstatacje po pięć su?... nie trzeba pluć na winko, powiedział stary Noe.
— Powiadam ci, Vermichel, że interesy moje wzywają mnie do pałacu w Aigues, odparł stary Fourchon nadymając się pociesznie.
— Zresztą, gdyby i nie to, rzekła Tonsardowa, ojciec dobrzeby zrobił, gdyby się przytaił. Czy wy przypadkiem chcecie znaleźć te krowy?...
— Pan Brunet jest dobry człowiek, nie ma nic przeciwko temu aby znaleźć tylko łajno, odparł Vermichel. Człowiek zmuszony, jak on, często jeździć po nocy, jest ostrożny.
— I ma słuszność, rzekł sucho Tonsard.
— Zatem, podjął Vermichel, powiedział panu Michaud tak: „Pójdę, skoro sesja się skończy”. Gdyby chciał znaleźć krowy, poszedłby jutro o siódmej!... Ale musi spełnić swoje. Pana Michaud dwa razy nie da się wykiwać, to szczwana sztuka! O cóż to za bandyta!
— Takie psy powinny były zostać w wojsku, rzekł Tonsard, to dobre tylko aby ich poszczuć na nieprzyjaciół... Chciałbym, aby on spróbował ze mną! Chociaż mówi o sobie że jest stara wiara z młodej gwardji, jestem pewien, że gdybyśmy się spróbowali, onby długo dmuchał w palce.
— Ale, ale, rzekła Tonsardowa do Vermichela, a afisze jarmarku w Soulanges kiedy się pokażą?... Toć to już 8 sierpnia...
— Zaniosłem je do druku do pana Bournier w La-Ville-aux-Fayes, odparł Vermichel. Gadano u starej Soudry o fajerwerku na jeziorze.
— Co tu ludu się zejdzie! wykrzyknął Fourchon.
— Dobre dni będzie miał Socquart, o ile nie będzie deszczu, rzekł karczmarz zawistnym tonem.
Usłyszano człapanie konia od strony Soulanges, i w pięć minut później komornik wiązał konia do palika na polance, gdzie się pasły krowy. Następnie wsunął głowę do karczmy.
— Dalej, dalej, moje dzieci, nie traćmy czasu, rzekł udając pośpiech.
— A ba, rzekł Vermichel, mamy marudera, panie Brunet. Stary Fourchon ma podagrę.
— Podagrę w czubie, odparł komornik, ale prawo nie wymaga aby był trzeźwy.
— Przepraszam pana, panie Brunet, rzekł Fourchon, ale czekają mnie z interesem w Aigues, właśnie dobijający targu o wydrę...
Brunet, nieduży suchy człowieczek, o żółciowej cerze, cały odziany czarno, z okiem drapieżnem, kędzierzawemi włosami, zaciśniętemi ustami, cienkim nosem, jezuickim sposobem mówienia, zachrypły, był z fizjognomji, zachowania i charakteru w zgodzie ze swoim zawodem. Znał prawo, lub raczej pieniactwo, tak dobrze, że był równocześnie postrachem i doradcą powiatu; toteż zażywał niejakiej popularności u chłopów, od których pobierał przeważnie honorarja w naturze.
Wszystkie jego czynne i bierne zalety, zyskały mu, dzięki jego zręczności, klijentelę z całej okolicy, z uszczerbkiem jego kolegi, pana Plissoud, o którym będzie mowa niżej. Takie istnienie komornika który robi wszystko i komornika który nie robi nic, to zdarzenie dość częste w wiejskich sądach pokoju.
— Pali się zatem?... zagadnął Tonsard Bruneta.
— Cóż chcecie, zanadto już łupicie tego człowieka!... Broni się! odparł komornik. To się wszystko źle skończy, rząd się w to wmięsza.
— Zatem my biedacy koniecznie musimy zdychać? rzekła Tonsardowa, podając komornikowi kieliszek wódki na spodku.
— Biedacy mogą zdychać, takich nie braknie nigdy!... rzekł sentencjonalnie Fourchon.
— Bo też zanadto niszczycie lasy, odparł komornik.
— Et, tyle krzyku o parę nędznych wiązek, rzekła Tonsardowa.
— Nie dość się wygoliło bogaczy za Rewolucji, to i wszystko, rzekł Tonsard.
W tej chwili rozległ się hałas, okropny tem że niewytłómaczony. Tupot dwóch oszalałych nóg, pomięszany ze szczękiem broni, górował nad szumem liści i gałęzi wleczonych jeszcze spieszniejszemi krokami. Dwa głosy, równie odmienne jak te dwa tupoty, wydawały urywane okrzyki. Wszyscy obecni w karczmie odgadli, że to pościg mężczyzny i ucieczka kobiety; ale z jakiego powodu?... Niepewność nie trwała długo.
— To matka, rzekła Tonsardowa zrywając się; poznaję jej dzwonek!
I nagle, przebywszy nędzne schody karczemki, ostatnim wysiłkiem którego sekret znajduje się jedynie w sercu przemytników, stara Tonsardowa runęła na środek karczmy. Olbrzymia sterta drew, uderzywszy o drzwi, rozsypała się ze straszliwym hałasem na podłogę. Wszyscy się rozstąpili. Stoły, butelki, krzesła zasypane gałęźmi poprzewracały się. Gdyby cała chałupa runęła, nie byłoby tyle hałasu.
— Zabił mnie! zabił mnie! ten łajdak mnie zamordował!
Krzyk, zachowanie i pęd starej znalazły wytłómaczenie w postaci leśniczego, odzianego w zielony mundur, który zjawił się w progu w kapeluszu ze srebrną pętlą, z pałaszem przy boku, ze skórzaną ładownicą z herbami Montcornetów i Troisville’ów, w czerwonej kamizelce i skórzanych kamaszach poza kolano.
Po chwili wahania, leśniczy, widząc Bruneta i Vermichela, rzekł: — Mam świadków.
— Na co? spytał Tonsard.
— Ta kobieta ma w swoim chruście dziesięcioletni dąbek pocięty w kawałki, istna zbrodnia!...
Skoro tylko padło słowo świadkowie, Vermichel uznał za stosowne iść odetchnąć świeżem powietrzem do ogrodu.
— Czego?... czego?... rzekł Tonsard, stając przed leśniczym gdy żona jego podnosiła teściową, wyniesiesz ty się stąd zaraz, Vatel?... Spisuj protokóły, rób zajęcia na gościńcu, tam jesteś u siebie, zbóju, ale stąd się wynoś. Tu chyba jestem u siebie, hę? Człowiek jest panem w swoim domu, nie?
— Zdybałem ją na gorącym uczynku, matka twoja pójdzie za mną...
— Aresztować matkę w moim domu? nie masz prawa. Mieszkanie prywatne jest nietykalne. Natyle znam się na tem. Masz dekret od pana Guerbet, sędziego śledczego?... Tylko sąd ma prawo wchodzić tutaj. Ty nie jesteś sąd, chociaż przysiągłeś trybunałom że nas doprowadzisz do torby żebraczej, ty szpiclu!
Wściekłość leśniczego doszła do tego stopnia, że chciał chwycić drzewo, ale stara, ohydny czarny pergamin obdarzony ruchem, coś co można oglądać chyba na obrazie Sabinek Dawida, krzyknęła:
— Nie rusz, albo ci oczy wydrapię!
— No więc! ośmielicie się rozwiązać chrust w obecności pana Brunet? rzekł leśniczy.
Mimo iż woźny przybrał ową obojętną minę, jaką praktyka daje funkcjonariuszom, mrugnął na karczmarkę i na jej męża jakgdyby mówiąc: licha sprawa!... Stary Fourchon pokazał córce znaczącym gestem kupę popiołu nagromadzoną w kominie. Tonsardowa, która zrozumiała w lot niebezpieczeństwo teściowej i radę ojca, wzięła garść popiołu i sypnęła ją w oczy leśniczego. Vatel zaczął ryczeć, Tonsard, zyskując tyleż światła ile go leśny stracił, popchnął go gwałtownie na schodki, na których nogi oślepionego musiały się poplątać, tak iż Vatel, wypuszczając fuzję, potoczył się aż na drogę. W jednej chwili rozwiązano chrust, wydobyto drzewo i schowano je z szybkością jakiej żadne słowo nie jest zdolne oddać. Brunet, nie chcąc być świadkiem tej przewidzianej operacji, poskoczył ku leśniczemu, podniósł go, posadził na progu i poszedł zwilżyć chustkę aby przemyć oczy pacjenta, który, mimo cierpień, próbował się zawlec do strumienia.
— Vatel, zbłądziłeś, rzekł woźny, nie masz prawa wchodzić do domów, wiesz o tem,..
Stara, mała, prawie garbata kobiecina ziała tylomaż błyskawicami z oczu co obelgami z ust bezzębnych i pokrytych pianą; stała w progu i krzyczała tak, że można ją było słyszeć aż w Blangy.
— A łajdak, dobrze mu się stało! Niech go piekło pochłonie!... Mnie podejrzewa o wycinanie drzew! mnie, najuczciwszą kobietę z całej wsi, pędzić niby dzikie zwierzę! Chciałabym żebyś stracił oczy, w okolicy byłby wreszcie spokój! Wy tylko ściągniecie nieszczęście, ty i twoi kompani, którzy węszycie samo najgorsze aby podsycać wojnę między panem a nami!
Leśniczy poddawał cierpliwie oczy woźnemu, który, przemywając mu je, dowodził mu ciągle, że, z punktu widzenia prawa, nie ma racji.
— Szelma, przegoniła nas porządnie, rzekł Vatel, jest w lesie jeszcze od nocy...
Ponieważ wszyscy dopomogli do ukrycia wyciętego drzewa, rychło doprowadzono karczmę do porządku.
Wówczas Tonsard stanął we drzwiach z chmurną miną.
— Vatel, mój lalusiu, jeżeli ośmielisz się jeszcze kiedy wtargnąć do mego domu, poznasz się z moją fuzją, rzekł. Nie znasz swego rzemiosła... Swoją drogą, zgrzałeś się; jeżeli chcesz szklankę wina, możesz się napić, stawiam ci; możesz się przekonać, że w wiązce matczynej niema ani kawałka podejrzanego drzewa: sam chrust!
— Kanałje!... szepnął leśniczy do woźnego bardziej zraniony w serce tą ironią niż wprzódy w oczy popiołem.
W tej chwili, Karol, lokaj pałacowy, ten którego niegdyś wysłano na poszukiwanie Blondeta, ukazał się w bramie Pod Wiechą.
— Co panu, panie Vatel? spytał lokaj strażnika.
— Co? odparł strażnik ocierając sobie oczy, które zanurzył szeroko otwarte w strumieniu aby je opłukać do reszty; mam tutaj dłużników, których doprowadzę do tego, że będą przeklinali dzień swego urodzenia.
— Skoro pan tak śpiewa, panie Vatel, przekona się Pan, że my w Burgundji nie damy sobie pluć w kaszę, rzekł zimno Tonsard.
Vatel znikł. Nie ciekawy wyjaśnienia tej zagadki, Karol zajrzał do karczmy.
— Chodźcie do pałacu ze swoją wydrą, jeżeli ją macie, rzekł do starego Fourchon.
Stary wstał spiesznie i udał się za Karolem.
— I cóż, gdzież ona jest, ta wydra? rzekł Karol uśmiechając się z powątpiewaniem.
— Tutaj, rzekł powroźnik kierując się w stronę Thune.
Jestto miano strumienia, którym odpływa nadmiar wody z młyna i z parku w Aigues. Thune biegnie wzdłuż drogi powiatowej aż do jeziorka w Soulanges, które przepływa i z którego pomyka do Awony, zasyciwszy młyny i pałac w Soulanges.
— Jest tam, schowałem ją w strumieniu z kamieniem u szyji.
Schylając się i podnosząc, stary uczuł brak pieniądza w kieszeni, w której metal był tak rzadkim mieszkańcem, że właściciel musiał czuć dobrze jego obecność jak i brak.
— A łajdaki! wykrzyknął, ja poluję na wydry, a oni na teścia!... Zabierają mi wszystko co zarobię, i powiadają że to dla mego dobra!... O, wierzę, że dla mego dobra! Gdyby nie Mucha, który jest pociechą mej starości, utopiłbym się. Dzieci, to zguba rodziców. Pan jest nieżonaty, panie Karolu, nie żeń się pan nigdy! nie będziesz sobie potrzebował wyrzucać, żeś posiał złe ziarno!... A ja myślałem że będę mógł kupić kłaków! mam ładne kłaki! Ten pan, bardzo dobry pan, dał mi dziesięć franków. A, ba! moja wydra djabelnie podrożała w tej chwili!
Karol tak bardzo nie ufał staremu Fourchon, że wziął jego szczere lamenty za wstęp do tego, co nazywał w narzeczu kredensowem nabieraniem. Popełnił ten błąd, że dał wyraz swojej opinji w uśmiechu, który podchwycił chytry starzec.
— No, no, ojczulku, tylko przyzwoicie, co?... Będziesz mówił z samą jaśnie panią, rzekł Karol dostrzegając sporą warstwę rubinu płonącego na nosie i na policzkach starca.
— Trzymam się doskonale, Karolu. Chcesz dowodu? Jeżeli mnie poczęstujesz w kredensie resztkami śniadania i jedną albo dwiema buteleczkami hiszpańskiego wina, powiem ci słóweczko, które ci oszczędzi guza...
— Gadajcie, a Franciszek dostanie od pana rozkaz aby wam dał szklankę wina, odparł lokaj.
— Stoi?
— Stoi.
— A więc ty gruchasz z moją wnuczką Katarzyną pod mostem Avone, Godain kocha ją, widział was, i jest natyle głupi że jest zazdrosny... Mówię głupi, bo chłop nie powinien mieć sentymentów, które są tylko dla bogaczy. Jeżeli tedy pójdziesz w czas jarmarku w Soulanges do Tivoli tańczyć z nią, potańcujesz lepiej niżbyś pragnął!... Godain jest skąpy i zły, byłby zdolny złamać ci rękę tak, żebyś go nie mógł zaskarżyć...
— To za drogo. Kasia jest ładna, ale nie warta aż tyle, rzekł Karol. I o cóż on się gniewa, Godain? Inni się nie gniewają...
— On się chce z nią żenić...
— Ta będzie brała wały! rzekł Karol.
— To zależy, rzekł stary; ona się wdała w matkę, na którą Tonsard nigdy nie podniósł ręki, tak się boi aby nie dała nogi! Kobieta, która umie się obrócić, to wielka korzyść... Zresztą, gdyby z Kaśką przyszło co do czego, Godain, mimo że silny, nie wiem czy byłby górą.
— Macie, ojcze Fourchon, oto dwa franki, napijcie się za moje zdrowie, w razie gdybyśmy nie mogli popić razem alikantu...
Stary Fourchon odwrócił głowę chowając pieniądz, iżby Karol nie mógł spostrzec wyrazu zadowolenia i ironji, których niepodobna mu było zdławić.
— To tęga biboszka, Katarzyna, podjął starzec, lubi malagę, trzeba jej powiedzieć żeby zaszła po parę buteleczek do Aigues, ciemięgo!
Karol popatrzał na starego Fourchon z naiwnym podziwem, nie mogąc odgadnąć ogromnej korzyści, jaką wrogowie generała mieli w tem, aby wcisnąć jednego szpiega więcej do zamku.
— Generał musi być rad, spytał starzec, chłopi są teraz bardzo spokojni. Cóż on powiada?... Kontent jest z Sibileta?
— Jedynie pan Michaud wziął na ząb pana Sibileta; powiadają, że go wysadzi, odparł Karol.
— Ot, koleżeńska zawiść, odparł Fourchon. Założę się, że chciałbyś wygryźć Franciszka i zostać kamerdynerem w jego miejsce...
— Ba! ma tysiąc dwieście franków! rzekł Karol, ale nie da się go wygryźć, zna sekrety generała...
— Tak jak pani Michaud znała sekrety pani, odparł Fourchon spoglądając Karolowi badawczo w oczy. Słuchaj, chłopcze, nie wiesz, czy państwo mają każde oddzielny pokój?...
— Bagatela! inaczej panby tak nie kochał pani! rzekł Karol.
— Nie wiesz nic więcej?... spytał Fourchon.
Trzeba było zamilczeć, bo Karol i Fourchon znaleźli się pod oknami kuchni.
Z początkiem śniadania, kamerdyner Franciszek oznajmił Blondetowi pocichu ale dość głośno aby hrabia usłyszał: „Proszę pana, ten malec starego Fourchon powiada, że schwytali wreszcie wydrę, i pyta czy pan ją chce, nim ją zaniosą podprefektowi do La-Ville-aux-Fayes.
Emil Blondet, mimo że mistrz wszelakiej mistyfikacji, zarumienił się mimowoli jak dziewica słuchająca historyjki nieco pieprznej, której zna zakończenie.
— A! polowałeś na wydrę ze starym Fourchon dziś rano, wykrzyknął generał zanosząc się od śmiechu.
— Co to takiego? spytała hrabina, zaniepokojona śmiechem męża.
— Z chwilą kiedy inteligentny człowiek jak on, podjął generał, dał się wystrychnąć na dudka staremu Fourchon, ex-kirasjer niema powodu się wstydzić że polował na ową wydrę, szalenie, coś mi się zdaje, podobną do trzeciego konia, za którego poczta każe zawsze sobie płacić a którego nigdy się nie ogląda.
Wśród nowych paroksyzmów śmiechu, generał zdołał jeszcze powiedzieć:
— Nie dziwię się, żeś zmienił trzewiki i pantalony, musiałeś być cały w wodzie. Ja nie zabrnąłem tak daleko jak ty w ten figiel; trzymałem się na powierzchni, ale też ty jesteś o wiele inteligentniejszy ode mnie...
— Zapominasz, mój drogi, rzekła pani de Montcornet, że ja nie wiem o czem ty mówisz...
Na te słowa, powiedziane sucho przez hrabinę, która widziała zmięszanie Blondeta, generał spoważniał, a Blondet sam opowiedział swoje polowanie.
— Ależ, rzekła hrabina, jeżeli mają wydrę, ci biedacy nie są tak winni.
— Tak ale już dziesięć lat nie widziano wydry, odparł nieubłagany generał.
— Panie hrabio, rzekł Franciszek, mały klnie się na wszystkie świętości, że ma wydrę...
— Jeżeli mają, płacę, rzekł generał.
— Bóg, rzekł ksiądz Brossette, nie pozbawił Aigues na całą wieczność wyder.
— Och, księże proboszczu, wykrzyknął Blondet, jeżeli ksiądz wypuści Pana Boga na mnie...
— Kto to przyszedł? spytała hrabina.
— Mucha, pani hrabino, ten malec który zawsze chodzi ze starym Fourchon, odparł kamerdyner.
— Wprowadź go tu... jeżeli pani pozwoli, rzekł generał; zabawi was może.
— Trzebaż przynajmniej dowiedzieć się, o co chodzi, rzekła hrabina.
W chwilę później ukazał się Mucha prawie nagi. Widząc to uosobienie nędzy, w jadalni, której jedno zwierciadło, spieniężone, byłoby niemal majątkiem dla tego dzieciaka, boso, z gołemi nogami, z gołą piersią, z gołą głową, niepodobna było obronić się uczuciu litości. Oczy chłopca jak dwa żarzące węgle spoglądały kolejno na wszystkie bogactwa sali i stołu.
— Ty nie masz matki, spytała pani de Montcornet, która nie umiała sobie inaczej wytłómaczyć podobnego opuszczenia.
— Nie, proszę pani, mamusia umarła ze zgryzoty że nie ujrzała już tatusia, który poszedł do wojska w 1812 r., nie ożeniwszy się z nią z papierami, i który, z przeproszeniem pani, zmarzł... Ale dziadzio Fourchon jest bardzo dobry człowiek, chociaż mnie czasem bije na kwaśne jabłko.
— Czem to się dzieje, mój drogi, że istnieją w twoim majątku ludzie tak nieszczęśliwi?... rzekła hrabina spoglądając na generała.
— Pani hrabino, rzekł proboszcz, w naszej gminie są jedynie dobrowolni nędzarze. Pan hrabia ma dobre intencje, ale tu jest sprawa z ludźmi bez religji, którzy mają tylko jedną myśl, to jest aby żyć waszym kosztem.
— Ależ, rzekł Blondet, drogi księże proboszczu, Przecież ksiądz tu jest poto aby im prawić morały.
— Proszę pana, odparł ksiądz Brossette, biskup posłał mnie tutaj niby misjonarza do dzikich, ale, jak miałem zaszczyt mu to powiedzieć, dzicy we Francji są niedostępni, mają za zasadę nie słuchać co my mówimy, podczas gdy dzikich w Ameryce można wzruszyć.
— Księże proboszczu, rzekł Mucha, ktoś mnie tam Wspomoże czasem, ale gdybym chodził do kościoła, wówczas niktby mi nic nie dał, jeszczebym oberwał szturchańce.
— Religja powinnaby zacząć od tego, żeby mu dać spodnie, drogi proboszczu, rzekł Blondet. Alboż w waszych misjach nie uciekacie się do takich sposobów aby sobie zjednać dzikich?
— Rychło sprzedałby odzież, odparł pocichu ksiądz Brossette, a ja nie mam pensji któraby mi pozwoliła na takie interesy.
— Ksiądz proboszcz ma słuszność, rzekł generał patrząc na Muchę.
Polityka chłopca polegała na tem aby udawać że nic nie rozumie, kiedy słuszność była po przeciwnej stronie.
— Inteligencja malca dowodzi, że on umie odróżniać dobre od złego, dodał hrabia. Jest w tym wieku że mógłby pracować, a myśli tylko o tem aby bezkarnie popełniać szelmostwa. Strażnicy znają go dobrze!... Zanim byłem merem, on już wiedział, że właściciel będący świadkiem przestępstwa popełnionego na jego gruncie, nie może sporządzić protokółu, i pasał bezczelnie na mojej łące swoje krowy, nie ruszając się kiedy mnie widział, gdy teraz zmyka!
— Och, to bardzo źle, rzekła hrabina, nie trzeba brać cudzej własności, moje dziecko...
— Proszę paniusi, trzeba jeść, dziadek daje mi więcej kuksów niż chleba, a od bicia po gębie strasznie przychodzi apetyt!... Kiedy krowy mają mleko, doję z nich trochę, to mnie krzepi... Czy jaśnie pan jest taki biedny, że nie może mi dać się napić trochę swojej trawy?
— Ależ on może nic nie jadł dzisiaj, rzekła hrabina wzruszona tą nędzą. Dajcie mu kawałek chleba i resztkę drobiu, dajcież mu śniadanie!... dodała spoglądając na kamerdynera. — Gdzie ty sypiasz?
— Wszędzie, proszę pani, gdzie nas ścierpią w zimie, a pod gołem niebem kiedy jest ładnie.
— Ile masz lat?
— Dwanaście.
— Ależ jest jeszcze czas aby go skierować na dobrą drogę, rzekła hrabina do męża.
— Będzie z niego żołnierz, rzekł szorstko generał, ma dobrą szkołę. Ja wycierpiałem nie mniej od niego, a żyję.
— Przepraszam pana generała, rzekł malec, ja nie jestem zapisany, nie będę losował. Moja biedna mama była dziewczyną, zległa w polu. Jestem syn ziemi, jak powiada dziadzio. Mama ocaliła mnie od milicji. Ani mi na imię Mucha, ani co insze... Dziadzio mówi że to czysta korzyść; nie jestem zapisany w żadnych papierach, a kiedy będę w wieku popisowym, puszczę się w podróż po Francji! nie złapią mnie.
— Kochasz dziadzię? spytała hrabina, próbując czytać w tem dwunastoletniem sercu.
— Ba! pierze mnie po gębie, jak mu przyjdzie humor, ale zresztą dobry człowiek! Powiada, że mu się coś należy za to że mnie nauczył czytać i pisać...
— Umiesz czytać?... spytał hrabia.
— Juści, panie hrabio, i pisane także, szczera prawda, tak jak to że mamy wydrę.
— Co tu jest napisane? spytał hrabia pokazując mu dziennik.
— Cu-o-ssi-dienne, odparł Mucha, zawahawszy się tylko trzy razy.
Wszyscy, nawet ksiądz Brossette, zaczęli się śmiać.
— A ba! każecie mi czytać gazetę, wykrzyknął Mucha podrażniony. Dziadek powiada, że to tylko dla bogatych, i że zawsze się człowiek później dowie co tam stoi.
— Ma słuszność to dziecię, generale, budzi we mnie ochotę ujrzenia mego porannego zwycięzcy, rzekł Blondet, widzę że ma godnego ucznia...
Mucha rozumiał doskonale, że służy za zabawę jaśnie państwu; w tej chwili wychowanek starego Fourchon okazał się godny mistrza, zaczął płakać...
— Jak wy możecie żartować z dziecka, które chodzi boso?... rzekła hrabina.
— I które uważa za rzecz zupełnie naturalną, że dziadek sobie odbija na jego buzi koszta wychowania, rzekł Blondet.
— Słuchaj, mały, więc schwyciliście wydrę? rzekła hrabina.
— Tak, proszę pani, tak prawdziwie jak to że pani jest najładniejsza kobieta jaką widziałem i jaką ujrzę w życiu, rzekł dzieciak ocierając łzy.
— Pokaż ją... rzekł generał.
— Och, panie hrabio, dziadzio ją schował, podrygiwała jeszcze kiedyśmy byli w warsztacie... Może państwo sprowadzą dziadka, bo chce ją sam sprzedać.
— Zabierzcie go do kredensu, rzekła hrabina do Franciszka, niech tam co zje, czekając na starego Fourchon. Poślesz Karola. Postaraj się o trzewiki, spodnie i kurtkę dla tego dzieciaka. Kto tu przy chodzi nagi, powinien wyjść ubrany...
— Niech panią Bóg błogosławi, moja dobra pani, rzekł Mucha odchodząc, ksiądz proboszcz może być pewny, że skoro to ubranie pochodzi od pani, zachowam je sobie na święto.
Emil i pani de Montcornet popatrzyli po sobie zdumieni sprytem tej odpowiedzi i spojrzeli na proboszcza, jakgdyby chcąc powiedzieć: Ten chłopak nie jest taki głupi!...
— Słusznie, pani dziedziczko, rzekł proboszcz skoro dziecko wyszło, nie należy się rachować z nędzą. Myślę, że ma ona swoje ukryte racje, o których sąd należy tylko do Boga, racje fizyczne często opłakane, i racje moralne, zrodzone z charakteru, wynikłe z natury, którą my winimy, a która często jest wynikiem przymiotów, nieznajdujących, nieszczęściem dla społeczeństwa, ujścia. Cudy dokonane na polach bitwy przekonały nas, że najgorsi hultaje mogą się tam zmienić w bohaterów... Ale tu znajdujecie się państwo w okolicznościach wyjątkowych, i, jeżeli wasza dobroczynność nie będzie szła w parze z rozwagą, grozi wam to że będziecie opłacali swoich wrogów...
— Naszych wrogów? wykrzyknęła hrabina.
— Okrutnych wrogów, powtórzył poważnie generał.
— Stary Fourchon, wraz ze swym zięciem Tonsardem, podjął proboszcz, to cała inteligencja tutejszych wieśniaków, radzą się ich w najdrobniejszej rzeczy. Ci ludzie są nieprawdopodobnie chytrzy. Wiedzcie to państwo, dziesięciu chłopów zebranych w karczmie, to jeden wielki polityk...
W tej chwili, Franciszek oznajmił pana Sibilet.
— To mój minister finansów, rzekł generał z uśmiechem, pozwólcie mu wejść, a on wam wytłómaczy powagę sytuacji, dodał spoglądając na żonę i na Blondeta.
— Tem bardziej, że jej państwu nie ukrywa, dodał z cicha proboszcz.
W tej chwili, Blondet ujrzał osobistość o której słyszał od swego przybycia i którą pragnął poznać; administratora Aigues. Ujrzał człowieka średniego wzrostu, blisko trzydziestoletniego, z miną niechętną, z niemiłą fizjognomją której uśmiech był obcy. Pod chmurnem czołem, zielonkawe oczy strzelały rozbieżnie tając swą myśl. Ubrany w ciemny surdut, czarne spodnie i takąż kamizelkę, Sibilet miał włosy długie i gładko zaczesane, co mu dawało wygląd księży. Spodnie wydymały się na grubo wiązanych kolanach. Mimo iż blada cera i gąbczaste ciało sprawiały wrażenie czegoś chorobliwego, Sibilet był silny. Dźwięk jego głosu, nieco głuchy, harmonizował z tą niezbyt korzystną całością.
Blondet spojrzał ukradkiem na księdza Brossette, a spojrzenie jakiem młody ksiądz mu odpowiedział, przekonało dziennikarza, że jego podejrzenia co do rządcy były u proboszcza pewnością.
— Oszacowałeś pan, kochany Sibilet, rzekł generał, to co nam kradną chłopi na czwartą część dochodu, prawda?
— O wiele więcej, panie hrabio, odparł rządca. Pańscy biedni otrzymują od pana o wiele więcej niż państwo wymaga od pana. Taki mały hultaj jak Mucha zbiera dwie półćwierei dziennie. A staruszki, któreby państwo wzięli za konające, odzyskują w epoce kłosków zwinność, zdrowie, młodość. Może pan być świadkiem tego cudu, rzekł Sibilet zwracając się do Blondeta, za sześć dni zaczną się zbiory, opóźnione lipcowemi deszczami. Żyto zaczniemy ciąć w przyszłym tygodniu. Nie powinnoby się puszczać na kłoski inaczej, niż ze świadectwem ubóstwa wydanem przez mera, a zwłaszcza gmina powinna dozwalać kłosków na swoich gruntach jedynie ubogim; ale gminy jednego okręgu chodzą na kłoski do drugiego, bez świadectwa. Jeżeli mamy sześćdziesięciu biednych w gminie, przyłączy się do nich czterdziestu próżniaków. Wreszcie nawet osiadli gospodarze porzucają swoje zajęcia, aby wychodzić na kłoski i buszować w winie. Tutaj wszyscy ci ludzie zbierają trzysta półćwierci dziennie, zbiory trwają dwa tygodnie, to znaczy w okręgu przepada cztery tysiące pięćset półćwierci. Tak więc, kłoski przedstawiają więcej niż dziesięcinę. Co się tyczy bezprawnego wypasania, niszczy ono blisko szóstą część zbioru z naszych łąk. Co zaś do lasów, to jest nie do obliczenia, doszli do tego że wycinają sześcioletnie drzewa... Szkody, jakie pan ponosi, panie hrabio, dochodzą dwudziestuparu tysięcy franków rocznie.
— I cóż, hrabino, rzekł generał do żony, słyszysz.
— Czy to nie przesada? spytała pani de Montcornet.
— Nie, pani; niestety nie, odparł proboszcz. Biedny ojciec Niseron, ten starzec o siwej głowie, który, mimo swoich republikańskich przekonań, kojarzy funkcje dzwonnika, zakrystjana, grabarza i kantora, słowem dziadek tej małej Genowefy, którą pani umieściła u pani Michaud...
— Pechina! rzekł Sibilet przerywając proboszczowi.
— Co Pechina? spytała hrabina, co pan chce powiedzieć?
— Pani hrabino, kiedy pani spotkała Genowefę na gościńcu w tak nieszczęśliwem połażeniu, wykrzyknęła pani po włosku: Piccina! To słowo przylgnęło do niej, i tak się zniekształciło, że dziś cała gmina nazywa pani protegowaną Pechina, rzekł proboszcz. Biedne dziecko jest jedynem które przychodzi do kościoła, wraz z panią Michaud i panią Sibilet.
— I nie wychodzi jej to na zdrowie, rzekł rządca. Znęcają się nad nią, wymawiając jej religję.
— Otóż ten starzec, blisko siedemdziesięcioletni, zbiera, uczciwie zresztą, blisko półtorej ćwierci dziennie, ale uczciwość jego nie pozwala mu sprzedawać tego co zbierze, jak sprzedają inni; zachowuje to na własne potrzeby. Przez wzgląd na mnie, pan Langlumé, pański zastępca, miele mu za darmo ziarno, a moja służąca piecze mu chleb wraz z moim.
— Zapomniałam o mojej małej pupilce, rzekła hrabina, którą przestraszyło odezwanie Sibileta. Pański przyjazd, dodała spoglądając na Blondeta, sprawił że straciłam głowę. Ale po śniadaniu pójdziemy razem do bramy Avone, pokażę panu w naturze jedną z owych twarzy kobiecych jakie tworzyli malarze XV-go wieku.
W tej chwili, stary Fourchon, sprowadzony przez Karola, zatupotał swemi połamanemi sabotami, które zostawił pod drzwiami kredensu. Skoro Franciszek go oznajmił, hrabina skinęła głową: zaczem, stary Fourchon, za którym pojawił się Mucha z pełną gębą, ukazał się trzymając w ręku wydrę. Trzymał ją na sznurku okręconym o jej czarne nogi, rozczapirzone jak u płetwonogów. Objął czworo państwa siedzących przy stole, jak również Sibileta, owem nieufnem i uniżonem spojrzeniem, które służy chłopom za maskę; następnie potrząsnął zwierzątkiem z tryumfalną miną.
— Oto jest, rzekł zwracając się do Paryżanina.
— Moja wydra, odparł Paryżanin, bo ją sumiennie zapłaciłem.
— Och, mój drogi panie, odparł stary Fourchon, pańska uciekła, jest teraz w swojej dziurze, z której nie chce wyleźć, bo to samica, podczas gdy to, to jest samiec!... Mucha dostrzegł ją zdaleka, kiedy pan odszedł. Tak jak prawda jest, że pan hrabia okrył się chwałą ze swymi kirasjerami pod Waterloo, tak wydra jest moja, jak Aigues są pana generała... Ale za dwadzieścia franków wydra jest pańska, albo ją niosę naszemu podprefektowi, jeżeli panu Goudron wyda się za droga. Ponieważ polowaliśmy na nią razem dziś rano, daję panu pierwszeństwo, to się panu należy.
— Dwadzieścia franków? rzekł Blondet. Mówiąc po francusku, tego nie można nazwać daniem pierwszeństwa.
— Ech, drogi panie... zakrzyknął starzec, ja tak licho umiem po francusku, że, jeżeli pan chce, poproszę pana o nie po burgundzku, bylebym je dostał, to mi wszystko jedno, będę mówił po łacinie, latinus, latina, latinum! Koniec końców, przyrzekł mi je pan dziś rano! Zresztą moje dzieci zabrały mi już pańskie pieniądze, tak że płakałem idąc tu przez całą drogę. Niech się pan spyta Karola?... Nie mogę ich pozywać o dziesięć franków i wywlekać ich łajdactw przed sądy. Jak tylko mam kilka groszy, ściągają mi je upijając mnie... To ciężko musieć iść na lampkę wina gdzieindziej niż do rodzonej córki... Ale to są dzisiejsze dzieci!... Tyleśmy zyskali na rewolucji, wszystko jest dziś dla dzieci, skasowano rodziców! Hoho, ja Muchę wychowuję całkiem inaczej, kocha mnie mały ladaco!... rzekł klepiąc wnuka po twarzy.
— Zdaje mi się, że robicie zeń złodziejaszka takiego jak inni, rzekł Sibilet, bo nigdy nie położy się spać, żeby nie miał łajdactwa na sumieniu.
— Ej, panie Sibilet, on ma sumienie spokojniejsze niż pańskie... Biedne dziecko, cóż on ukradnie? Trochę trawy. To jeszcze lepiej niż udusić człowieka! Ba! on nie umie jak pan matematyki, nie zna jeszcze odejmowania, dodawania, mnożenia... Pan robi dużo złego, powiem panu w oczy. Pan powiada, że my jesteśmy banda hultajów, i jesteś pan przyczyną niezgody pomiędzy tym oto naszym panem, który jest zacny człowiek, i nami, którzy też jesteśmy zacni ludzie... A niema poczciwszej okolicy niż nasza. Bo co? Czy my mamy majątki? Czy człowiek nie chodzi bez mała goły, i Mucha także? W pięknem sypiamy łóżeczku, podmywani co rano przez rosę. Chyba że nam kto zazdrości powietrza którem oddychamy i promieni słońca które pijemy, bo więcej nie widzę coby nam można odjąć... Ciarachy kradną siedząc przy kominku, to lepsza intrata niż zbierać to co gdzieś tam poniewiera się w lesie. Niema ani strażników, ani żandarmów na pana Gaubartin, który wszedł tu goły jak psi zadek, a który ma dwa miljony! Łatwo to się mówi: złodzieje! Oto już piętnaście lat, jak stary Guerbet, poborca z Soulanges, jeździ przez wieś w nocy ze swemi pieniędzmi i nie poproszono go jeszcze ani o dwa szelągi. Tak się nie dzieje w złodziejskiej okolicy! Nie wieleśmy się zbogacili z tej niby naszej kradzieży, Pokażcie nam, kto ma na to, aby żyć nic nie robiąc: my czy wy, ciarachy?
— Gdybyście pracowali, mielibyście majątek, rzekł proboszcz. Bóg błogosławi pracy.
— Nie chcę dobrodziejowi przeczyć, bo dobrodziej jest uczeńszy odemnie, i potrafi mi to może wytłumaczyć. Widzą mnie państwo, prawda? Ja, leń, nieroba, pijak, ladaco, słowem stary Fourchon, który miał wykształcenie, który był gospodarzem, który popadł w nieszczęście i nie wydźwigał się... i ot, co za różnica jest między mną, a dzielnym uczciwym ojcem Niseron, rolnikiem siedemdziesięcioletnim, bo on ma moje lata, który przez sześćdziesiąt lat uprawiał ziemię, i wstawał przededniem do pracy, który ma ciało jak z żelaza a duszę jak ten aniołek! Widzę, że jest taki sam dziad jak ja. Pechina, jego wnuczka, jest w służbie u pani Michaud, gdy mój mały Mucha jest wolny jak ptak... Czyż więc ten poczciwina znalazł nagrodę za swoje cnoty tak jak ja karę za moje przywary? Nie wie co to szklanka, wstrzemięźliwy jest jak święte młodzianki, grzebie zmarłych a ja przygrywam do tańca żywym. On żył całe życie suchym chlebem, a ja hulałem jak wszyscy djabli. Tyle samośmy urobili, i on i ja, mamy tak samo siwe kłaki na głowie, to samo płótno w kieszeni, a ja mu dostarczam postronków aby dzwonił. Czy chłop żyje z dobrego czy ze złego, wedle waszego gadania, odchodzi jak przyszedł, w łachmanach, a wy w cienkiej bieliźnie!...
Nikt nie przerwał staremu Fourchon którego wymowa widocznie płynęła z butelki: zrazu Sibilet chciał mu przerwać, ale gest Blondeta powściągnął administratora. Proboszcz, generał i hrabina zrozumieli ze spojrzenia pisarza, że on chce na żywym materjale zbadać kwestję pauperyzmu, a może znaleźć odwet na starym Fourchon.
— A jak wy rozumiecie wychowanie Muchy? Co czynicie, aby go uczynić lepszym od waszych córek?... spytał Blondet.
— Nie mówi mu o Bogu, rzekł proboszcz.
— Och, nie, nie, księże proboszczu, nie uczę go aby się bał Boga, ale ludzi! Bóg jest dobry i przyrzekł, jak sami gadacie, królestwo w niebie, skoro bogacze zagarnęli dla siebie królestwo na ziemi. Ja mu powiadam: „Mucha! lękaj się więzienia, bo stamtąd się idzie na rusztowanie. Nie kradnij, staraj się aby ci dano! Kradzież wiedzie do morderstwa, a morderstwo przed trybunały ludzkie. A brzytwa trybunalska, oto rzecz, której się trzeba bać, ona zapewnia sen bogaczom kosztem bezsenności nędzarzy. Naucz się czytać. Mając wykształcenie. Znajdziesz sposoby aby zebrać pieniądze pod płaszczykiem prawa, jak ten zacny pan Gaubertin; będziesz rządcą, jak pan Sibilet, któremu pan hrabia pozwala wyżyć przy sobie... Grunt w tem, aby być koło bogaczy, są okruchy pod stołem... Oto co się nazywa dobre wychowanie. Toteż mały ladaco jest zawsze w porządku z prawem... To będzie dobry chłopak, będzie o mnie pamiętał...
— I co z niego zrobicie?
— Na początek, lokaja, odparł Fourchon, bo widząc panów z bliska, dokończy edukacji, nie bójcie się! Dobry przykład zaprowadzi go do majątku, wszystko wedle praw, jak wy!... Gdyby jaśnie hrabia zechciał go przyjąć do swojej stajni żeby się nauczył chodzić koło koni, byłby bardzo rad... niby że boi się ludzi, ale nie zwierząt.
— Pan jest inteligentny, panie Fourchon, odparł Blondet, wie pan dobrze co pan mówi, i nie mówi pan nic na wiatr.
— Oj, oj, gdzie mój rozum, zostawiłem go Pod Wiechą wraz z memi dwoma talarami...
— W jaki sposób człowiek taki jak pan mógł się osunąć w nędzę? Bo, w dzisiejszym stanie rzeczy, wieśniak może tylko samego siebie winić o swoje nieszczęście; jest wolny, może się zbogacić. To już nie tak jak dawniej. Jeżeli chłop umie zebrać trochę grosza, znajdzie ziemię na sprzedaż, może ją kupić, jest swoim panem!
— Widziałem dawne czasy i widzę nowe, mój dobry uczony panie, odparł Fourchon; szyld się zmienił, to prawda, ale wino jest zawsze to samo! Dzisiaj to jest młodszy brał wczoraj, ale rodzoniuteńki. Niech to pan napisze w swojej gazecie. Czy my jesteśmy wyzwoleni? Przykuci jesteśmy wciąż do tej samej wioski, a pan jest zawsze nad nami: nazywa się Praca. Motyka, która jest całem naszem mieniem, nie wypadła nam z rąk. Czy to będzie na pana, czy na podatek, który nam zabiera najczystszy nasz zarobek, trzeba zawsze strawić życie w pocie...
— Ależ możecie obrać rzemiosło, szukać gdzieindziej szczęścia, rzekł Blondet.
— Gada mi pan o szukaniu szczęścia?... A gdzież pójdę? Aby opuścić mój departament, trzeba paszportu, który kosztuje dwa franki. A toć już czterdzieści lat, jak nie czułem w kieszeni jednej nędznej dwufrankówki, któraby dzwoniła o drugą. Aby iść w świat, trzeba mieć tyle talarów ile jest wsi po drodze, a niema dużo Fourchonów, którzyby mieli za co odwiedzić sześć wsi! Jedna branka wyrywa nas z naszej gminy. I na co nam to wojsko? Aby pułkownik żył z żołnierza, jak ciarach żyje z chłopa. Czy zdarza się jeden pułkownik na stu, któryby wyszedł z nas, z chłopa? Tam, tak samo jak gdzieindziej, jeden zbogacony na stu innych którzy padną. Czemu padli?... Czego im nie stało?... Bóg to wie i lichwiarze także! Cóż więc mamy lepszego niż siedzieć w naszych wioskach, gdzie jesteśmy spętani jak barany przez mus, jak byliśmy spętani przez Panów. A djabli mi do tego co mnie wiąże! Czy skuty prawem konieczności, czy prawem pańszczyzny, zawsze człowiek przygięty jest na wieczność do ziemi. Gdzieśmy się urodzili, tam orzemy ziemię, nawozimy ją i uprawiamy dla was, którzyście się urodzili bogaci, jak myśmy się urodzili biedni. Masa będzie zawsze ta sama, zostaje tem czem jest...
Nasi ludzie którzy się wznoszą, nie są tak liczni jak wasi którzy się staczają!... My to wiemy dobrze, choć nie jesteśmy uczeni. Nie trzeba się z nami prawować bezustanku. My was zostawiamy w spokoju, dajcie wy nam żyć... Inaczej, jeżeli tak pójdzie dalej, będziecie musieli nas żywić w więzieniach, gdzie nam jest lepiej niż w domu, na słomie. Wy chcecie nam panować, będziemy zawsze wrogami, dziś jak przed trzydziestu laty. Wy macie wszystko, my nic; nie możecie jeszcze żądać naszej przyjaźni!
— Oto co się nazywa wypowiedzenie wojny, rzekł generał.
— Jaśnie panie dziedzicu, odparł Fourchon, kiedy Aigues należały do tej biednej pani, niech Bóg ma zmiłowanie nad jej duszą, bo ponoś figlowała sobie za młodu, byliśmy szczęśliwi. Pozwalała nam zbierać ziarno w polu, i drzewo w lesie, i nie zubożała od tego! A pan, conajmniej tak bogaty jak ona, ściga nas pan niby dzikie zwierzęta i ciąga biedaków po sądach... Ej! to się źle skończy, będzie pan przyczyną jakiego nieszczęścia! Widziałem właśnie pańskiego polowego, tego dryblasa Vatela, który o mało nie zabił staruszki dla odrobiny drzewa. Zrobią z pana wroga ludu, będą pomstować na pana po chałupach, będą pana przeklinać tyle ile błogosławiono nieboszczkę panią!... Przekleństwo biedaków, panie dziedzicu, to rośnie! to wyrasta większe niż największy pański dąb, a z dębu robi się szubienica... Nikt tu panu nie gada prawdy, masz pan więc prawdę. Czekam co rano śmierci, nie wiele ryzykuję aby panu wygarnąć tę prawdę! — Przygrywam chłopkom do tańca w święto, kiedy pomagam rzempolić Vermichelowi w Kawiarni Pokojowej w Soulanges, i słyszę co gadają: ludzie bardzo są zawzięci na pana, mogą panu zbrzydzić życie tutaj. Jeżeli pański przeklęty Michaud się nie zmieni, zmuszą pana abyś go pan zmienił... Ta przestroga i wydra, to warte dwadzieścia franków, wierzaj pan...
Gdy starzec wymawiał ostatnie zdanie, rozległy się męskie kroki i ten któremu Fourchon tak groził, ukazał się bez oznajmienia. Ze spojrzenia, jakiem Michaud objął adwokata ubogich, łatwo było odgadnąć, że dosłyszał groźby. Cała odwaga Fourchona pierzchła. Spojrzenie to wywarło na łowcę wyder takie wrażenie, jak spojrzenie żandarma na złodzieja. Fourchon miał nieczyste sumienie, Michaud wyglądał na człowieka zdolnego pociągnąć go do odpowiedzialności za słowa najoczywiściej przeznaczone nato aby nastraszyć mieszkańców Aigues.
— Oto minister wojny, rzekł generał, zwracając się do Blondeta i wskazując pana Michaud.
— Niech mi pani daruje, rzekł ów minister do hrabiny, że wszedłem do salonu nie pytając o pozwolenie, ale w bardzo pilnej sprawie muszę mówić z panem generałem...
Usprawiedliwiając się, Michaud obserwował Sibileta, któremu zuchwalstwa Fourchona sprawiały sekretną radość. Żadna z osób siedzących przy stole nie dostrzegła tej radości, bo wszystkich zaprzątał Fourchon; ale Michaud, który, dla ważnych powodów, obserwował stale Sibileta, uderzony był jego miną i zachowaniem.
— Słusznie, panie hrabio, wykrzyknął Sibilet, zarobił swoje dwadzieścia franków, wydra nie jest droga...
— Daj mu dwadzieścia franków, rzekł generał do pokojowca.
— Podkupuje mnie pan? spytał Blondet.
— Chcę ją dać wypchać! wykrzyknął hrabia.
— Och, panie dziedzicu, ten zacny pan byłby mi zostawił skórę!... rzekł stary Fourchon.
— Więc dobrze, rzekła hrabina, dostaniesz pięć franków za skórę, ale zostaw nas...
Silny i ostry zapach dwóch włóczęgów tak zapowietrzał jadalnię, że pani de Montcornet, której delikatne powonienie cierpiało, byłaby zmuszona wyjść, gdyby Fourchon i Mucha zostali dłużej. Tej okoliczności starzec zawdzięczał swoich dwadzieścia pięć franków; wyszedł wciąż spoglądając niespokojnie na pana Michaud, i kłaniając mu się raz po raz.
— To co powiedziałem panu dziedzicowi, panie Michaud, dodał, to dla waszego dobra.
— Albo dla dobra ludzi którzy cię płacą, rzekł Michaud przeszywając go głębokiem spojrzeniem.
— Skoro podacie kawę, zostawcie nas, rzekł generał do służby, a zwłaszcza zamknijcie drzwi...
Blondet, który jeszcze nie widział generalnego strażnika Aigues, doznał na jego widok uczuć zgoła odmiennych niż te, które w nim obudził Sibilet. O ile rządca budził odrazę, o tyle Michaud nakazywał ufność i szacunek.
Generalny strażnik uderzał od pierwszej chwili ujmującą twarzą, o doskonałym owalu, delikatnych rysach, symetryczną: szczegół nieczęsty we francuskich fizjognomjach. Rysy, mimo że regularne, miały wyraz, może dzięki pięknej cerze, w której przeważały owe tony żółtawe i czerwone, znamionujące odwagę. Szare oczy, żywe i bystre, nie ukrywały myśli, patrzały zawsze w twarz. Szerokie i czyste czoło odcinało się od obfitych czarnych włosów. Uczciwość, stanowczość, szlachetna ufność, ożywiały tę piękną twarz, na której rzemiosło żołnierza wyżłobiło kilka bruzd na czole. Podejrzenie, nieufność, odbijały się na niej natychmiast. Jak wszyscy żołnierze dobierani do najświetniejszych pułków kawalerji, miał kształtną figurę, którą zachował dotąd. Ze swemi wąsami i bokobrodami, Michaud przypominał typ żołnierza, omal nie ośmieszonego potopem patriotycznych obrazów i sztychów. Typ ten miał tę wadę, że był pospolity w armji francuskiej; ale może też wspólność jednakich wzruszeń, niedole biwaku, od których nie byli wolni wielcy ani mali, wspólny wysiłek wodzów i żołnierzy na polu bitwy, przyczyniły się do stworzenia tej jednostajnej fizjognomji. Przy swojem niebieskiem ubraniu, Michaud zachował czarny, atłasowy kołnierz i wojskowe buty, tak jak zachował sztywną nieco postawę żołnierską: ramiona ściągnięte, pierś wypięta, jakgdyby był jeszcze pod bronią. Czerwona wstążeczka Legji zdobiła butonierkę. Wreszcie, aby dopełnić jednem słowem moralnej strony tego czysto fizycznego obrazu, o ile rządca, od czasu objęcia obowiązków, nigdy nie omieszkał nazwać swego pryncypała „panem hrabią“, o tyle Michaud nigdy nie nazywał go inaczej niż generałem.
Blondet wymienił z księdzem Brossette spojrzenie, które znaczyło: „Co za przeciwieństwo!“ wskazując wraz oczyma rządcę i generalnego dozorcę; poczem, chcąc się przekonać czy charakter, mowa, gest są w harmonji z tą postawą i fizjognomją, spojrzał na Michauda i rzekł:
— Czy pan wie, wyszedłem wcześnie dziś rano i zastałem pańską straż jeszcze śpiącą.
— O której godzinie? spytał były wojskowy niespokojnie.
— O wpół do ósmej.
Michaud zerknął na generała niemal złośliwie.
— A którą bramą pan wyszedł?
— Bramą Couches. Strażnik siedział w oknie w koszuli i przyglądał mi się.
— Gaillard pewnie dopiero się położył, odparł Michaud. Kiedy pan mi powiedział, że pan wyszedł wcześnie, myślałem że pan wstał o świcie; wówczas, gdyby któryś z mojej straży wrócił do domu, musiałby być chory; ale o wpół do ósmej kładł się właśnie. Czuwamy całą noc, rzekł po pauzie Michaud, odpowiadając na zdziwione spojrzenie hrabiny; ale to czuwanie zawsze jest niedostateczne! Dała pani oto dwadzieścia pięć franków człowiekowi, który przed chwilą pomagał spokojnie ukryć ślady kradzieży popełnionej dziś rano w pańskim lesie. Ale pomówimy o tem kiedy pan generał skończy, trzeba bowiem coś postanowić.
— Zawsze masz w ustach tylko prawo i prawo, mój drogi Michaud, a wiadomo, że summum jus, summa injurja. Jeżeli się nie zrobisz wyrozumialszy, źle na tem wyjdziesz, rzekł Sibilet. Chciałbym żebyś był słyszał starego Fourchon, który pod wpływem wina gadał trochę szczerzej niż zwykle.
— Przeraził mnie, rzekła hrabina.
— Nie powiedział nic, czegobym nie wiedział od dawna, rzekł generał.
— I hultaj nie był pijany, grał swoją rolę, a w czyim interesie?... pan może to wiesz, rzekł Michaud przyprawiając o rumieniec Sibileta bystrem spojrzeniem jakie w niego wlepił.
— O Rus!... wykrzyknął Blondet spoglądając na proboszcza.
— Ci biedni ludzie cierpią, rzekła hrabina. Wiele jest prawdy w tem, co nam tu krzyczał Fourchon, bo nie można powiedzieć aby on do nas mówił.
— Pani, rzekł Michaud, czy pani myśli że przez czternaście lat żołnierze cesarscy spoczywali na różach?... Pan generał jest hrabią, jest wielkim oficerem Legji, ma dotacje, czy pani widzi bym mu zazdrościł, ja prosty podporucznik, który zacząłem jak on, który się biłem jak on? Czy chcę obniżać jego sławę, kraść mu jego dotacje, odmawiać mu należnych honorów? Chłop powinien słuchać tak, jak słuchają żołnierze; powinien mieć uczciwość żołnierza, jego szacunek dla nabytych praw, i starać się zostać oficerem, uczciwie, pracą, a nie kradzieżą. Pług i karabin, to dwaj bracia. Żołnierz ma to co chłop, i w dodatku jeszcze co chwilę śmierć nad głową.
— Oto co chciałbym im powiedzieć z ambony! wykrzyknął ksiądz Brossette.
— Tolerancja? odparł generalny dozorca odpowiadając na słowa Sibileta: mógłbym tolerować stratę dziesięć od sta dochodu brutto, ale tak jak rzeczy idą, pan generał tracisz trzydzieści od sta, a jeżeli pan Sibilet ma procent od obrotu, nie rozumiem jego tolerancji, gdyż wyrzeka się prawie dobrowolnie tysiąca lub tysiąc dwustu franków rocznie.
— Mój drogi panie Michaud, odparł Sibilet opryskliwie, powiedziałem już panu hrabiemu, wolę stracić tysiąc dwieście franków niż życie. Nie szczędzę i panu rad w tym przedmiocie!...
— Życie? wykrzyknęła hrabina, czyżby tu chodziło o czyjeś życie?
— Nie powinnibyśmy tutaj roztrząsać spraw stanu, odparł śmiejąc się generał. Wszystko to, moja droga, znaczy, że pan Sibilet, jak prawdziwy finansista, jest bojaźliwy i tchórz, mój minister wojny natomiast jest zuch, i tak samo jak jego generał nie boi się niczego.
— Niech pan powie ostrożny, panie hrabio, wykrzyknął Sibilet.
— Cóż to? więc my jesteśmy tutaj, jak bohaterowie Coopera w lasach Ameryki, otoczeni zasadzkami dzikich? spytał drwiąco Blondet.
— Moi panowie, waszem zadaniem jest umieć administrować, nie przestraszając nas szczękiem trybów waszej administracji, rzekła pani de Montcornet.
— Ba! może jest potrzebne, pani hrabino, aby pani wiedziała, ile potu kosztują tutaj te ładne czepeczki, które pani nosi, rzekł proboszcz.
— Nie, bo wówczas mogłabym się łatwo obejść bez nich, zacząć czcić dukaty, zrobić się skąpa jak wszyscy wieśniacy; zawielebym straciła na tem, odparła śmiejąc się hrabina. Et, księże proboszczu, proszę mi podać ramię, zostawmy generała z jego ministrami, i chodźmy odwiedzić panią Michaud, u której nie byłam jeszcze. Zajmiemy się tam moją małą protegowaną.
I ładna pani, zapominając już łachmanów Muchy i Fourchona, ich nienawistnych spojrzeń i strachów Sibileta, poszła włożyć trzewiczki i kapelusz.
Ksiądz Brossette i Blondet usłuchali wezwania pani domu i wyszli aby zaczekać na nią na ganku.
— Co ksiądz proboszcz myśli o tem wszystkiem? zagadnął Blondet.
— Ja jestem parjasem, szpiegują mnie jako wspólnego wroga, trzeba mi dobrze otwierać oczy i uszy aby uniknąć zasadzek jakie mi zastawiają aby się mnie pozbyć, odparł proboszcz. Myślę nieraz, mówiąc między nami, czy do mnie kiedy nie wygarną z fuzji...
— I siedzi tu ksiądz?... rzekł Blondet.
— Nie dezerteruje się z pod sztandaru Boga, tak samo jak z pod sztandaru cesarza! odparł ksiądz z prostotą, która uderzyła Blondeta.
Pisarz ujął rękę księdza i uścisnął ją serdecznie.
— Pojmuje pan tedy, podjął ksiądz Brossette, że ja nie mogę wiedzieć co się knuje. Mimo to, zdaje mi się, że generał jest tutaj, jak się to mówi, w nietęgiej skórze.
Trzeba tu rzec kilka słów o proboszczu z Blangy.
Ksiądz ten, czwarty z rzędu syn dobrej rodziny mieszczańskiej z Autun, był to człowiek inteligentny, noszący z godnością swoją sukienkę. Mały i wątły, okupywał swą niepozorną postać ową zaciętością charakteru, właściwą Burgundom. Przyjął to podrzędne stanowisko z przekonania, jego zasady religijne bowiem szły w parze z poglądami politycznemi. Był w nim ksiądz dawnego autoramentu, przywiązany fanatycznie do Kościoła i do kleru; obejmował całość rzeczy, a egoizm nie kaził jego ambicji: służyć było jego dewizą; służyć Kościołowi i monarchji na posterunku najbardziej zagrożonym, służyć w ostatnim szeregu, jak żołnierz który wie że prędzej czy później zdobędzie szlify generalskie przez swoje poczucie obowiązku i przez swą odwagę. Brał poważnie wszystkie swoje śluby, czystość, ubóstwo, posłuszeństwo.
Od pierwszego rzutu oka, ten niepospolity ksiądz odgadł uczucia Blondeta do hrabiny, zrozumiał że z córką domu Troisville i z pisarzem monarchicznym powinien się okazać człowiekiem szerszych pojęć, ponieważ zawsze uszanują jego sukienkę. Prawie co wieczora zachodził na czwartego do wista. Pisarz, który umiał się poznać na księdzu Brossette, miał dlań tyle szacunku, że rozkochali się w sobie wzajem, jak zdarza się każdemu inteligentnemu człowiekowi uszczęśliwionemu że znalazł bratnią duszę, lub, jeśli wolicie, słuchacza. Każda szpada kocha swoją pochwę.
— Pańskie poświęcenie przynosi panu zaszczyt, księże proboszczu. Ale czemu ksiądz przypisuje ten stan rzeczy?
— Nie chcę panu mówić banalności po takim komplemencie, odparł z uśmiechem ksiądz Brossette. To, co się dzieje w tej dolinie, dzieje się wszędzie we Francji, i wynika z nadziei, jakie rok 1789 obudził w chłopach. Rewolucja głębiej się rozwinęła w pewnych okolicach niż w innych, a nasz kąt Burgundji, tak bliski Paryża, należy do tych gdzie ruch ten pojęto jako tryumf Gallów nad Frankami. Historycznie, chłopi są zaledwie nazajutrz po wojnie chłopskiej; porażka ich wyryła się w ich mózgu. Nie pamiętają już faktu, przeszedł w stan półświadomego instynktu. Pojęcie to jest we krwi chłopa, jak pojęcie wyższości było niegdyś we krwi szlachty. Rewolucja z 1789 była odwetem zwyciężonych. Chłopi chwycili w ręce grunt, którego prawo feudalne broniło im od tysiąca dwustu lat. Stąd ich miłość do ziemi, którą dzielą między siebie tak, że krają zagon na dwie części, co nieraz udaremnia ściąganie podatku, gdyż wartość gruntu nie pokryłaby kosztów sądowych!...
— Ich upór, ich nieufność, jeśli ksiądz woli, jest w tej mierze taka, że, w tysiącu kantonów na trzy tysiące z których składa się terrytorjum francuskie, niepodobna jest bogaczowi kupić ziemi od chłopa, wtrącił Blondet. Chłopi, którzy odprzedają swoje ochłapy ziemi sobie nawzajem, nie wyzbędą się ich za żadną cenę i pod żadnym warunkiem na rzecz pana. Im więcej właściciel ziemski ofiaruje, tem bardziej wzmaga się podejrzliwość chłopa. Jedynie wywłaszczenie wciąga ziemię chłopską w powszechne prawo obrotu. Wiele osób stwierdziło ten fakt, ale nie rozumieją jego przyczyny.
— Oto przyczyny, odparł ksiądz Brossette uważając słusznie że pauza jaką uczynił Blondet równa się znakowi zapytania. Dwanaście wieków są niczem dla klasy, której historyczny obraz cywilizacji nie oderwał nigdy od jej głównej myśli, i która zachowuje jeszcze dumnie kapelusz z wielkiem rondem i jedwabną wstążką, noszony niegdyś przez ich panów i porzucony przez modę. Miłość, której korzenie tkwiły głęboko w sercu ludu, owa namiętna miłość do Napoleona, w której osoba cesarza nie odgrywała może takiej roli jak on sam mniemał, tłómaczy może jego cudowny powrót w r. 1815. Miłość ta wypływała całkowicie z tej myśli. W oczach ludu, Napoleon, bezustanku zespolony z ludem przez miljon swoich żołnierzy, jest jeszcze królem urodzonym z łona Rewolucji, człowiekiem gwarantującym własność dóbr narodowych. Koronowano go jako pomazańca tej idei...
— Idei, którą rok 1814 nieszczęśliwie naruszył, a która powinna być uważana za świętość, rzekł żywo Blondet, ponieważ lud może znaleźć w pobliżu tronu księcia, któremu ojciec jego przekazał głowę Ludwika XVI jako lenno...
— Hrabina idzie, odmieńmy rozmowę, szepnął ksiądz Brossette, Fourchon nastraszył ją, a trzeba ją tu zatrzymać w interesie religji, tronu, i nawet tych ludzi.
Michaud, naczelnik straży w Aigues, przybył z pewnością z przyczyny zamachu dokonanego na Vatelu. Ale, nim powtórzymy obrady jakie miały miejsce w radzie Stanu, trzeba nam pokrótce przytoczyć okoliczności w jakich generał kupił był Aigues, doniosłe przyczyny które uczyniły Sibileta rządcą tej wspaniałej siedziby, racje które oddały Michaudowi naczelną straż, wreszcie fakty, z których zrodził się obecny stan rzeczy oraz obawy wyrażone przez Sibileta.
Ten krótki szkic będzie miał tę zaletę, że wprowadzi kilku głównych aktorów dramatu, określi ich interesy, i pozwoli zrozumieć niebezpieczeństwo w jakiem znajdował się w tej chwili generał hrabia de Montcornet,
Około r. 1791, odwiedziwszy swój majątek, panna Laguerre przyjęła jako intendenta, syna ex-ławnika w Soulanges, nazwiskiem Gaubertin. Miasteczko Soulanges, dziś zwykłe miasto powiatowe, było stolicą znacznego hrabstwa w czasie gdy dom Burgundzki wojował przeciw koronie francuskiej. La-Ville-aux-Fayes, dziś siedziba podprefektury, wówczas mała wioska, przynależała do Soulanges, tak samo jak Aigues, Ronquerolles, Cerneux, Couches, i piętnaście innych. Soulanges’owie zostali hrabiami, gdy Ronquerolles’owie są dziś margrabiami, dzięki sekretom owej potęgi nazwanej Dworem, która syna kapitana du Plessis uczyniła diukiem przed pierwszemi rodami Francji. To dowodzi, że miasta mają, jak rody, losy bardzo zmienne.
Syn ławnika, chłopak zupełnie biedny, zajął miejsce po intendencie wzbogaconym przez trzydziestoletnie rządy, który wolał udział w słynnej spółce Minoret od zarządu Aigues. We własnym interesie, przyszły dostawca przedstawił na swego następcę Franciszka Gaubertin, wówczas już pełnoletniego, swego buchaltera od pięciu lat, mającego czuwać nad jego „odprawą“. Wdzięczny za wskazówki jakie otrzymał od swego mistrza, Gaubertin przyrzekł mu uzyskać pokwitowanie od panny Laguerre, mocno wystraszonej Rewolucją. Były ławnik, zostawszy oskarżycielem publicznym departamentu, stał się protektorem lękliwej śpiewaczki. Ten prowincjonalny Fouquier-Tinville urządził przeciw teatralnej księżniczce, oczywiście podejrzanej o stosunki z arystokracją, sztuczną nagonkę, aby dać swemu synowi zasługę rzekomego ocalenia. W ten sposób Gaubertin wydobył pokwitowanie rachunków dla swego poprzednika. Obywatelka Laguerre zrobiła wówczas Franciszka Gaubertin swoim pierwszym ministrem, tak przez wyrachowanie jak przez wdzięczność.
Przyszły dostawca Republiki nie zepsuł zbytnio artystki: przesyłał jej do Paryża około trzydziestu tysięcy rocznie, mimo że Aigues musiały w owym czasie dawać conajmniej czterdzieści tysięcy. To też naiwna gwiazda Opery była olśniona, kiedy Gaubertin przyrzekł jej trzydzieści sześć tysięcy.
Aby usprawiedliwić dzisiejszy majątek administratora Aigues przed trybunałem prawdopodobieństwa, trzeba wyjaśnić jego początki. Dzięki protekcji ojca, młody Gaubertin został merem Blangy. Mógł tedy, wbrew prawom, ściągać gotowiznę z dłużników teroryzując ich (wyrażenie współczesne) a mając możność, wedle swej woli, oszczędzać ich lub gnębić straszliwemi rekwizycjami Republiki. Rządca natomiast płacił swojej pani w asygnatach tak długo jak długo trwał kurs tej papierowej monety, która, jeżeli nie stała się fortuną państwa, stała się bądź co bądź źródłem wielu fortun prywatnych. Od r. 1792 do 1795, młody Gaubertin zgarnął z Aigues stopięćdziesiąt tysięcy funtów, któremi operował na giełdzie paryskiej. Dławiąc się asygnatami, panna Laguerre zmuszona była spieniężyć swoje djamenty, już jej zresztą niepotrzebne; powierzyła je Gaubertinowi, który je sprzedał i wręczył jej wiernie sumę w brzęczącej monecie. Ten rys uczciwości wzruszył wielce pannę Laguerre, która od tego czasu okazywała swemu rządcy nieograniczone zaufanie.
W r. 1796, epoce swego małżeństwa z obywatelką Izaurą Mouchon, córką byłego członka Konwentu a przyjaciela jego ojca, Gaubertin posiadał trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków w złocie, że zaś uwierzył w trwałość dyrektorjatu, postarał się, przed swojem małżeństwem, aby panna Laguerre pokwitowała jego pięcioletni zarząd. Twierdził, iż rozpoczyna się dlań nowa era.
— Będę ojcem rodziny, pani wie jaka jest reputacja intendentów, mój teść to republikanin rzymskiej uczciwości, człowiek wpływowy zresztą, chcę mu dowieść że go jestem godzien.
Panna Laguerre pokwitowała rachunki Gaubertina w najpochlebniejszych słowach.
Aby zyskać zaufanie właścicielki Aigues, rządca starał się w pierwszych czasach powściągać chłopów, obawiając się słusznie, że dochody mogą ucierpieć od ich rabunku, że najbliższe „komisowe“ od handlarza drzewa może się zmniejszyć. Ale wówczas wszechwładny lud uważał że jest wszędzie u siebie, pani zlękła się swoich królów przyjrzawszy się im z bliską i oświadczyła swemu kanclerzowi, że chce przedewszystkiem dokończyć życia w spokoju. Dochód byłej primadonny tak dalece przewyższał jej potrzeby, że pozwoliła się zakorzenić najzgubniejszym narowom. I tak, aby uniknąć procesów, znosiła że sąsiedzi wciskali się na jej grunt. Ponieważ park otoczony był murem nie do przebycia, nie obawiała się aby ktoś mógł zamącić jej bezpośrednie przyjemności, jako zaś prawdziwa filozofka nie pragnęła niczego prócz spokoju. Kilka tysięcy rocznie mniej lub więcej, odszkodowania żądane przez handlarzy drzewa za szkody wyrządzone przez chłopów, cóż to było w oczach tej dziewczyny z Opery, rozrzutnej, niedbałej, którą tych stotysięcy rocznego dochodu kosztowało jedynie trochę przyjemności, i która zniosła bez skargi redukcję dwóch trzecich swojej renty.
— Ech! mówiła z wyrozumiałością heter dawnej monarchji, wszyscy muszą żyć, nawet Republika!
Straszliwa panna Cochet, jej pokojówka, żeński wezyr, próbowała jej otworzyć oczy, widząc władzę jaką zdobył Gaubertin nad tą którą zrazu nazywał jaśnie panią, mimo praw rewolucyjnych o równości; ale Gaubertin rozjaśnił znowuż w oczach pannie Cochet, pokazując jej denuncjację, rzekomo nadesłaną do jego ojca, w której gwałtownie ją oskarżano o korespondencję z Pittem i Koburgiem. Od tej chwili, dwie potęgi dzieliły się łupem. Panna Cochet wychwalała rządcę przed panną Laguerre, jak Gaubertin wychwalał pannę Cochet. Przyszłość panny służącej była zresztą zapewniona; wiedziała że figuruje w testamencie pani w sumie sześćdziesięciu tysięcy franków. Pani nie mogła się obejść bez swojej panny służącej, tak do niej nawykła. Ta dziewczyna znała wszystkie tajemnice tualetowe swojej drogiej pani; miała talent usypiania wieczorem swej drogiej pani swojem bajaniem i budzenia jej rano pochlebstwami. Aż do dnia śmierci nigdy jej droga pani nie wydała jej się zmieniona, kiedy zaś droga pani była w trumnie, wydała się jej zapewne jeszcze o wiele lepiej niż kiedykolwiek.
Coroczne zyski Gaubertina i panny Cochet, ich pensje, ich procenty, urosły tak znacznie, że najoddańsi krewni nie byliby bardziej od nich przywiązani do tej wybornej istoty. Świat nie wie, jak czule wyzyskiwacz pieści swoją ofiarę! Matka nie jest tak tkliwa ani tak przewidująca dla ubóstwianej córki, jak wszelki Tartufe dla swojej dojnej krowy. To też co za sukces przedstawień Świętoszka w zaciszu domowem! To więcej warte niż przyjaźń. Molier za wcześnie umarł, pokazałby nam rozpacz Orgona, nękanego przez rodzinę, gnębionego przez dzieci, żałującego pochlebstw Tartufa i powiadającego: — To były dobre czasy!
W ośmiu ostatnich latach życia, panna Laguerre nie pobierała więcej niż trzydzieści tysięcy, z pięćdziesięciu, jakie przynosiły w rzeczywistości Aigues. Gaubertin doszedł, jak się okazuje, do tego samego rezultatu co jego poprzednik, mimo że ceny dzierżawy i produktów podniosły się znacznie od 1791 do 1815, nie licząc ustawnych nabytków panny Laguerre. Ale plan Gaubertina aby zaharapczyć Aigues po bliskiej śmierci pani kazał mu — co się tyczyło jawnych dochodów — utrzymać tę wspaniałą posiadłość w jawnym stanie upadku. Wtajemniczona w tę kombinację panna Cochet miała dzielić zyski. Ponieważ, na schyłku swoich dni, ex-królowa teatru, mając dwadzieścia tysięcy renty w funduszu t. zw. Konsolidacji (tak bardzo język polityczny podatny jest do żartów), wydawała zaledwie tych dwadzieścia tysięcy franków na rok, dziwiła się corocznym nabytkom, zapomocą których intendent starał się zużyć bieżące fundusze. Ona, która niegdyś zawsze z góry wybierała swoje dochody! To, co wynikło z braku potrzeb jej starości, zdawało się jej owocem rzetelności Gaubertina i panny Cochet.
— Dwie perły! mówiła do osób, które ją odwiedzały.
Gaubertin zachowywał zresztą w rachunkach pozory uczciwości. Wciągał ściśle do rachunków czynsze dzierżawne. Wszystko co musiało uderzać słabą inteligencję śpiewaczki w zakresie arytmetyki, było jasne, czyste, dokładne. Rządca wyciskał swój zysk z wydatków, z kosztów eksploatacji, z kontraktów, z robocizny, z procesów które wymyślał, z reperacji, szczegółów których pani nie sprawdzała nigdy i które zdarzało mu się niekiedy podwoić w porozumieniu z przedsiębiorcami, których milczenie opłacało się korzystną ceną. Łatwość ta zyskała powszechny szacunek Gaubertinowi, a pochwały dla jego pani płynęły ze wszystkich ust, ile że, poza korzyściami z robocizny, rozdawała ona sporo pieniędzy, w formie jałmużny, gotówką.
— Niech Bóg zachowa tę zacną panią! powtarzali wszyscy dokoła.
Każdy w istocie miał coś od niej, jako czystą darowiznę albo pośrednio. Mszcząc niejako grzechy jej młodości, starą artystkę łupiono mocno, a łupiono umiejętnie, z pewną miarą, z baczeniem aby się jej przypadkiem nie otworzyły oczy, aby nie sprzedała Aigues i nie wróciła do Paryża.
To wyrachowanie łupieżców było, niestety! przyczyną zamordowania Pawła Ludwika Courier, który niebacznie oznajmił chęć sprzedaży majątku i intencje zabrania swej żony, z której żyło wielu Tonsardów w Turenji. W tej obawie maruderzy z Aigues nie ścinali młodych drzew, chyba w ostateczności, kiedy nie stało już gałęzi na wysokości kos zasadzonych na żerdzi. We własnym interesie złodzieje czynili możliwie najmniej szkody. Mimo to, w ostatnich latach panny Laguerre, zwyczaj zbierania drzewa stał się najbezwstydniejszem nadużyciem. W niektóre jasne noce wiązano nie mniej niż dwieście naręczy. Co się tyczy „kłosków“ i wina, Aigues traciły, jak to wykazał Sibilet, czwartą część swoich produktów.
Panna Laguerre broniła pannie Cochet wyjść za mąż za jej życia; egoizm chlebodawczym, którego wiele przykładów dałoby się zauważyć we wszystkich krajach. Nie jest to bardziej niedorzeczne, niż manja zachowywania aż do ostatniego tchnienia dóbr zupełnie bezużytecznych, z narażeniem się na otrucie przez niecierpliwych spadkobierców. Toteż, w trzy tygodnie po pogrzebie panny Laguerre, panna Cochet zaślubiła brygadiera żandarmerji w Soulanges nazwiskiem Soudry, bardzo przystojnego czterdziestodwuletniego mężczyznę, który, od 1800, epoki stworzenia żandarmerji, odwiedzał ją prawie codzień w Aigues, i który przynajmniej cztery razy w tygodniu jadał obiad z nią i z Gaubertinem.
Pani przez całe swoje życie jadła albo sama, albo ze swymi gośćmi. Mimo całej poufałości, nigdy panna Cochet ani Gaubertin nie zasiedli u stołu prymabaleryny Królewskiej Akademji Muzyki i Tańca, która zachowała do ostatniej godziny swoją etykietę, swoje nawyki tualetowe, swój róż i swoje pantofelki, swój powóz, swoją służbę i swój majestat bogini. Bogini w teatrze, bogini w mieście, została boginią nawet na zapadłej wsi, gdzie jej pamięć jeszcze wielbią, i zaćmiła z pewnością dwór Ludwika XVI we wspomnieniu śmietanki Soulanges.
Ten Soudry, który, od swego przybycia w te strony, zalecał się do panny Cochet, miął najpiękniejszy dom w Soulanges, około sześć tysięcy franków, i nadzieję czterystu franków emerytury w dniu gdy opuści służbę. Zostawszy panią Soudry, panna Cochet zyskała w Soulanges wielkie poważanie. Mimo iż zachowała bezwarunkową tajemnicę co do sumy swoich oszczędności, umieszczonych, podobnie jak kapitały Gaubertina, w Paryżu u reprezentanta winiarzy okolicznych, niejakiego Leclercą, (poza którym stał sam Gaubertin), opinia powszechna czyniła ex-pokojówkę jedną z pierwszych potęg finansowych miasteczka, liczącego jakieś tysiąc dwieście dusz.
Ku wielkiemu zdziwieniu okolicy, państwo Soudry usynowili, równocześnie z aktem swego małżeństwa, naturalnego syna żandarma; jemu, jako dziedzicowi, miał przypaść majątek pani Soudry. W dniu, w którym ten syn zyskał urzędową matkę, skończył właśnie prawo w Paryżu i gotował się tam odbyć praktykę sądową. Zbytecznem niemal byłoby zaznaczyć, że dwudziestoletnie konszachty wytworzyły najtrwalszą przyjaźń między Gaubertinami a państwem Soudry. Jedni i drudzy mieli, aż do końca swoich dni, ogłaszać się wzajem urbi et orbi za najuczciwyszych ludzi we Francji. Interes ten, oparty na wzajemnej znajomości sekretnych plam brukających białą tunikę ich sumienia, jest jednym z więzów najtrwalszych na ziemi. Wy, którzy czytacie niniejszy dramat, jesteście tak tego pewni, że, aby wytłómaczyć trwałość pewnych przywiązań które zawstydzają wasz egoizm, powiadacie o parze przyjaciół: „Musieli z pewnością popełnić razem jakąś zbrodnię“.
Po dwudziestu pięciu latach zarządu, intendent posiadał sześćset tysięcy franków gotówką, zaś panna Cochet około dwustu pięćdziesięciu tysięcy. Ciągłe i zręczne obracanie temi kapitałami powierzonemi firmie Leclercq i Sp. z Quai Bethune, współzawodniczce słynnej firmy Grandet, wiele przyczyniło się do zbogacenia tego komisjonera win oraz Gaubertina. Po śmierci panny Laguerre, Leclercq, szef firmy z quai Bethune, poprosił o rękę Jenny, starszej córki rządcy. Gaubertin miał wówczas nadzieję, że zostanie merem Aigues, dzięki spiskowi uknutemu w kancelarji rejenta Lupin, osiadłego, dzięki Gaubertinowi, od jedenastu lat w Soulanges.
Lupin, syn ostatniego intendenta domu Soulanges, dał się używać do fałszywych szacunków, do szacowania pięćdziesiąt procent poniżej wartości, do niewidocznego przybijania afiszów, do wszystkich sztuczek, niestety tak pospolitych na prowincji, praktykowanych celem przysądzenia komuś potajemnie znacznych nieruchomości. W ostatnim czasie powstało podobno w Paryżu stowarzyszenie mające na celu obłożyć haraczem tego rodzaju spekulantów, pod groźbą podbijania ceny. Ale w roku 1816 Francja nie była, jak dzisiaj, przepalona żagwią prasy, wspólnicy mogli tedy liczyć na podział Aigues, ułożony potajemnie między panną Cochet, rejentem i Gaubertinem, który zamyślał in petto ofiarować im pewną kwotę i odkupić ich działy, skoro raz majątek będzie na jego nazwisko. Adwokat, mający przeprowadzić licytację w trybunale przez Lupina, sprzedał na słowo swoją kancelarję Gaubertinowi dla jego syna, szedł tedy na rękę tej grabieży, o ile wogóle jedenastu pikardzkich rolników, którym ta sukcesja spadła jak z nieba, uważało się za ograbionych.
W chwili gdy wszyscy ci kombinatorzy liczyli że ich majątek się podwoi, w wilję ostatecznej licytacji, przybył adwokat z Paryża, z poleceniem do jednego z adwokatów La-Ville-aux-Fayes, swego ex-dependenta, aby nabył Aigues, Nabył je w istocie za milion sto tysięcy franków. Powyżej miljona stu tysięcy nie śmiał iść żaden ze spiskowych. Gaubertin myślał, że to jakaś zdrada państwa Soudry, tak jak Soudry i Lupin myśleli że to Gaubertin spłatał im figla; ujawnienie nabywcy pogodziło ich. Mimo iż podejrzewał plan spółki Gaubertin, Lupin, Soudry, prowincjonalny adwokat nie oświecił swego dawnego patrona. Rzecz prosta: w razie niedyskrecji nowych właścicieli, miałby na karku zbyt wielu wrogów aby móc się ostać w okolicy. Dyskrecję tę, właściwą prowincji, usprawiedliwią zresztą najzupełniej dalsze wypadki. Jeżeli mieszkaniec prowincji jest chytry, zmuszony jest do tego, tłómaczy go niebezpieczeństwo doskonale wyrażone w przysłowiu: Kiedy wleziesz między wrony, etc., morał Filinta w Mizantropie.
Kiedy generał Montcornet objął w posiadanie Aigues, Gaubertin nie czuł się już dość bogatym aby rzucić miejsce. Aby wydać starszą córkę za bogatego bankiera, musiał jej dać dwieście tysięcy franków posagu; musiał zapłacić trzydzieści tysięcy za kancelarję dla syna. Zostało mu już tedy tylko trzysta siedemdziesiąt tysięcy, z których trzeba mu było wcześniej czy później wyposażyć drugą córkę Elizę aby jej zapewnić małżeństwo conajmniej równie korzystne jak starszej. Rządca chciał się przyjrzeć hrabiemu de Montcornet, zbadać czy go potrafi zniechęcić do Aigues, spodziewając się wówczas ziścić nieudany plan na własny rachunek.
Ze sprytem właściwym ludziom którzy robią majątek krętactwem, Gaubertin uwierzył w pokrewieństwo, dosyć zresztą prawdopodobne, charakteru starego żołnierza i starej śpiewaczki. Dziewczyna z Opery, generał napoleoński, czy to nie ten sam nawyk rozrzutności, nie ta sama nieopatrzność? Dziewczyna, żołnierz, czyż majątek nie przychodzi im przez kaprys losu, w ogniu? Jeżeli zdarzają się żołnierze chytrzy, przemyślni, wyrafinowani, czy to nie są wyjątki? I najczęściej żołnierz, zwłaszcza typowy rębajło jak Montcornet, musi być prosty, ufny, niedoświadczony w interesach, naiwny w tysiącu szczegółów zarządu majątkiem. Gaubertin pochlebiał sobie że złapie generała i utrzyma go w sieci w której panna Laguerre dożyła swoich dni. Otóż, cesarz pozwolił niegdyś, przez wyrachowanie, być Montcornetowi na Pomorzu tem, czem Gaubertin był w Aigues, generał znał się tedy na intendenckiej gospodarce.
Przybywając tu sadzić kapustę — wyrażenie Birona — stary kirasjer chciał się zająć interesami, aby znaleźć rozrywkę w swoim upadku. Mimo iż wydał swój korpus Burbonom, usługa ta, spełniona przez wielu generałów i nazwana rozpuszczeniem armji Loary, nie mogła okupić zbrodni iż poszedł za bohaterem Stu dni na jego ostatnie pole bitwy. W obecności aliantów niepodobna było parowi z r. 1815 utrzymać się w armji, tembardziej zostać w Luxemburgu. Montcornet postanowił tedy, za radą pewnego marszałka w odstawce, zażywać wczasów wiejskich. Generałowi nie zbywało na owej specjalnej chytrości właściwej starym wyjadaczom armji; od pierwszych dni poświęconych zbadaniu swoich włości, poznał w Gaubertinie szczerego intendenta z operetki, hultaja, jakich marszałkowie i książęta napoleońscy, owe grzyby wyrosłe na podłożu ludu, spotykali prawie wszyscy.
Widząc doświadczenie Gaubertina w gospodarce wiejskiej, chytry kirasjer zrozumiał, jak użytecznem będzie zatrzymać go aby się obznajmić z tem „poprawczem“ rolnictwem: udał tedy, że będzie godnym następcą panny Laguerre. Jego udana beztroska zwiodła intendenta. Pozorna ta naiwność trwała przez cały czas potrzebny generałowi aby poznać silne i słabe strony Aigues, szczegóły dochodów, najwłaściwsze sposoby ich ściągania, melioracje i oszczędności. Następnie, pewnego dnia, przychwyciwszy Gaubertina, wedle uświęconego wyrażenia, za rękę, generał wściekł się tak jak umieli się wściekać ci pogromcy Europy. Popełnił wówczas zasadniczy błąd, zdolny zniszczyć całe życie człowieka któryby nie miał jego majątku i jego wpływów; stąd zrodziły się zresztą wielkie i małe nieszczęścia, od których roi się ta historja. Wychowanek szkoły cesarskiej, nawykły wszystko przecinać szablą, nasiąkły wzgardą dla cywilów, Montcornet nie uważał za potrzebne wkładać rękawiczek aby wyrzucić za drzwi intendenta ladaco. Życie cywilne, ze swoim tysiącem względów i względzików, nieznane było generałowi zgorzkniałemu wskutek swej niełaski; upokorzył tedy dotkliwie Gaubertina. Rządca wywołał zresztą to bezceremonjalne obejście odpowiedzią, której cynizm podwoił wściekłość Montcorneta.
— Pan żyje z mojej ziemi? rzekł doń hrabia z drwiącą surowością.
— A pan myślał, że mogę żyć z nieba? odparł śmiejąc się Gaubertin.
— Wychodź, łajdaku, wypędzam cię! rzekł generał uderzając go szpicrutą; fakt, któremu rządca zawsze przeczył, ile że sprawa była w cztery oczy.
— Nie wyjdę bez pokwitowania, rzekł zimno Gaubertin, znalazłszy się w przyzwoitej odległości od groźnego kirasjera.
— Zobaczymy, co powie o panu policja poprawcza, odparł Montcornet wzruszając ramionami.
Słysząc groźbę policji poprawczej, Gaubertin popatrzył na hrabiego z uśmiechem. Uśmiech ten poraził ramię generała, jakgdyby mu ktoś podciął nerwy. Wytłómaczmy ten uśmiech.
Od dwóch lat, szwagier Gaubertina, nazwiskiem Gendrin, długi czas sędzia przy trybunale pierwszej instancji w La-Ville-aux-Fayes, został tamże prezydentem dzięki protekcji hrabiego de Soulanges. Mianowany parem Francji w 1814 i wierny Burbonom w czasie Stu dni, pan de Soulanges poprosił o tę nominację ministra. Parantela ta dawała Gaubertinowi pewne uważanie w okolicy. Prezydent sądu jest zresztą w małem miasteczku figurą stosunkowo większą niż pierwszy prezydent sądu apelacyjnego w mieście powiatowem, który ma równych sobie w generale, biskupie, prefekcie, generalnym poborcy, podczas gdy zwykły prezydent sądu nie ma rywalów, jako że prokurator i podprefekt nie są stali. Młody Soudry, kolegujący w Paryżu jak w Aigues z młodym Gaubertin, został wówczas świeżo podprokuratorem w stolicy departamentu. Zanim został brygadjerem żandarmerji, stary Soudry, furjer w artylerji, dostał ranę w jakiejś potyczce broniąc pana de Soulanges, wówczas adjutanta przy generale. W dobie tworzenia żandarmerji, hrabia de Soulanges, zostawszy pułkownikiem, poprosił dla swego zbawcy o stanowisko brygadjera w Soulanges; później poprosił o posadę, na której zaczął służbę młody Soudry. Że zaś małżeństwo panny Gaubertin było już rzeczą postanowioną, niesumienny intendent czuł się mocniejszy na swoich śmieciach od dymisjonowanego generała.
Gdyby to opowiadanie nie miało wyrażać innej nauki, niż ta, która płynie ze sprzeczki generała ze swoim rządcą, byłoby już dla wielu ludzi pożyteczną lekcją życia. Kto umie z pożytkiem czytać Machiawela, ten wie, iż mądrość ludzka polega na tem, aby nigdy nie grozić, aby działać nie mówiąc, aby oszczędzać schronienie swego wroga nie stąpając, jak mówi przysłowie, żmiji na ogon; aby wystrzegać się jak ognia zranienia miłości własnej człowieka stojącego niżej. Fakt, choćby z największą szkodą dla interesów, można w końcu przebaczyć, da się go wytlómaczyć na różny sposób; ale miłość własna, wciąż krwawiąca od rany jaką otrzymała, nie przebacza nigdy. Osobowość moralna jest tkliwsza, bardziej żyjąca poniekąd niż osobowość fizyczna. Serce i krew mniej są wrażliwe niż nerwy. Nasza wewnętrzna istota zawsze panuje nad nami, w każdej okoliczności. Można pogodzić rodziny, które się mordowały wzajem, jak w Bretanji i Wandei w czas wojen domowych: ale nie pojedna się nigdy łupieżców i ograbionych, spotwarzanych i potwarców. Lżyć powinno się jedynie w poematach epicznych, zanim się zada śmierć. Dziki, chłop — który ma wiele z dzikiego — mówią jedynie poto, aby zastawić pułapkę swoim wrogom. Od r. 1789, Francja stara się, wbrew wszelkiej oczywistości, wmówić ludziom, że są równi: otóż, powiedzieć człowiekowi: „Jesteś łajdak“! to żarcik bez znaczenia; ale dowieść mu tego, łapiąc go na gorącym uczynku i smagając go szpicrózgą; ale grozić mu procesem sądowym nie wytaczając mu sprawy, to znaczy przypomnieć mu nierówność stanów. Jeżeli masa nie przebacza nikomu wyższości, jakim cudem łajdak przebaczyłby uczciwemu człowiekowi? Gdyby Montcornet odprawił intendenta pod pozorem dawnych zobowiązań dając na jego miejsce jakiegoś ex-wojskowego, oczywiście ani Gaubertin, ani generał nie łudziliby się, zrozumieliby się wzajem doskonale; ale generał, oszczędzając miłość własną rządcy, byłby mu zostawił otwarte drzwi. Wówczas, Gaubertin zostawiłby go w spokoju, zapomniałby o klęsce poniesionej przy licytacji, i poszukałby może w Paryżu lokaty dla kapitałów. Haniebnie wypędzony, rządca zachował do swego pana urazę, jedną z tych, które są motorem życia na prowincji, a których trwanie, zaciętość, intrygi, zdziwiłyby dyplomatów nawykłych nie dziwić się niczemu. Paląca żądza zemsty poradziła mu osiąść w La-Ville-aux-Fayes, zająć tam pozycję z której mógłby szkodzić Montcornetowi i nastręczyć mu kłopotów tyle, aby go zmusić do wyprzedania się z Aigues.
Wszystko zwiodło generała, bo z pozoru Gaubertin nie był człowiekiem zdolnym go przestraszyć. Z tradycji rządca udawał zawsze nie ubóstwo, ale mierność. Przejął ten sposób od swego poprzednika. To też, od dwunastu lat, wysuwał przy każdej okazji swoich troje dzieci, żonę i ogromne wydatki, spowodowane liczną rodziną. Panna Laguerre, której Gaubertin przedstawiał się jako zbyt ubogi aby móc opłacić wychowanie syna w Paryżu, ponosiła wszystkie koszta, dawała sto ludwików rocznie swemu drogiemu chrześniakowi, ponieważ była chrzestną matką Klaudjusza Gaubertin.
Nazajutrz, Gaubertin przybył w towarzystwie strażnika nazwiskiem Kuternoga, aby bardzo dumnie zażądać od generała pokwitowania. Pokazał świadectwa wydane przez nieboszczkę pannę Laguerre w nader pochlebnych słowach i prosił bardzo ironicznie hrabiego, aby poszukał gdzie się znajdują jego nieruchomości albo jego dobra. Jeżeli, z okazji kontraktów, otrzymywał gratyfikacje od handlarzy drzewa i od dzierżawców, panna Laguerre godziła się z tem zawsze, i nie tylko zarabiała na tem materjalnie, ale kupowała sobie spokój. Wszyscy daliby się zabić za nią w okolicy, podczas gdy poczynając sobie w ten sposób, generał gotuje sobie wiele przykrości.
Gaubertin — rys częsty w wielu profesjach, w których przywłaszcza się sobie cudze mienie sposobami nieprzewidzianemi w kodeksie — uważał się za człowieka najuczciwszego w świecie. Po pierwsze, od tak dawna posiadał pieniądze wyciśnięte postrachem dzierżawcom panny Laguerre a spłacone w asygnatach, że uważał je za prawnie nabyte. To była kwest ja kursu monety. Z czasem, nabrał przekonania, że on nawet narażał się na niebezpieczeństwo przyjmując brzęczące talary. Wszak legalnie pannie Laguerre należały się jedynie asygnaty. Legalnie, jest to krzepki przymiotnik, który dźwiga wiele fortun! Wreszcie, od czasu jak istnieją wielcy właściciele i intendenci, to znaczy od początku społeczeństwa, intendent ukuł sobie, na swój użytek, rozumowanie, które dziś praktykują kucharki, a które podajemy w jego prostocie.
— Gdyby moja pani, powiada każda kucharka, chodziła sama na targ, płaciłaby może za wszystko drożej niż ja jej liczę; ona tedy zarabia, a zysk który mnie dają, lepiej żeby został w kieszeni mojej niż w kieszeni kupca.
— Gdyby panna Laguerre sama zarządzała majątkiem, nie wydobyłaby zeń trzydziestu tysięcy; chłopi, kupcy, robotnicy, okradliby ją na tę różnicę; lepiej tedy, że ja ją biorę dla siebie, oszczędzając jej wielu zgryzot, powiadał sobie Gaubertin.
Jedynie religja katolicka zdolna jest zapobiec podobnym kompromisom sumienia; ale, od 1789, religja nie ma we Francji wpływu na dwie trzecie ludności. Toteż chłopi, których inteligencja jest bardzo czujna, a których nędza pcha do naśladownictwa, doszli w dolinie Aigues do przerażającego stopnia demoralizacji. Chodzili na mszę w niedzielę, ale za kościół; z przyzwyczajenia bowiem dawali sobie tam zawsze schadzki dla targów i interesów.
Można teraz ocenić wszystko zło, spowodowane beztroską i pobłażaniem ex-balleryny. Panna Laguerre zdradziła przez egoizm sprawę klas posiadających, będących celem nienawiści tych co nie mają nic. Od 1792, wszyscy właściciele stali się we Farncji solidarni. Niestety! jeżeli rody feudalne, mniej liczne od rodzin mieszczańskich, nie zrozumiały swej solidarności ani w 1400 za Ludwika XI, ani w 1600 za Richelieugo, czy można, mimo pretensji XIX wieku do postępu, spodziewać się, iż mieszczaństwo będzie bardziej zespolone niż dawna szlachta? Oligarchja stu tysięcy bogatych ma wszystkie ujemne strony demokracji bez jej zalet. Każdy u siebie, każdy dla siebie, egoizm rodziny zabije egoizm kasty, tak potrzebny nowoczesnemu społeczeństwu i który Anglja cudownie uprawia od trzech wieków. Cobądźby się robiło, właściciele nie zrozumieją potrzeby dyscypliny, która uczyniła Kościół cudownym wzorem rządu, chyba wówczas gdy uczują się zagrożeni u siebie, a wówczas będzie za późno. Zuchwalstwo, z jakiem komunizm, ta żywa i czynna logika demokracji, atakuje społeczeństwo w sferze pojęć, zwiastuje, iż, od dzisiaj, Samson ludowy, stawszy się ostrożniejszy, podkopuje kolumny społeczne w piwnicy, zamiast wstrząsać je w sali balowej.
Dobra Aigues nie mogły się obejść bez rządcy, ponieważ generał nie miał ochoty wyrzec się przyjemności zimy w Paryżu, gdzie posiadał wspaniały pałac przy ulice Neuve-des-Mathurins. Szukał tedy następcy po Gaubertinie, ale nie szukał go pilniej niż Gaubertin starał się mu go dostarczyć z własnej ręki.
Ze wszystkich stanowisk opartych na zaufaniu, niema żadnego, któreby wymagało równocześnie tylu wiadomości i tyle energji, co posada rządcy wielkiego majątku. Trudność tę znają jedynie bogaci właściciele, których dobra leżą dalej niż jakie czterdzieści mil od stolicy. Tam kończy się owo łatwe gospodarstwo, którego produkty znajdują w Paryżu pewny odbyt, dochody zaś zabezpieczone są długiemi kontraktami, zdobywając bez trudu przedsiębiorców chętnych i bogatych. Dzierżawcy ci przybywają kabrjoletem i przywożą czynsz w biletach bankowych, o ile wogóle ich komisanci z Hal nie podejmą się za nich tej wypłaty. Toteż folwarki w departamencie Seine-et-Oise, Seine-et-Marne, w Oise, w Eure-et-Loir, Dolnej-Sekwany i Loiret są tak poszukiwane, iż kapitał nie daje tam ani półtora od sta. W porównaniu do dochodu z majątków w Holandji, w Anglji i Belgji, zysk ten jest jeszcze olbrzymi. Ale o pięćdziesiąt mil od Paryża, rozległy majątek wymaga tylu rodzajów eksploatacji, tylu produkcji rozmaitej przyrody, iż tworzy on przemysł ze wszystkiemi kłopotami fabryki. Taki bogaty właściciel jest jedynie kupcem, zmuszonym zbyć swoje produkty, tak samo jak fabrykant żelaza lub bawełny. Nie unika nawet konkurencji; mała własność, chłop, robią mu ją zawzięcie, schodząc do transakcji niemożliwych dla ludzi dobrze wychowanych.
Rządca musi znać miernictwo, miejscowe zwyczaje, sposoby sprzedaży i uprawy, nieco prawa aby bronić interesów obszaru dworskiego, buchalterję; musi mieć doskonałe zdrowie, szczególne zamiłowanie do ruchu i jazdy konnej.
Obowiązany zastępować pana i wciąż w stosunkach ze dworem, rządca nie może być prostakiem. Ponieważ mało jest rządców pobierających tysiąc talarów rocznie, problem ten zdaje się nie do rozwiązania. Jak znaleźć tyle przymiotów za umiarkowaną cenę, w kraju gdzie ludzie, którzy je posiadają, dopuszczeni są do wszystkich zawodów?... Sprowadzić człowieka, nie znającego stron w które przybywa, znaczy opłacić drogo doświadczenie, które tam zdobędzie. Wychować miejscowego młodego człowieka, znaczy często wychować niewdzięczność. Trzeba tedy wybierać między jakąś niezdarną uczciwością, która szkodzi przez niedołęstwo lub tępotę, a zręcznością która myśli o sobie. Stąd owa definicja intendentów, tak określonych przez pewnego polskiego magnata:
— Mamy (powiadał) trzy rodzaje rządców: tego, który myśli tylko o sobie; tego, który myśli o nas i o sobie; co do tego, któryby myślał tylko o nas, takiego jeszcze nie widziano. Szczęśliwy właściciel, któremu uda się trafić na drugi typ!
Widzieliśmy zresztą osobę rządcy myślącego o interesach swoich i o interesach swego pana (patrz Pierwsze Kroki). Gaubertin jest rządcą wyłącznie zajętym swoją fortuną. Ukazać trzecią fizjognomię tego problemu, znaczyłoby wywołać ku podziwowi publicznemu osobistość nieprawdopodobną, którą wszakże dawna szlachta znała (patrz Gabinet Starożytności), ale który znikł wraz z nią. Przez ustawiczny podział majątków, obyczaje arystokratyczne musiały się nieuchronnie zmienić. Jeżeli niema obecnie we Francji ani dwudziestu fortun zarządzanych przez intendentów, za pięćdziesiąt lat nie będzie ani stu wielkich własności prowadzonych przez rządców, chyba że nastąpią zmiany w prawie cywilnem. Każdy bogaty właściciel będzie musiał sam myśleć o swoich interesach.
Przeobrażenie to, już rozpoczęte, zrodziło odpowiedź pewnej inteligentnej starej damy, której pytano, czemu od 1830 zostaje w lecie w Paryżu: „Nie bywam już w zamkach, od czasu jak z nich zrobiono folwarki“. Ale co wyniknie z tej walki coraz to gorętszej, pierś w pierś między bogatym a biednym? Powieść ta ma na celu jedynie oświecić to straszliwe zagadnienie społeczne.
Można zrozumieć straszliwy kłopot, jakiego pastwą stał się generał po odprawieniu Gaubertina. O ile, jak każdy człowiek mogący coś zrobić lub niezrobić, powiedział sobie mglisto: „Wypędzę tego hultaja!“ nie obliczył się z sobą, zapominając o wybuchach swego wrzącego gniewu, gniewu sangwinicznego rębacza, w chwili gdy jakieś nadużycie otworzyło oczy jego dobrowolnej ślepocie.
Montcornet, dziecko Paryża, był pierwszy raz właścicielem; nie zaopatrzył się w rządcę zawczasu; poznawszy zaś wieś, uczuł jak bardzo człowiekowi takiemu jak on potrzebny jest pośrednik w stykaniu się z tyloma ludźmi i tak niskiego stanu.
Gaubertin, któremu dwugodzinna scena zdradziła kłopot w jakim się znajdzie generał, opuściwszy salon, w którym sprzeczka miała miejsce, wsiadł na konia, pogalopował aż do Soulanges i poradził się państwa Soudry.
Na te słowa: „Rozstaję się z generałem, kogo moglibyśmy mu bez jego wiedzy naraić na rządcę?“ oboje Soudry zrozumieli myśl przyjaciela. Nie zapominajcie, że brygadjer Soudry, od siedemnastu lat szef miejscowej policji, był, w osobie swojej żony, podszyty chytrością subretki.
— Dalekoby musiał chodzić, rzekła pani Soudry, nimby znalazł kogoś lepszego od naszego poczciwego Sibileta.
— Mamy go! wykrzyknął Gaubertin, jeszcze czerwony od upokorzenia. Lupin, rzekł do rejenta, który był obecny przy tej naradzie, jedźno do La-Ville-aux-Fayes wyuczyć Marechala, w razie gdyby nasz piękny kirasjer udał się do niego po informację.
Marechal, to był ten adwokat, którego dawny jego patron, prowadzący w Paryżu interesy generała, poradził oczywiście panu de Montcornet po szczęśliwem nabyciu Aigues.
Ten Sibilet, najstarszy syn pisarza trybunał i w La-Ville-aux-Fayes, dependent u rejenta, chłopak dwudziestopięcioletni, bez grosza, zakochał się do szaleństwa w córce sędziego pokoju w Soulanges.
Godny ten urzędnik, mający tysiąc pięćset franków pensji, nazwiskiem Sarcus, ożenił się z dziewczyną bez posagu, starszą siostrą pana Vermut, aptekarza w Soulanges. Mimo że jedynaczka, panna Sarcus, mająca za cały posag swą urodę, musiałaby umrzeć a nie żyć z płacy, jaką otrzymuje dependent rejenta na prowincji. Młody Sibilet, krewny Gaubertina w stopniu dość trudnym do określenia, w owych krzyżowaniach rodzinnych, które czynią kuzynami prawie wszystkich mieszczan w małych miasteczkach, zawdzięczał staraniom swego ojca i Gaubertina chude miejsce w katastrze. Nieszczęśliwy miał to okropne szczęście, iż w trzy lata został ojcem dwojga dzieci. Pisarz, obarczony jeszcze pięciorgiem dzieci, nie mógł przyjść z pomocą pierworodnemu. Sędzia pokoju posiadał tylko swój dom w Soulanges i trzysta franków renty. Młoda pani Sibilet przeważnie przebywała tedy w domu ojca i przeżywiała się tam z dwojgiem dzieci. Adolf Sibilet, zmuszony uganiać po departamencie, odwiedzał swoją Adelinę od czasu do czasu. Małżeństwo pojęte w ten sposób tłómaczy może płodność kobiet.
Wykrzyknik Gaubertina, mimo iż łatwy do zrozumienia po tem streszczeniu egzystencji młodych Sibilet, wymaga jeszcze kilku szczegółów.
Adolf Sibilet, bardzo brzydki, jak łatwo było zauważyć z jego szkicu, należał do rodzaju mężczyzn, którzy mogą trafić do serca kobiety jedynie drogą merostwa i ołtarza. Gibki jak sprężyna, ustępował na pozór aby wrócić do swej myśli. To zwodne usposobienie podobne jest do tchórzostwa; ale praktyka u prowincjonalnego rejenta wytworzyła w Sibilecie nawyk ukrywania tej wady pod szorstkiemi pozorami, udającemi siłę, której mu brakło. Wielu takich komedjantów kryje swą płaskość pod pozorem szorstkości: huknijcie na nich, a podziała to nakształt szpilki wbitej w balonik. Że jednak mężczyźni najczęściej nie mają daru obserwacji, lub mają go przeważnie po niewczasie, opryskliwa mina Adolfa uchodziła za szorstką szczerość, za talent wychwalany przez pryncypała, i za kanciastą uczciwość, której nie doświadczono w żadnej próbie. Są ludzie, którym pomagają ich wady, jak innym przymioty.
Adelina Sarcus, ładna osóbka wychowana przez matkę zmarłą na trzy lata przed jej zamęściem, tak jak matka może wychować jedyną córkę w małem miasteczku, kochała młodego i pięknego Lupina, jedynego syna rejenta z Soulanges. Przy pierwszym rozdziale tego romansu, stary Lupin, który myślał dla syna o pannie Elizie Gaubertin, wysłał młodego Amaury Lupin do Paryża, do swego korespondenta pana Crottat, rejenta, gdzie, pod pozorem praktyki w aktach i kontraktach, Amaury narobił sporo szaleństw i długów, wciągnięty przez niejakiego Jerzego Marest, dependenta, młodego bogatego chłopca[5], który odsłonił mu tajemnice paryskiego życia. Kiedy Lupin udał się po syna do Paryża, Adelina nazywała się już panią Sibilet. W istocie, skoro się nastręczył zakochany Adolf, stary sędzia pokoju, naglony przez starego Lupin, przyspieszył małżeństwo, na które Adelina zgodziła się z rozpaczy.
Kataster, to nie jest karjera. Jestto, jak wiele tego rodzaju biur bez przyszłości, rodzaj dziury w warzesze rządowej. Ludzie, którzy wchodzą w świat przez te dziury (topografja, politechnika, profesura, etc.) spostrzegają wszyscy, że zręczniejsi od nich, siedząc obok nich, „wysysają pot ludu“, wedle wyrażania opozycji, za każdym razem kiedy warzecha zanurza się w podatku za pomocą machiny zwanej budżetem. Adolf, pracując od rana do nocy i zarabiając mało, poznał niebawem jałową głębokość swojej dziury. Toteż, uganiając od wsi do wsi i wydając swą pensyjkę na trzewiki i na koszta podróży, myślał o znalezieniu stałej i intratnej posady.
Nikt nie zdoła sobie wyobrazić, chyba że jest zezowaty i że ma dwoje dzieci z prawego małżeństwa, ile te trzy lata cierpień przeplatanych miłością rozwinęły ambicji u tego chłopca, który był równie zezowaty okiem jak i duchem, którego szczęście było źle zbudowane, aby nie rzec kulawe. Najsilniejszą sprężyną tajemnych złych uczynków, ukrytych podłości, jest może niezupełne szczęście. Człowiek łatwiej może znosi nędzę bez nadziei, niż owe odmiany słońca i miłości poprzez nieustanne deszcze. O ile ciało chorzeje od tego, dusza nabywa trądu zawiści. U małych dusz trąd ten obraca się w nikczemną i brutalną chciwość; zarazem zuchwałą i skrytą: u ludzi wyższych rodzi on teorje antyspołeczne, któremi posługują się jak drabiną aby wyróść nad swoich zwierzchników. Czy nie możnaby ułożyć takiego przysłowia: „Powiedz mi ile masz, a ja ci powiem co myślisz?“.
Mimo, iż kochając żonę, Adolf powtarzał sobie co chwila: „Zrobiłem głupstwo! Mam trzy kule, a tylko dwie nogi. Trzeba było zrobić majątek, a potem się żenić. Zawsze znajdzie się jakąś Adelinę, a tymczasem Adelina złamie mi karjerę“.
Adolf, krewny Gaubertina, był u niego trzy razy w ciągu trzech lat. Z kilku słów, Gaubertin poznał w sercu swego powinowatego owo błoto, które chce się przypiec w palących kombinacjach legalnej kradzieży. Zgłębił złośliwie ten charakter skłonny nagiąć się do każdego planu, byle znalazł w nim swoją paszę. Za każdą wizytą Sibilet szemrał:
— Użyjże mnie, kuzynie, mówił, weź mnie za pomocnika, i zrób mnie swoim następcą. Zobaczysz mnie przy robocie! Jestem zdolny walić góry, aby dać mojej Adelinie, nie mówię zbytek, ale skromny dobrobyt. Dałeś fortunę panu Leclercą, czemu mniebyś nie umieścił w Paryżu w jakim banku?
— Zobaczymy, pomyślę o tobie, odpowiadał ambitny krewniak, nabywaj doświadczenia, to się przyda!
W takim stanie rzeczy, list, który pani Soudry napisała do swego protegowanego aby przybywał najspieszniej, sprawił, że Adolf pognał pędem, rojąc tysiączne marzenia.
Stary Sarcus, któremu państwo Soudry wykazali konieczność uczynienia kroków w sprawie swego zięcia, udał się nazajutrz sam do generała i zaproponował mu Adolfa na rządcę. Idąc za radą pani Soudry, która stała się wyrocznią miasteczka, starowina zabrał swoją córkę, której widok w istocie usposobił życzliwie hrabiego.
— Nie zdecyduję się, odpowiedział generał, nim nie zasięgnę wiadomości; ale nie będę szukał nikogo, póki nie zbadam czy pański zięć posiada wszystkie potrzebne warunki. Chęć pozyskania dla Aigues tak prześlicznej osoby...
— Matki dwojga dzieci, panie generale, odparła dość zręcznie Adelina, aby uniknąć zalotów kirasjera.
Wszystkie kroki generała cudownie przewidzieli Soudry, Gaubertin i Lupin, którzy w stolicy departamentu, gdzie znajduje się sąd wyższy, zapewnili swemu kandydatowi protekcję radcy Gendrina, dalekiego krewnego prezydenta z La-Ville-aux-Fayes, dalej protekcję barona Bourlac, prezydenta sądu, pod którym służył młody Soudry, prokurator, wreszcie radcy prefektury nazwiskiem Sarcus, też krewniaka sędziego pokoju. Od własnego adwokata w La-Ville-aux-Fayes, aż do prefektury dokąd generał udał się osobiście, wszyscy wydali tedy dobrą opinję biednemu urzędnikowi katastru, zresztą człowiekowi bez zarzutu. Małżeństwo jego czyniło Sibileta interesującym jak romans miss Edgeworth, i dawało mu pozór człowieka bezinteresownego.
Czas, przez który wypędzony rządca musiał pozostać z konieczności w Aigues, wyzyskał Gaubertin na to, aby napędzić kłopotów dawnemu panu. Jedna scena pozwoli to uprzytomnić. Rano, w dniu swego odejścia, postarał się o to, aby spotkać Kuternogę, jedynego strażnika jakiego miał w Aigues, których obszar wymagał conajmniej trzech.
— I cóż, panie Gaubertin, rzekł Kuternoga, miał pan jakieś subjekcje z naszym starym?
— Już ci powiedziano? rzekł Gaubertin. A więc tak, generał chciałby nas musztrować jak swoich kirasjerów; nie zna nas, Burgundów. Pan hrabia nie jest rad z mojej służby, że zaś ja nie jestem rad z jego obejścia, rozeszliśmy się prawie na pięści, bo on jest gwałtowny jak djabeł... Uważaj na siebie, Kuternoga! Och, mój stary, myślałem, że ci dam lepszego pana...
— Wiem, odparł strażnik, i byłbym panu dobrze służył. Ba! kiedy się ludzie znają od dwudziestu lat! Pan mnie tu umieścił, za czasu tej biednej kochanej świętej paniusi. Ha! co to była za dobra kobieta! już takie się nie rodzą... Okolica nasza straciła matkę...
— Powiedz mi, Kuternoga, jeżeli chcesz, możesz nam tęgo dopomóc...
— Zostaje pan tedy u nas? Powiadano, że pan się przenosi do Paryża.
— Nie, czekając jak się to skończy, będę robił interesy w La-Ville-aux-Fayes... Generał nie domyśla się, co to wieś; będzie tu znienawidzony, rozumiesz... Trzeba zobaczyć, jak się to obróci. Nie wysilaj się w służbie; on ci powie żebyś ludzi pędził batem, bo on widzi którędy wyciekają talary...
— Odprawi mnie, mój dobry panie Gaubertin, a pan wie jak mi dobrze przy bramie Avonne...
— Generał zbrzydzi sobie wkrótce gospodarstwo, rzekł Gaubertin; nie długo będziesz na bruku, gdyby cię przypadkiem odprawił. Zresztą, widzisz te lasy... rzekł ukazując krajobraz, ja tam będę silniejszy niż panowie...
Ta rozmowa toczyła się w lesie.
— Te hycle paryżany, Arminaki, mogłyby siedzieć w swojem błocie w Paryżu... rzekł gajowy.
Od czasu walk w XV wieku, słowo Arminaki (Armagnacs, Paryżanie, wrogowie książąt burgundzkich) zostało jako obelżywy termin w wyżniej Burgundji, gdzie, zależnie od miejscowości, rozmaicie się skaziło.
— Wróci tam, ale pobity! rzekł Gaubertin, a my będziemy kiedyś orali park w Aigues. Czyż to nie znaczy okradać lud, poświęcać dla przyjemności jednego człowieka dziewięćdziesiąt morgów najlepszej ziemi...
— A ba! na tem wyżyłoby czterysta rodzin... rzekł Kuternoga.
— Jeżeli chcesz mieć tam dwa morgi, trzeba nam pomóc wygonić tego królika za dziesiątą rzekę!...
W chwili gdy Gaubertin rzucał te ekskomunikę, czcigodny sędzia pokoju przedstawiał słynnemu pułkownikowi kirasjerów swego zięcia Sibileta, który, w towarzystwie Adeliny i dwojga dzieci, przybył bryczką. Bryczki pożyczył pisarz sędziego pokoju, niejaki pan Goudron, brat lekarza w Soulanges, bogatszy niż sędzia. Obraz ten, tak sprzeczny z godnością sądu, spotyka się we wszystkich sądach pokoju, we wszystkich trybunałach pierwszej instancji, gdzie dobrobyt pisarza zaćmiewa dochody prezydenta; gdy tak naturalnem byłoby dać stałą pensję pisarzom, a o tyleż zmniejszyć koszta procedury.
Prostota i charakter zacnego urzędnika, wdzięk i uroda Adeliny, którzy byli oboje szczerzy w swoich przyrzeczeniach, ojciec bowiem i córka zawsze pozostali nieświadomi dwuznacznego charakteru, jaki Gaubertin nałożył Sibiletowi, ujęły hrabiego; dał odrazu temu młodemu i wzruszającemu małżeństwu warunki, które zrównały stanowisko rządcy z posadą podprefekta pierwszej klasy.
Domek, zbudowany przez Boureta zarazem dla widoku i na mieszkanie rządcy, ów ładny dworek, w którym mieszkał Gaubertin, a którego architekturę naszkicowaliśmy opisując bramę Blangy, oddano Sibiletom. Generał nie skasował konia, którego panna Laguerre przyznała Gaubertinowi, ze względu na obszar majątku, na odległości targów gdzie się załatwiało interesy, oraz na potrzeby nadzoru. Przyznał mu dwadzieścia pięć korcy zboża, trzy beczki wina, drzewa wedle potrzeby, owsa i siana poddostatkiem, a wreszcie trzy od sta od dochodu. Tam gdzie panna Laguerre mogła mieć w r, 1800 najwyżej czterdzieści tysięcy, generał słusznie chciał mieć sześćdziesiąt tysięcy w r, 1818, po licznych i znacznych poczynionych przez nią nabytkach. Nowy rządca mógł tedy z czasem wyrobić sobie blisko dwa tysiące franków gotówką. Miał mieszkanie, życie, opał, nie ponosił żadnych ciężarów, miał paszę dla konia i inwentarza, prócz tego hrabia pozwalał mu jeszcze uprawiać warzywny ogród przyrzekając nie spierać się o kilka dni pracy ogrodnika. Takie korzyści to było z pewnością więcej niż dwa tysiące. Toteż, dla człowieka, który zarabiał w katastrze tysiąc dwieście franków, rządcostwo Aigues to było przejście z nędzy do zamożności.
— Niech pan pilnuje moich interesów, mówił generał, a nie będzie to moje ostatnie słowo. Najpierw będę panu mógł uzyskać funkcje poborcy w Couches, w Blangy, w Cerneux, odłączając je od agend poborcy w Soulanges. Wreszcie, kiedy pan doprowadzi moje dochody do sześćdziesięciu tysięcy, otrzyma pan osobną gratyfikację.
Na nieszczęście, zacny sędzia pokoju i Adelina, w upojeniu radości, byli na tyle nieostrożni, że powtórzyli pani Soudry obietnicę hrabiego co do posady poborcy, nie myśląc o tem, że poborcą w Soulanges jest niejaki Guerbet, brat poczmistrza w Couches, spokrewniony, jak zobaczymy później, z Gaubertinami i Gendrinami.
— To nie będzie łatwo, moja mała, rzekła pani Soudry; ale nie przeszkadzaj panu hrabiemu robić starań. Nikt nie ma pojęcia, jak rzeczy trudne stają się łatwe w Paryżu. Widziałam kawalera Glucka u stóp nieboszczki pani, i śpiewała w jego operze, ona która byłaby się dała porąbać za Picciniego, jednego z najmilszych ludzi swego czasu. Nigdy ten kochany pan nie wszedł do pani, aby mnie nie wziął wpół, nazywając mnie śliczną szelmeczką.
— A to co znowu! wykrzyknął brygadjer kiedy żona oznajmiła mu tę nowinę, czy on sobie wyobraża, że będzie tutaj burmistrzował i wszystko urządzał na swój sposób? Że będzie tutejszym mieszkańcom komenderował w prawo zwrot, w lewo zwrot, niby kirasjerom w swoim pułku? Ci panowie oficerowie wiecznie chcą dowodzić... Ale cierpliwości! my mamy za sobą panów de Soulanges i de Ronquerolles. Biedny stary Guerbet! ani się nie domyśla, że mu chcą wykraść najpiękniejszą różę z ogródka!...
Frazes ten w stylu Dorata, panna Cochet przejęła od swej pani, która go wzięła od Boureta, który się go nauczył od jakiegoś współpracownika Merkurego. Soudry powtarzał go tak często, że stał się w Soulanges przysłowiem.
Stary Guerbet, poborca w Soulanges, był to człowiek dowcipny, to znaczy trefniś miasteczka i jeden z bohaterów salonu pani Soudry. Ten wybuch brygadjera doskonale maluje opinję, jaka się wytworzyła o dziedzicu z Aigues, od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes. Wszędzie czuć było zatrute żądło Gaubertina.
Instalacja Sibileta nastąpiła pod koniec jesieni roku 1817. W roku 1818 generał nie zajrzał do Aigues; małżeństwo z panną de Troisville, zawarte w pierwszych dniach roku 1819, zatrzymało go przez część poprzedniego lata w pobliżu Alençon, w zamku teścia, gdzie starał się o swoją przyszłą. Oprócz Aigues i swego wspaniałego pałacu, generał Montcornet posiadał sześćdziesiąt tysięcy franków renty w papierach państwowych i pobierał pensję generał-porucznika na emeryturze. Mimo że Napoleon uczynił znakomitego trębacza hrabią Cesarstwa, z ową godną średnich wieków dewizą: Graj pobudką, Montcornet wiedział, że jest synem stolarza z przedmieścia Saint-Antoine, mimo iż zapominał o tem chętnie. Umierał z ochoty zostania parem Francji. Nie liczył za nic wielkiej wstęgi Legji Honorowej, krzyża św. Ludwika oraz swoich stu czterdziestu tys. franków renty. Ukąszony przez demona arystokracji, tracił przytomność na widok błękitnej wstęgi orderu Św. Ducha. Wspaniały kirasjer z pod Essling byłby wychłeptał błoto z Pont-Royal, aby być przyjmowanym u takich Navarreins, Lenoncourt, Grandlieu, Maufrigneuse, Espard, Vandenesse, Chaulieu, Verneuil, d’Herouville, etc.
Od r. 1818, skoro zrozumiał niemożliwość odmiany na rzecz Bonapartych, Montcornet kazał się otrąbić w dzielnicy Saint-Germain przez parę życzliwych mu kobiet, ofiarowując swoją rękę, swój pałac, swój majątek za cenę paranteli z jakąś wielką rodziną.
Po niesłychanych wysiłkach, księżna de Carigliano znalazła coś dla niego, w jednej z trzech gałęzi rodu Troisville, w rodzinie wice-hrabiego, będącego w służbie rosyjskiej od 1789, który powrócił z emigracji w r. 1815. Wicehrabia, biedny jak istny kadet, ożenił się z księżniczką Szerbełow, mającą blisko miljon; ale majątkiem tym trzeba było obdzielić dwóch synów i trzy córki. Rodzina jego, stara i można, liczyła jednego para Francji, głowę nazwiska i rodu, dwóch posłów, którzy wszyscy mieli liczne potomstwo i żerowali na swój rachunek na budżecie, w ministerjum, na dworze, jak ryby koło okruchów. Tak więc, skoro marszałkowa, jedna z księżnych napoleońskich najbardziej oddanych Burbonom, przedstawiła Montcorneta, przyjęto go życzliwie, Montcornet zażądał, za cenę swego majątku i swej ślepej miłości do żony, aby go przyjęto do gwardji, aby go zrobiono margrabią i parem Francji; ale trzy gałęzie rodziny Troisville przyrzekły mu jedynie swoje poparcie.
— Pan wie co to znaczy, rzekła marszałkowa do dawnego przyjaciela, który się skarżył na mglistość tej obietnicy. Nie można rozporządzać królem; możemy jedynie postarać się aby zechciał...
Montcornet uczynił w kontrakcie Wirginię de Troisville swoją spadkobierczynią. Zupełnie opanowany przez żonę, jak to objaśnia list Blondeta, jeszcze był w fazie wyczekiwania potomstwa; ale został przyjęty przez Ludwika XVIII, który mu dał wstęgę świętego Ludwika, pozwolił mu uzupełnić swój śmieszny herb herbem Troisville’ów przyrzekając mu tytuł margrabiego kiedy potrafi wysłużyć sobie parostwo swojem oddaniem.
W kilka dni po tej audjencji, zamordowano księcia de Berry, Villèle objął władzę, wszystkie nitki usnute przez Troisville‘ów trzasły, trzeba było je wiązać do nowych tyczek ministerjalnych.
— Czekajmy, mówili Troisville‘owie do Montcorneta, którego zresztą najuprzejmiej przyjmowało całe towarzystwo w Saint-Germain.
To tłómaczy, w jaki sposób generał zajrzał do Aigues aż w r. 1820.
Dla syna kupca z dzielnicy Saint-Antoine było to niewymowne szczęście posiadać żonę młodą, wykwintną, inteligentną, łagodną, wreszcie pannę de Troisville, która mu otworzyła wszystkie bramy dzielnicy Saint-Germain. To wszystko, przyjemności Paryża, w których kąpał młodą żonę, tak dalece zatarły pamięć sceny z rządcą, że generał zapomniał nawet nazwiska Gaubertina. W r. 1820, zawiózł hrabinę do swego majątku aby go jej pokazać; zatwierdził rachunki i zarządzenia Sibileta nie wglądając w nie zbytnio: szczęście jest pobłażliwe. Hrabina, bardzo rada iż znalazła uroczą istotę w żonie swego rządcy, obsypywała ją podarkami, poczyniła niektóre zmiany w Aigues zapomocą architekta przybyłego z Paryża. Zamierzała, co napełniło generała szaloną radością, spędzać corocznie pół roku w tej wspaniałej siedzibie. Wszystkie oszczędności generała poszły na ulepszenia, jakie kazano architektowi wprowadzić, oraz na śliczne meble sprowadzone z Paryża. Aigues otrzymały wówczas owo ostatnie dotknięcie, które uczyniło z nich jedyny w swoim rodzaju pomnik wykwintu pięciu wieków.
W r. 1821, Sibilet niemal zmusił generała aby przybył przed majem. Chodziło o ważne sprawy. Dzierżawa dziewięcioletnia na trzydzieści tysięcy franków, zawarta w r. 1812 przez Gaubertina z handlarzem drzewa, kończyła się 15 maja tego roku.
Po pierwsze Sibilet, dbały o swą uczciwość, nie chciał się mięszać do odnowienia dzierżawy. „Wie pan, panie hrabio, pisał, że ja nie maczam palców w takich rzeczach“. Następnie, handlarz drzewa miał pretensje do odszkodowania dzielonego z Gaubertinem, które panna Laguerre pozwoliła sobie wydzierać przez wstręt do procesów. Odszkodowanie to było uzasadnione pustoszeniem lasu przez chłopów, którzy traktowali las w Aigues tak, jakby mieli tam prawo wyrębu. Bracia Gravelot, handlarze drzewa z Paryża, odmawiali zapłacenia ostatniej raty, ofiarując się dowieść przez ekspertów, że las spadł o jedną piątą wartości, i powoływali się na fatalny precedens wprowadzony przez pannę Laguerre.
„Pozwałem już, pisał Sibilet, tych panów przed sąd w La-Ville-aux-Fayes, obrali bowiem jako siedzibę, z racji tej dzierżawy, dom mego dawnego patrona, pana Corbinet. Boję się przegranej“.
— Chodzi o nasze dochody, moja ślicznotko, rzekł generał pokazując list żonie; czy zechcesz udać się do Aigues wcześniej niż w zeszłym roku?
— Jedź sam, ja przyjadę w pierwsze ładne dni, odparła hrabina, dość rada zostać sama w Paryżu.
Generał, który znał morderczą ranę pochłaniającą kwiat jego dochodów, wyjechał tedy sam, z zamiarem podjęcia energicznych kroków. Ale, jak się okaże, generał nie brał w rachubę swego ex-rządcy Gaubertina.
— No i cóż, mistrzu Sibilet, rzekł generał do rządcy nazajutrz po swem przybyciu — a żartobliwy ten przydomek świadczył jak wysoko cenił wiedzę ex-dependenta — jesteśmy tedy, wedle ministerjalnego wyrażenia, w krytycznym momencie?
— Tak, panie hrabio, odparł Sibilet idąc za generałem.
Szczęśliwy właściciel Aigues przechadzał się przed „rządcówką“, w ogródku, gdzie pani Sibilet hodowała kwiaty i na skraju którego zaczynała się rozległa łąka odwilżana wspaniałym kanałem opisanym przez Blondeta. Stamtąd, widać było w oddali zamek, tak samo jak z Aigues widać było z profilu domek rządcy.
— Ale, odparł generał, w czem są trudności? Podejmę proces z Gravelotami, od tego nikt nie umarł, i ogłoszę tak energicznie dzierżawę mego lasu, że, siłą konkurencji, znajdę kogoś, kto mi zapłaci istotną cenę...
— Tak się nie załatwia rzeczy, panie hrabio, odparł Sibilet. A jeżeli nikt się nie zgłosi, co pan pocznie?
— Sam będę wycinał las, i sprzedawał drzewo...
— Będzie pan hrabia handlował drzewem? rzekł Sibilet widząc wzruszenie ramion generała, zgoda. Nie zajmujmy się pańskiemi sprawami tutaj. Weźmy Paryż. Trzeba będzie wynająć skład, płacić koncesję i podatek, płacić prawa spławu, prawa komory, koszta wyładowania i rąbania, mieć zarządcę, buchaltera...
— To niepodobieństwo, rzekł żywo generał przestraszony. Ale czemu nie miałby się nikt zgłosić?
— Pan hrabia ma wrogów w okolicy...
— Kogóż?
— Najpierw pana Gaubertin...
— To ten hultaj, po którym pan objął posadę?
— Nie tak głośno, panie hrabio!... rzekł Sibilet, moja kucharka może słyszeć.
— Jakto! nie mogę mówić u siebie o nędzniku, który mnie okradał? odparł generał.
— W imię pańskiego spokoju, panie hrabio, chodźmy stąd trochę dalej. Pan Gaubertin jest merem La-Ville-aux-Fayes...
— A, winszuję temu miasteczku, kroćset bomb, ładny ma zarząd w istocie!...
— Niech mnie pan raczy słuchać, panie hrabio, i niech mi pan wierzy, że tu chodzi o rzeczy bardzo poważne, o pańską przyszłość tutaj.
— Słucham, chodźmy tedy usiąść tam na ławce.
— Panie hrabio, kiedy pan odprawił pana Gaubertin, musiał sobie znaleźć jakieś zajęcie, bo nie miał majątku...
— Nie miał majątku, a kradł tutaj więcej niż dwadzieścia tysięcy rocznie!
— Panie hrabio, nie mam zamiaru go usprawiedliwiać, odparł Sibilet; chciałbym widzieć pomyślność Aigues, choćby tylko poto aby dowieść nieuczciwości Gaubertina; ale nie łudźmy się, mamy w nim najniebezpieczniejszego hultaja, jaki istnieje w całej Burgundji, a jest w tem położeniu że może panu szkodzić.
— A to jak? spytał generał zasępiając się.
— Gaubertin jest, ni mniej ni więcej, na czele blisko trzeciej części aprowizacji Paryża. Jest agentem handlu drzewem, kieruje eksploatacją leśną, wyrębem, strażą, spławianiem i ładowaniem na wozy. Będąc w ciągłej styczności z robotnikami, jest panem cen. Pracował trzy lata nad tem aby sobie wyrobić to stanowisko, ale jest w niem niby w fortecy. Stawszy się mężem zaufania wszystkich kupców, nie proteguje żadnego; uregulował wszystkie prace z ich korzyścią, i sprawy załatwiają się o wiele lepiej i taniej, niż gdyby każdy z nich miał, jak wprzódy, swojego zastępcę. Dzięki temu, usunął tak skutecznie wszystkich konkurentów, że jest absolutnym panem licytacji i ofert: Korona i państwo są jego lennikami. Wyręby koronne i państwowe, które się dzierżawi na licytacjach, należą do ludzi Gaubertina; nikt nie jest dość silny aby z niemi walczyć. W zeszłym roku, pan Mariotte z Auxerre, zachęcony przez dyrektora domen, chciał konkurować z Gaubertinem; najpierw Gaubertin podbił mu cenę do rzeczywistej wartości, następnie, kiedy przyszło do eksploatacji, awońscy robotnicy zażądali takich płac, że pan Mariotte zmuszony był sprowadzać ludzi z Auxerre, a chłopi z La-Ville-aux-Fayes pobili ich. Był proces przeciw hersztowi sprzysiężenia i przeciw hersztowi tej bitwy. Ten proces sporo kosztował pana Mariotte, który, nie licząc odium że uzyskał wyrok na biedaków, zapłacił wszystkie koszta, ponieważ ci co przegrali nie mieli ani szeląga. Proces przeciw biedakom przynosi tylko nienawiść tym, którzy muszą żyć w ich pobliżu. Niech mi pan pozwoli przypomnieć sobie mimochodem tę zasadę, ponieważ pan będzie musiał walczyć ze wszystkimi nędzarzami tego kantonu. To nie koniec! Wszystko policzywszy, biedny Mariotte, zacny człowiek, traci na tym interesie. Zmuszony płacić wszystko gotówką, sprzedaje na wypłaty. Aby go zrujnować, Gaubertin dostarcza na nieprawdopodobnie dogodnych warunkach i daje swoje drzewo o pięć od sta niżej ceny kosztu. Toteż kredyt pana Mariotte jest silnie zachwiany. Wreszcie pan Gaubertin do dziś jeszcze ściga i nęka tego biednego człowieka tak, że, jak mówią, chce się wynosić, nietylko z Auxerre ale z okolicy, i dobrze czyni. Ta sprawa na długo wydała właścicieli kupcom, którzy stanowią dziś ceny, tak jak w Paryżu handlarze mebli w hali licytacyjnej. Ale Gaubertin oszczędza tylu kłopotów właścicielom, że zyskują na tem.
— A to jak? rzekł generał.
— Po pierwsze, wszelkie uproszczenie wychodzi, wcześniej czy później, na korzyść wszystkim interesowanym, odparł Sibilet. Następnie, właściciele mają dochód zabezpieczony. W gospodarstwie wiejskiem to najważniejsze, zobaczy pan! Wreszcie pan Gaubertin jest ojcem robotników, dobrze im płaci i daje im zawsze robotę; otóż, ponieważ ich rodziny mieszkają na wsi, lasy kupców lub właścicieli którzy powierzą swoje interesy Gaubertinowi, jak panowie de Soulanges i de Ronquerolles, wolne są od grabieży. Zbiera się tam chrust, oto wszystko.
— Ten hultaj Gaubertin nie zmarnował czasu!... wykrzyknął generał.
— To tęgi człowiek, rzekł Sibilet. Jest, jak powiada, rządcą połowy departamentu, zamiast być rządcą Aigues. Bierze niewiele od każdego, i to niewiele od dwóch miljonów daje mu czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy rocznie, „Kominy paryskie opłacają to wszystko“, powiada. Oto pański wróg, generale! Toteż, mojem zdaniem, powinienby pan skapitulować, pogodzić się z nim. Jest związany, jak pan wie, z Soudrym, brygadjerem żandarmerji w Soulanges, z panem Rigou, naszym merem z Blangy. Gajowi, to jego kreatury; dochodzenie pańskich szkód staje się wówczas niemożliwe. Od dwóch lat zwłaszcza, pańskie lasy przepadły. Toteż, panowie Gravelot mają widoki wygranej, powiadają bowiem: „W okresie dzierżawy pan odpowiada za strzeżenie lasu; nie pilnuje go pan, wyrządza mi pan szkodę; żądam odszkodowania“. To jest dość słuszne, ale to nie jest racja aby wygrać proces.
— Trzeba umieć przyjąć proces i stracić na nim, aby nie mieć ich na przyszłość!... rzekł generał.
— Uszczęśliwi pan pana Gaubertin, odparł Sibilet.
— Jakto?
— Procesować się z Gravelotami, to znaczy bić się, pierś o pierś, z Gaubertinem, który ich reprezentuje, rzekł Sibilet, toteż niczego tak nie pragnie, jak tego procesu. Sam powiedział, pochlebia sobie, że pana zaprowadzi aż do kasacji.
— A łajdak!.. a....
— Jeżeli pan hrabia chce sam eksploatować, rzekł Sibilet obracając sztylet w ranie, będzie pan w rękach robotników, którzy zażądają od pana ceny pańskiej w miejsce ceny kupieckiej i którzy panu zaleją sadła za skórę, to znaczy postawią pana, jak tego zacnego Mariotte, w konieczności sprzedaży ze stratą. Jeżeli pan zechce wydzierżawić, nie znajdzie pan oferentów; nie spodziewa się pan bowiem, aby ktoś zaryzykował dla prywatnego człowieka to, co ojciec Mariotte zaryzykował dla Korony i państwa. I niechże teraz poczciwiec spróbuje gadać o swoich stratach rządowi! Rząd, to jest jegomość podobny do pańskiego sługi, kiedy był urzędnikiem w katastrze; zacny jegomość w wytartym surducie, który czyta gazetę przy stoliku. Czy pensja jest tysiąc dwieście franków, czy dwanaście tysięcy, serce nie jest przez to czulsze. Mówić o ulgach, o redukcjach, do skarbu reprezentowanego przez tego pana?... odpowie taratata, temperując pióro. Jest pan poza prawem, panie hrabio!
— Co czynić! wykrzyknął hrabia, w którym krew się gotowała i który chodził wielkiemi krokami przed ławką.
— Panie hrabio, rzekł brutalnie Sibilet, to co panu powiem nie jest w moim interesie; trzeba sprzedać Aigues i wynosić się z okolicy.
Słysząc te słowa, generał skoczył jakby ugodzony kulą i popatrzył na Sibileta.
— Generał cesarskiej Gwardji miałby się cofnąć przed podobnymi hultajami, i to kiedy hrabinie podoba się w Aigues!... rzekł wreszcie; raczej będę policzkował Gaubertina na rynku w La-Ville-aux-Fayes, aż się będzie ze mną bił, żeby go zabić jak psa!
— Panie hrabio, Gaubertin nie jest tak głupi, żeby się puszczać z panem na takie rzeczy. Zresztą, nie znieważa się bezkarnie mera w podprefekturze tak poważnej jak La-Ville-aux-Fayes.
— Postaram się o to, aby go złożono z urzędu, Troisvillowie poprą mnie, tu chodzi o moje dochody...
— Nie uda się panu, Gaubertin ma długie ręce! narobiłby sobie pan hrabia kłopotów, z którychby już nie wybrnął...
— A proces?... rzekł generał, trzeba myśleć o chwili obecnej.
— Panie hrabio, postaram się aby pan go wygrał, rzekł Sibilet znaczącym tonem.
— Dzielny Sibilet, rzekł generał podając rękę rządcy. A jak?
— Wygra go pan w trybunale kasacyjnym, fintą prawną. Wedle mnie, Gravelotowie mają słuszność, ale nie wystarczy mieć słuszność prawną i faktyczną, trzeba mieć po swojej stronie formę, a oni zaniedbali formę, która zawsze przeważa treść. Gravelotowie powinni byli pana wezwać aby pan lepiej pilnował lasu. Nie można żądać odszkodowania z końcem dzierżawy, za szkody poniesione przez dziewięć lat eksploatacji. Istnieje artykuł, na który można się powołać w tej mierze. Przegra pan w La-Ville-aux-Fayes, przegra pan może i w apelacji, ale wygra pan w Paryżu. Będzie pan miał drogie ekspertyzy, rujnujące koszta. Nawet wygrywając, wyda pan więcej niż dwanaście do piętnastu tysięcy, ale wygra pan, jeżeli panu zależy na wygranej. Ten proces nie pozyska panu sympatji Gravelotów, bo będzie bardziej rujnujący dla nich niż dla pana; stanie się pan ich zmorą, będzie pan uchodził za pieniacza, wezmą pana na języki, ale wygra pan...
— Co czynić? powtórzył generał, którego argumenty Sibileta przypiekły ogniem.
W tej chwili, przypominając sobie ciosy szpicrózgą zadane Gaubertinowi, byłby wolał zadać je sobie samemu. Sibilet czytał na płonącej twarzy generała wszystkie jego męki.
— Co robić, panie hrabio?... Jest tylko jeden sposób, układać się; ale nie może się pan układać osobiście. Muszę wyglądać na to, że pana okradam! Otóż kiedy cały nasz majątek i pociecha są w naszej uczciwości, nie łatwo nam jest, biednym nieborakom, godzić się na pozory szelmostwa. Sądzą nas zawsze wedle pozorów. Gaubertin swojego czasu ocalił życie pannie Laguerre, a wyglądało że ją okrada: toteż wynagrodziła jego poświęcenie, zapisując mu w testamencie brylant wartości dziesięciu tysięcy franków. Nosi go pani Gaubertin.
Generał objął Sibileta drugiem spojrzeniem równie przenikliwem jak pierwsze, ale rządca nie wzruszył się tą nieufnością, spowitą w dobroduszny uśmiech.
— Moja nieuczciwość tak ucieszyłaby pana Gaubertin, że zyskałbym w nim protektora, podjął Sibilet. Toteż, będzie mnie słuchał skwapliwie, kiedy się doń udam z tą propozycją: „Mogę wydrzeć hrabiemu dwadzieścia tysięcy franków dla pp. Gravelot, pod warunkiem, że się podzielą ze mną“. Jeśli nasi przeciwnicy się zgodzą, odniosę panu dziesięć tysięcy z powrotem, straci pan tylko dziesięć tysięcy, ocali pan pozory, obejdzie się bez procesu.
— Jesteś zacny człowiek, Sibilet, rzekł generał ściskając go za rękę. Jeżeli możesz ułożyć przyszłość równie dobrze jak teraźniejszość, uważam cię za perłę intendentów!...
— Co się tyczy przyszłości, odparł rządca, nie umrze pan z głodu, przez to że pan nie będzie rąbał lasu przez dwa lub trzy lata. Niech pan zacznie od tego, aby dobrze pilnować lasu. Do tego czasu, z pewnością wiele wody upłynie w Awonie. Gaubertin może umrzeć, może się zbogaci na tyle że się wycofa z interesów; wreszcie ma pan czas wysunąć przeciw niemu konkurenta: ciasteczko jest dość ładne aby je podzielić, poszuka pan na niego drugiego Gaubertina.
— Sibilet, rzekł stary żołnierz zachwycony temi widokami, dam ci tysiąc talarów jeżeli skończysz w ten sposób; a co do reszty, namyślimy się.
— Panie hrabio, rzekł Sibilet, przedewszystkiem niech pan pilnuje lasu. Niech pan pójdzie zobaczyć, do jakiego stanu chłopi go doprowadzili przez czas pańskiej nieobecności... Co ja mogłem zrobić? ja jestem rządcą, nie jestem gajowym. Aby upilnować Aigues, trzebaby panu naczelnego strażnika konno i trzech strażników pod nim...
— Będziemy się bronić. Wojna, więc dobrze, będziemy wojować. To mnie nie przeraża, rzekł Montcornet zacierając ręce.
— To wojna na talary, rzekł Sibilet, a ta wyda się panu trudniejsza od tamtej. Można zabić ludzi, nie zabija się interesów. Będzie pan walczył ze swoim przeciwnikiem na polu bitwy, gdzie walczą wszyscy właściciele; to pole bitwy, to kwestja spieniężenia! To nic produkować, trzeba sprzedać; aby zaś sprzedać, trzeba być w dobrych stosunkach z całym światem.
— Będę miał miejscowych ludzi za sobą...
— A to jak? spytał Sibilet.
— Świadcząc im dobro.
— Świadczyć dobro chłopom z tej doliny, łykom z Soulanges?... rzekł Sibilet zezując straszliwie pod wpływem ironji, która zapłonęła żywiej w jednem oku. Pan hrabia nie wie co podejmuje; Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, zginąłby drugi raz na krzyżu!... Jeżeli pan chce spokoju, panie hrabio, naśladuj pan nieboszczkę: dawaj się pan okradać, albo napędź im strachu. Lud, kobiety i dzieci słuchają jednego: strachu. To był wielki sekret Konwentu i Cesarza.
— Cóż to! więc jesteśmy w lesie, więc to zbóje? wykrzyknął hrabia.
— Mężu, rzekła Adelina, śniadanie czeka. Niech pan daruje, panie hrabio, ale on nic nie jadł od rana, a jeździł aż do Ronquerolles dostawić tam zboże.
— Idź, idź, Sibilet.
Nazajutrz rano, wstawszy przededniem, stary kirasjer wrócił bramą Avonne, aby pogadać ze swym jedynym strażnikiem i wybadać jego usposobienie.
Część lasu, siedemset do ośmiuset morgów, ciągnęła się wzdłuż Awony, aby zaś zachować rzece jej majestatyczną fizjognomję, zostawiono po obu stronach kanału szpaler starych drzew, prawie w prostej linji, na przestrzeni trzech mil. Kochanka Henryka IV, do której należały Aigues, namiętna myśliwa jak jej królewski amant, kazała przerzucić w 1593 r, most, prowadzący z tej części lasu do innej, o wiele znaczniejszej, kupionej dla niej i położonej na wzgórzu. Zbudowano wówczas bramę awońską, jako miejsce schadzki dla myśliwych; a wiadomo jaki przepych rozwijali architekci w owych budowlach przeznaczonych na wywczasy dworu i szlachty. Stamtąd wychodziło sześć alej, których zbieg tworzył półksiężyc. W środku tego półksiężyca wznosił się obelisk uwieńczony słońcem, niegdyś złoconem; po jednej stronie widniał na niem herb Nawary, po drugiej herb hrabiny de Moret. Drugi półksiężyc, nad brzegiem Awony, łączył się z półksiężycem w miejscu schadzki prostą aleją, na której końcu widać było kabłąk tego weneckiego mostu.
Między dwiema pięknemi kratami, o charakterze podobnym do wspaniałej kraty którą niestety zburzono w Paryżu a która otaczała ogród na placu Królewskim, wznosiła się budowla z cegieł, z ornamentami z ciosowego kamienia jak w zamku, z kamiennemi rozetami, z bardzo ostrym dachem. Okna obramione były również w ciosowy kamień podobnego kroju. Ten stary styl, który dawał pawilonowi wygląd monarszy, przystoi w miastach jedynie więzieniom; ale w otoczeniu lasu nabiera osobliwej wspaniałości. Starodrzew tworzył niby firankę, za którą sypały się w gruzy psiarnia, dawna sokolarnia, bażantarnia, oraz mieszkania dojeżdżaczy, niegdyś przedmioty podziwu Burgundji.
W r. 1595, ruszyły z tego pysznego budynku łowy królewskie, poprzedzane przez owe piękne psy umiłowane Pawłowi Veronese i Rubensowi. Parskały konie o szerokich siwych i lśniących zadach, istniejące jedynie na wspaniałych obrazach Wouwermansa; za niemi służba w paradnej liberji, popędzana przez dojeżdżaczy w długich butach i spodniach z żółtej skóry z obrazów Vandermeulena. Obelisk wzniesiony aby uczcić pobyt Bearneńczyka i jego polowanie z piękną hrabiną de Moret, nosił tę datę ponad herbami Nawary. Ta zazdrosna kochanka, której syna uprawniono, nie pozwoliła umieścić tam herbu Francji, będącego jej potępieniem.
W chwili gdy generał ujrzał ten wspaniały pomnik, mech zielenił skrzydła dachu. Kamienie, zżarte czasem, zdawały się krzyczeć na profanację tysiącem otwartych ust. Z ołowiu ochwierutanych witraży wypadły szybki, sprawiając iż okna wydawały się jakby oślepłe. Żółte lewkonje kwitły między balustradami, bluszcz zapuszczał swoje białe i włochate szpony w każdą szczelinę.
Wszystko świadczyło o owem plugawem niedbalstwie, którego piętno wyciskają dożywotnicy na wszystkiem co posiadają. Dwa okna na pierwszem piętrze zatkane były sianem. Przez okno na parterze widać było izbę pełną narzędzi, wiązek drzewa; przez drugie wystawiała pysk krowa, świadcząc, że Kuternoga, aby oszczędzić sobie drogi dzielącej jego domek od bażantarni, zamienił salę pawilonu myśliwskiego na oborę, salę z sufitem w kasetony, w których widniały herby wszystkich właścicieli Aigues!
Czarny i brudny parkan szpecił dostęp do pawilonu, zamykając świnie pod daszkiem z desek, kury i kaczki w małych zagrodach, z których wyprzątało się podściółkę raz na pół roku. Łachy schły na głogach, rosnących bezczelnie dokoła. W chwili gdy generał zbliżał się od mostu, pani Kuternożyna czyściła naczynie, w którem przyrządzała kawę z mlekiem. Strażnik, siedząc na krześle w słońcu, patrzał na żonę tak, jak dziki patrzałby na swoją. Kiedy usłyszał krok konia, odwrócił głowę, poznał hrabiego i zafrasował się.
— No i cóż, Kuternoga, mój chłopcze, rzekł generał do starego strażnika, nie dziwię się że wycinają Gravelotom moje lasy; ty bierzesz swoją posadą za kanonję!...
— Dalibóg, panie hrabio, spędziłem tyle nocy w pańskich lasach, że nabawiłem się kataru. Cierpię dziś rano tak, że żona właśnie czyści rondel w którym grzała mi kataplazm.
— Mój chłopcze, rzekł generał, nie znam innej choroby prócz głodu, na którąby pomagały kataplazmy z kawy z mlekiem. Słuchaj, ladaco. Oglądałem wczoraj mój las i las panów de Ronquerolles i de Soulanges; ich lasy są doskonale strzeżone, a mój jest w opłakanym stanie.
— Ba, panie hrabio, oni są zasiedzieli w okolicy, ludzie szanują ich dobro. Jak pan chce, abym ja się bił z sześcioma wsiami? Milsze mi jeszcze życie niż pański las. Człowiek, któryby chciał pilnować pańskich drzew jak należy, dostałby jako zapłatę kulę w łeb w tym lesie...
— Tchórzu! odparł generał, hamując wściekłość jaką w nim obudziła bezczelna odpowiedź gajowego. Ta noc była wspaniała, ale kosztuje mnie sto talarów na dziś, a tysiąc franków szkody na przyszłość. Zabierzesz się stąd, mój drogi, albo rzeczy się zmienią. Każdy grzech można okupić. Oto moje warunki. Oddaję ci dochody z kar, pozatem będziesz miał trzy franki za każdy protokół. Jeżeli ja nie wyjdę na swoje, ty zarobisz, nawet bez pensji; a jeżeli mi będziesz dobrze służył, jeżeli zdołasz powstrzymać. szkody, możesz dostać sto talarów dożywocia. Zastanów się. Oto sześć dróg, rzekł wskazując sześć alej, trzeba wybrać tylko jedną; staraj się wybrać dobrą. Ja się nie bałem kul!
Kuternoga, mały czterdziestosześcioletni człowieczek, z twarzą jak księżyc w pełni, ogromnie lubił nic nie robić. Spodziewał się żyć i umrzeć w tym domku, który stał się jego domem. Jego dwie krowy żywiły się z lasu, miał swoje drzewo, uprawiał ogródek zamiast gonić za delinkwentami. Niedbalstwo to było na rękę Gaubertinowi, a Kuternoga odgadł Gaubertina. Gajowy ścigał tedy złodziei drzewa jedynie aby zadowolić swoje drobne nienawiści. Ścigał dziewczyny które mu były oporne i ludzi których nie lubił; ale oddawna nie nienawidził już nikogo, kochany przez wszystkich, dla swojej pobłażliwości.
Kuternoga zawsze miał swoje nakrycie Pod Wiechą, dziewczęta w lesie nie broniły mu się już, oboje z żoną dostawali podarki w naturze od wszystkich szkodników. Odnoszono mu drzewo, obrabiano mu wino. Słowem, znajdował pomocników we wszystkich swoich delilnkwentach. Niemal upewniony przez Gaubertina co do swej przyszłości, licząc na swoje dwa morgi w razie sprzedaży Aigues, zbudził się niby z błogiego snu pod wpływem suchych słów generała, który odsłaniał wreszcie, po czterech latach, swą naturę mieszczucha zdecydowanego nie dać się już okradać.
Kuternoga wziął czapkę, torbę, fuzję, włożył kamasze, ładownicę ze świeżym herbem Montcornetów, i udał się aż do La-Ville-aux-Fayes owym niedbałym krokiem, pod którym wieśniacy kryją swoje najgłębsze refleksje. Idąc, patrzał na las i gwizdał na psy.
— Skarżysz się na Tapicera, rzekł mu Gaubertin, a on ci daje majątek! Jakto! ten głupiec daje ci trzy franki od protokółu, i do tego grzywny! Porozumiawszy się z przyjaciółmi, możesz ich wystawić ile zechcesz, setki! Mając tysiąc franków, będziesz mógł kupić La Bâchelerie od starego Rigou, zostać gospodarzem. Tylko urządź się tak, aby ścigać jedynie ludzi gołych jak psie jajka. Gołemu nic nie wezmą. Weź to co ci daje Tapicer i pozwól mu zbierać koszty, skoro to lubi. Każdy ma swój gust. Czy ojciec Mariotte, mimo moich ostrzeżeń, nie wolał zbierać straty niż zyski?
Kuternoga, zdjęty podziwem dla Gaubertina, wrócił płonący żądzą zostania wreszcie właścicielem i gospodarzem jak inni.
Wróciwszy do domu, generał Montcornet opowiedział swą wyprawę Sibiletowi.
— Pan hrabia dobrze uczynił, odparł rządca zacierając ręce, ale nie trzeba się zatrzymywać w pół drogi. Polowy, który pozwala pustoszyć nasze łąki, nasze pola, powinien być wypędzony. Pan hrabia mógłby z łatwością zostać merem gminy i wziąć, na miejsce Vaudoyera, jakiego starego żołnierza, który miałby odwagę pełnić służbę. Wielki właściciel powinien być merem u siebie. Widzi pan, jakie trudności mamy z obecnym merem!...
Mer gminy Blangy, eks-benedyktyn, nazwiskiem Rigou, ożenił się roku 1-go Republiki ze służącą dawnego proboszcza. Mimo odrazy, jaką żonaty zakonnik musiał budzić w prefekturze, zachowano go jako mera po 1815, bo on jeden zdolny był pełnić te funkcje. Ale w r. 1817, skoro biskup wysłał księdza Brossette do parafji Blangy, pozbawionej proboszcza od dwudziestu pięciu lat, musiała się zarysować gwałtowna sprzeczność między apostatą a młodym duchownym, którego charakter już znamy.
Wojna, która od tego czasu toczyła się między merostwem a plebanją, zyskała popularność lekceważonemu dotąd merowi. Rigou, którego chłopi nienawidzili z powodu jego lichwy, stał się nagle w ich oczach symbolem politycznych i finansowych interesów, rzekomo zagrożonych przez Restaurację, a zwłaszcza przez duchowieństwo.
Przeszedłszy z kawiarni Pokojowej przez ręce wszystkich urzędników, Constitutionnel. główny organ liberalizmu, dochodził do starego Rigou siódmego dnia, na abonament bowiem, opiewający na imię kawiarza Socquard, składało się dwadzieścia osób. Rigou posyłał dziennik młynarzowi Langlumé, a ten dawał go już w strzępach wszystkim którzy umieli czytać. Artykuły wstępne — Premiers-Paris — oraz antyreligijne — pasztety liberalnego dziennika, kształtowały tedy opinję publiczną w dolinie Aigues. Toteż Rigou, tak samo jak wielebny ksiądz Gregoire, stał się bohaterem. U niego, jak u niektórych bankierów paryskich, polityka okryła purpurą popularności haniebne łupiestwa.
W tej chwili, podobnie jak wielki orator Franciszek Keller, ten wiarołomny mnich uchodził za obrońcę praw ludu, on, który niegdyś nie odważyłby się przechadzać w polu po nocy, z obawy aby nie trafić na jakąś paść, w której zginąłby przypadkiem. Prześladować człowieka, to znaczy, w polityce, nietylko powiększyć go, ale jeszcze zmazać jego przeszłość. Pod tym względem, partja liberalna była wielkim cudotwórcą. Jej smutny dziennik, który miał wówczas ten spryt aby być równie płaskim, równie oszczerczym, równie naiwnym, równie głupim i przewrotnym jak wszelka publiczność rekrutująca się z mas, sprawił może tyleż spustoszeń w interesach prywatnych co w Kościele.
Rigou spodziewał się, że w tym napoleońskim generale w odstawce, w tem dziecku ludu wyniesionem przez Rewolucję, znajdzie wroga Burbonów i księży; ale generał, hodując swoje tajemne ambicje, urządził się tak, aby uniknąć wizyty państwa Rigou za pierwszej bytności w Aigues.
Kiedy ujrzycie zbliska straszliwą twarz Rigou, żbika tej okolicy, zrozumiecie doniosłość drugiego kapitalnego błędu, jaki, pod wpływem swoich arystokratycznych poglądów, popełnił generał; a hrabina pogorszyła jeszcze rzecz impertynencją, która znajdzie miejsce w historji pana Rigou.
Gdyby Montcornet zjednał sobie życzliwość mera, gdyby się postarał o jego przyjaźń, może wpływ tego renegata sparaliżowałby intrygi Gaubertina. Zamiast tego, trzy procesy, z których jeden już wygrany przez Rigou, toczyły się w La-Ville-aux-Fayes między generałem a ex-mnichem. Aż do tego dnia, Montcornet był tak bardzo zajęty swemi ambicjami, swojem małżeństwem, że nie pamiętał już o imć Rigou; skoro tylko Sibilet mu poradził aby on sam zajął miejsce mera, natychmiast posłał po konie pocztowe i udał się do prefekta.
Prefekt, hrabia de Martial de la Roche-Hugon, był przyjacielem generała od 1804 r. Słówko, rzucone przez tego radcę Stanu w jakimś salonie w Paryżu, skłoniło Montcorneta do nabycia Aigues. Hrabia Martial, prefekt napoleoński, zostawiony na swej prefekturze za Burbonów, schlebiał biskupowi aby się utrzymać na stanowisku. Otóż, Jego Wielebność już kilka razy żądał usunięcia Rigou. Martial, dobrze świadomy stanu gminy, przyjął z zachwytem prośbę generała, który w przeciągu miesiąca otrzymał nominację.
Dość naturalnym przypadkiem, w czasie swego pobytu w prefekturze, gdzie stanął u przyjaciela, generał spotkał podoficera ex-Gwardji cesarskiej, któremu robiono trudności z pensją. Już raz, w pewnej okoliczności, generał użyczył poparcia temu dzielnemu kawalerzyście nazwiskiem Groison; pamiętny tego, żołnierz opowiedział mu swoje niedole, był bez środków do życia. Montcornet przyrzekł Groisonowi, że mu wyrobi należną pensję i ofiarował mu miejsce polowego w Blangy, dając mu sposób wypłacenia się gorliwą służbą za przysługę. Instalacja nowego mera i nowego polowego odbyła się równocześnie, a generał, jak można się domyślić, dał energiczne instrukcje swemu żołnierzowi.
Vaudoyer, połowy złożony z urzędu, chłop z Ronquerolles, był, jak większość polowych, dobry jedynie do tego aby się wałęsać, wałkonić, kazać się umizgać do siebie biedakom, starającym się na wyprzódki przekupić tę znikomą władzę, przednią straż własności. Znał brygadjera z Soulanges, brygadjerzy bowiem żandarmerji, pełniący funkcje niejako sądowe w śledztwie kryminalnem, mają stosunki z polowymi, swymi naturalnemi szpiegami. Soudry posłał tedy Vaudoyera do Gaubertina, który przyjął swego dawnego znajomka bardzo dobrze, i poczęstował go napiwkiem, słuchając opowiadania o jego niedolach.
— Mój drogi przyjacielu, rzekł mer La-Vile-aux-Fayes, który umiał z każdym gadać jego językiem to co ci się zdarzyło, czeka nas wszystkich. Szlachta wróciła, ludzie utytułowani przez cesarza trzymają z nią razem; chcą wszyscy zgnieść lud, przywrócić dawne prawa, odjąć nam nasze mienie. Ale my jesteśmy Burgundy, trzeba się bronić, trzeba wyprawić Arminaków z powrotem do Paryża. Wracaj do Blangy, będziesz strażnikiem z ramienia pana Polissard, dzierżawcy lasu w Ronquerolles. Nie bój się, mój chłopcze, potrafię cię zatrudnić cały rok. Ale rozumiesz? To nasze lasy!... Ani jednego figla, inaczej kwita ze wszystkiego. Amatorów drzewa posyłaj do Aigues. Zostaniesz z powrotem polowym, to nie potrwa! Generałowi sprzykrzy się żyć pośród złodziei! Czy wiesz, że ten Tapicer mnie nazwał złodziejem: mnie, syna najuczciwszego z republikanów, mnie zięcia pana Mouchon, sławnego przedstawiciela ludu, który nie zostawił ani grosza na swój pogrzeb.
Generał podwyższył pensję swego polowego do trzystu franków i kazał zbudować dworek, gdzie go pomieścił; następnie ożenił go z córką jednego ze swoich dzierżawców, który umarł właśnie zostawiając sierotę z trzema morgami wina. Groison przywiązał się tedy do generała jak pies. Tę zrozumiałą wierność uznała cała gmina. Polowego bano się, szanowano, ale tak jak kapitana statku nielubianego przez załogę: chłopi traktowali go jak trędowatego. Funkcjonarjusz ten, witany milczeniem lub podszytą szyderstwem dobrodusznością, był strażą dozorowaną przez inne straże. Nie mógł nic przeciw liczbie. Delinkwenci bawili się tem aby wyrządzać szkody niepodobne do stwierdzenia, a stary wiarus wściekał się na swą bezsilność. Groison znalazł w swoich funkcjach urok partyzantki, przyjemność polowania, polowania na szkodników. Nawykły na wojnie do owej uczciwości, która polega poniekąd na tem aby grać w otwarte karty, ten wróg zdrady nabrał wstrętu do ludzi przewrotnych i ich kombinacji, do szczwanych złodziei, którzy upokarzali jego miłość własną. Zauważył niebawem, że wszystkie inne majątki szanowano: szkody powtarzały się jedynie w Aigues; czuł tedy wzgardę dla chłopów, natyle niewdzięcznych aby łupić napoleońskiego generała, człowieka dobrego, szlachetnego. Z czasem wzgarda ta przemieniła się w nienawiść. Ale daremnie podwajał się i potrajał; nie mógł być wszędzie, a wrogowie broili wszędzie naraz. Groison przedstawił generałowi konieczność zorganizowania obrony na stopie wojennej, przedstawiając mu bezsilność swego własnego poświęcenia i malując fatalny nastrój mieszkańców doliny.
— Coś w tem musi tkwić, generale, rzekł; ci ludzie są zanadto zuchwali, nie boją się niczego, jakby liczyli na samego Pana Boga!
— Zobaczymy, odpowiedział hrabia.
Nieszczęsne słowo! Dla wielkich polityków, słowo „widzieć” nie ma czasu przyszłego.
W tej chwili, Montcornet miał rozwiązać trudność, która mu się wydała najbardziej nagląca: trzeba mu było alter‘ego, któryby go zastąpił w merostwie przez czas pobytu w Paryżu. Zmuszony szukać człowieka umiejącego pisać i czytać, ujrzał w całej gminie jedynie niejakiego Langlumé, dzierżawcę młyna. Wybór był fatalny. Nietylko interesy generała — mera a zastępcy — młynarza były zupełnie sprzeczne, ale jeszcze Langlumé wąchał się z imć Rigou, który mu pożyczał pieniędzy na obrót lub na nabytki. Młynarz dzierżawił paszę z łąk pałacowych dla swoich koni, dzięki zaś jego manewrom Sibilet mógł sprzedać tylko jemu. Wszystkie łąki gminne sprzedawały paszę po dobrej cenie przed łąkami z Aigues, łąki zaś dworskie, pozostawszy na ostatku, podlegały, mimo że lepsze, zniżce ceny. Langlumé był tedy zastępcą prowizorycznym, ale we Francji prowizorjum jest wieczne, mimo że pomawiają Francuzów o skłonność do zmiany. Langlumé, wspierany radami Rigou, udawał lojalność wobec generała, i był jego zastępcą w chwili, gdy dzięki wszechmocy historyka, ten dramat się zaczyna.
W nieobecności mera, Rigou, siłą rzeczy członek rady gminnej, władał w tej radzie i przeprowadzał rezolucje na szkodę generała. To uchwalał wydatki korzystne jedynie dla chłopów, a których największa część spadała na dwór płacący z racji swego obszaru dwie trzecie podatku; to odrzucano pożyteczne uchwały, jak dodatek do płacy proboszcza, odbudowę plebanji lub zasługi (sic) nauczyciela.
— Gdyby chłopi umieli czytać i pisać, coby się stało z nami?... rzekł Langlumé naiwnie do generała, aby usprawiedliwić tę antyliberalną decyzję, podjętą przeciw braciszkowi Nauki Chrześcijańskiej, którego ksiądz Brossette próbował wprowadzić do Blangy.
Wróciwszy do Paryża, generał, zachwycony swoim starym Groison, zaczął szukać paru dawnych wiarusów cesarskiej gwardji, z którymi mógłby zorganizować na wielką stopę obronę Aigues. Tak szukając, pytając przyjaciół i byłych oficerów, wygrzebał niejakiego Michaud, ex-kwatermistrza kirasjerów gwardji, z tych których żołnierze nazywają morowiec. Michaud wybrał między swymi znajomymi trzech ludzi, na których mógł liczyć, materjał na strażników bez lęku i bez zmazy.
Pierwszy, nazwiskiem Steingel, czystej krwi Alzatczyk, był naturalnym synem generała tego nazwiska, który padł w czasie pierwszych tryumfów Bonapartego z początkiem kampanji włoskiej. Rosły i silny, należał on do typu żołnierzy nawykłych, jak Rosjanie, do absolutnego i biernego posłuszeństwa. Nic go nie mogło wstrzymać w wykonaniu obowiązku: porwałby z zimną krwią cesarza albo papieża, gdyby taki był rozkaz. Nie znał niebezpieczeństwa. Ten nieustraszony legionista nie doznał ani najmniejszego draśnięcia w ciągu szesnastu lat wojny. Sypiał pod gołem niebem albo w łóżku ze stoiczną obojętnością. Powiadał tylko przy każdej nowej próbie: „Ano cóż, dzisiaj jest tak“.
Drugi, nazwiskiem Vatel, dziecko pułku, kapral woltyżerów, wesoły jak szczygieł, nieco lekki w stosunkach z płcią piękną, bez zasad religijnych, rozstrzelałby własnego kolegę śmiejąc się. Bez przyszłości, nie wiedząc czego się chwycić, ujrzał w proponowanych funkcjach perspektywę wesołej wojenki. Tak jak Wielka Armja i Cesarz zastępowali mu religję, tak przysiągł służyć we wszystkiem i przeciw wszystkim dzielnemu Montcornetowi. Była to jedna z natur z gruntu pieniackich, którym życie bez walki wydaje się mdłe; natura adwokata, natura agenta policji. Toteż, gdyby nie obecność woźnego, byłby chwycił Pod Wiechą, starą Tonsard i jej drzewo, śląc w djabły prawo o nietykalności mieszkania.
Trzeci, nazwiskiem Gaillard, stary żołnierz, który został podporucznikiem, podziurawiony ranami, należał do klasy żołnierzy-rolników. Wobec losu Cesarza wszystko mu było obojętne; ale działał równie dobrze przez obojętność jak Vatel z pasji. Obarczony naturalną córką, znalazł w tej posadzie środki do życia, i przyjął ją tak, jak byłby przyjął służbę w pułku.
Przybywszy do Aigues, dokąd wyprzedził swoich wiarusów aby odprawić Kuternogę, generał zdumiony był bezczelnością i zuchwalstwem gajowego.
Istnieje sposób posłuszeństwa, który wyraża u niewolnika najkrwawsze drwiny z władzy. Wszystko w rzeczach ludzkich może dojść do absurdu, a Kuternoga przekroczył jego granice.
Sto dwadzieścia sześć protokółów, spisanych przeciw delinkwentom, przeważnie w porozumieniu z nimi, i zgłoszonych do sędziego pokoju sądzącego sprawy policji poprawczej w Soulanges, dały przyczynę do sześćdziesięciu dziewięciu prawidłowych procesów, wyroków wydanych, doręczonych, na mocy których Brunet, zachwycony taką gratką, sporządził akty ściśle potrzebne aby dojść do tego, co się zowie w stylu sądowym stwierdzeniem ubóstwa: ostateczność, w której ustaje władza Sprawiedliwości. Jestto akt, którym komornik stwierdza, że osoba ścigana nie posiada nic i znajduje się w stanie zupełnej nędzy. Otóż, z próżnego, tak jak Salomon, tak samo i komornik nie naleje. Owi rozmyślnie wybrani nędzarze mieszkali w pięciu okolicznych gminach, do których woźny kolejno wędrował w urzędowem towarzystwie swoich „praktyków“, Vermichela i Fourchona. Pan Brunet doręczył akta Sibiletowi, dołączając rachunek kosztów na pięć tysięcy franków i prosząc o nowe zlecenia hrabiego de Montcornet.
W chwili gdy Sibilet, uzbrojony w akta, wytłómaczył spokojnie pryncypałowi rezultat zbyt ogólnikowo wydanych gajowemu rozkazów i patrzał z flegmą na jeden z najgwałtowniejszych ataków gniewu, jakiemu uległ kiedy generał francuskiej kawalerji, Kuternoga przybył aby się pokłonić panu i prosić go o blisko tysiąc sto franków, narosłych z przyrzeczonej gratyfikacji. Natura poniosła wówczas generała, który, zapominając o swej koronie hrabiowskiej i o swej randze, stał się z powrotem kirasjerem i rzygnął przekleństwami, których miał się wstydzić później.
— Ha! czterysta franków! czterysta tysięcy razy w mordę!... czterysta tysięcy razy nogą w.... Czy ty myślisz, że ja się nie znam na kawałach!... Zmykaj mi zaraz, albo cię...
Na widok generała, który stał się siny, Kuternoga sfrunął po pierwszych słowach jak jaskółka.
— Panie hrabio, mówił Sibilet łagodnie, źle pan robi.
— Co źle robię?
— Mój Boże, panie hrabio, niech pan uważa, będzie pan miał proces z tym ladaco...
— Kpię sobie z procesów... Dalej, niech mi się ten łajdak zabiera w tej chwili, niech pan pilnuje żeby zostawił wszystko co do mnie należy i niech mu pan obliczy zasługi.
W cztery godziny później, cała okolica trzęsła się od plotek, opowiadając tę scenę. Generał, powiadano, wypędził gajowego, odmawiał mu tego co mu się należy, winien mu jest dwa tysiące franków.
Na nowo najosobliwsze wersje zaczęły obiegać na temat dziedzica z Aigues. Powiadano, że to warjat. Nazajutrz, Brunet, który działał na rachunek generała, wręczył, imieniem gajowego, pozew przed sędziego pokoju. Ten lew miał cierpieć od ukąszenia tysiąca much, męczarnie jego dopiero się zaczęły.
Instalacja strażnika nie odbywa się bez pewnych formalności; musi złożyć przysięgę przed trybunałem pierwszej instancji, minęło zatem kilka dni zanim trzej strażnicy nabrali urzędowego charakteru. Mimo że generał napisał do Michauda aby przybył z żoną, nie czekając aż domek przy bramie Avonne będzie gotów na jego przyjęcie, przyszły generalny strażnik spóźnił się. Małżeństwo jego, przybycie rodziców żony do Paryża, wszystko to sprawiło, że mógł się stawić aż w dwa tygodnie. W czasie tych dwóch tygodni, zajętych formalnościami, które załatwiano w La-Ville-aux-Fayes dość niechętnie, las w Aigues pustoszyli maruderzy, korzystając z czasu przez który nie był strzeżony przez nikogo.
Było to wielkie wydarzenie w dolinie, od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes, owo pojawienie się trzech strażników ubranych w zielone mundury (kolor Cesarza), wspaniale wyekwipowanych. Fizjognomie ich oznajmiały tęgich chwatów; wszyscy krzepcy w nogach, zwinni, zdolni spędzać noce w lesie.
W całym kantonie jeden Groison ucieszył się przybyciem weteranów. Zachwycony temi posiłkami, rzucił parę groźnych słów pod adresem złodziei, których niebawem przyciśnie się na dobre i uniemożliwi im robienie szkody. Było to tradycyjne wypowiedzenie wojny; bo to była wojna głucha i żywa zarazem.
Sibilet zwrócił uwagę generała na żandarmerję w Soulanges, zwłaszcza na brygadjera Soudry jako na zdecydowanego podziemnego wroga, i wykazał jak cenną byłaby żandarmerja dobrze nastrojona.
— Przy dobrym brygadjerze i oddanych żandarmach, trzymałby pan okolicę w ręku!... rzekł.
Hrabia pobiegł do prefektury, gdzie uzyskał u genarała dywizji spensjonowanie brygadjera Soudry i zastąpienie go niejakiem Violet, wybornym żandarmem z powiatowego miasta, którego chwalili generał i prefekt. Żandarmi z Soulanges, rozmieszczeni po innych punktach departamentu przez swego pułkownika, ex-kolegę Montcorneta, otrzymali za następców wybranych ludzi, którym dano potajemnie rozkaz, aby posiadłości hrabiego de Montcornet nie ucierpiały od tej chwili żadnej szkody. Ostrzeżono ich, zwłaszcza, aby nie dali na siebie wpływać mieszkańcom Soulanges.
Ten ostatni przewrót, dokonany z szybkością która nie pozwoliła go udaremnić, wywołał zdumienie w La-Ville-aux-Fayes i w Soulanges. Soudry, złożony niejako z urzędu, podniósł krzyk, a Gaubertin znalazł sposób aby go zrobić merem, oddając tem samem żandarmerję pod jego rozkazy. Krzyczano silnie na tyranję. Montcornet stał się przedmiotem nienawiści. Nietylko zachwiał kilka egzystencji, ale uraził wiele ambicyj. Chłopi, podnieceni słowami jakie się wymknęły drobnomieszczanom w Soulanges, w La-Ville-aux-Fayes, podżegani przez Rigou, przez Langlumé i Guerbeta, poczmistrza w Couches, wyobrazili sobie, że grozi im utrata tego, co nazywali swojem prawem.
Generał umorzył proces ze swym dawnym strażnikiem, płacąc wszystko. Kuternoga kupił za dwa tysiące franków małą posiadłość, wcinającą się w dobra Aigues przy ujściu kociołka, gdzie napędzano zwierzynę. Rigou nigdy nie chciał ustąpić obszarowi dworskiemu La Bachelerie; ale zrobił sobie złośliwą przyjemność aby ją sprzedać z pięćdziesięcio-procentowym zyskiem staremu Kuternodze. W ten sposób Kuternoga stał się jednym z licznych jego wassalów, trzymał go bowiem resztą należności, ile że ex-strażnik zapłacił jedynie tysiąc.
Trzej strażnicy, Michaud i połowy, prowadzili z tą chwilą istną partyzantkę. Sypiając w lasach, przebiegali je bezustanku, poznali je na wylot. Znajomość ta stanowi wiedzę strażnika leśnego, oszczędza mu straty czasu; zna on wszystkie przesmyki, rozmieszczenie gatunków drzew, przyzwyczaja uszy do rozmaitych odgłosów leśnych. Obserwowali twarze, poznawali poszczególne okoliczne rodziny i ich członków; ich obyczaje, charakter, sposób życia. Rzecz trudniejsza niżby się zdawało! Widząc jak oni rozwijają tak dobrze obmyśloną metodę, chłopi, którzy żyli z Aigues, odpowiedzieli zupełną niemotą, ironiczną uległością wobec tej inteligentnej policji.
Od pierwszej chwili, Michaud i Sibilet nie spodobali się sobie. Szczery i uczciwy żołnierz, chluba podoficerów Młodej Gwardji, nienawidził obleśnej brutalności, słodko kwaśnej miny rządcy, którego od pierwszej chwili nazwał małpą. Zauważył niebawem sposoby, jakiemi Sibilet przeciwstawia się najużyteczniejszym poczynaniom, oraz argumenty jakiemi usprawiedliwia rzeczy o wątpliwym skutku. Zamiast uspokoić generała, Sibilet — jak to czytelnik musiał zauważyć z tego zwięzłego opowiadania — podburzał go bezustanku i popychał do ostrych zarządzeń, równocześnie starając się go wystraszyć mnogością kłopotów, bezlikiem małostek, wciąż piętrzącemi się trudnościami. Nie domyślał się wszakże roli szpiega i prowokatora, której się podjął Sibilet, od chwili swojej instalacji postanawiając sobie, zależnie od własnego interesu, wybrać między generałem a Gaubertinem. Michaud widział w rządcy naturę chciwą, złą: toteż nie umiał sobie wytłómaczyć jego uczciwości. Zdecydowana niechęć, jaka dzieliła tych dwóch dygnitarzy, podobała się zresztą generałowi. Michaud przez nienawiść śledził rządcę; szpiegostwo do którego nie byłby się zniżył, gdyby generał tego od niego żądał. Sibilet nadskakiwał generalnemu strażnikowi i schlebiał mu podle, nie mogąc go wytrącić z wyszukanej grzeczności, którą żołnierz odgrodził się od niego jak barjerą.
A teraz, kiedy te wszystkie preliminarja są znane, czytelnik zrozumie doskonale interesy wrogów generała, oraz rozmowę, jaką miał ze swymi dwoma ministrami.
— I cóż, Michaud, co nowego? spytał generał, kiedy hrabina opuściła jadalnię.
— Generale, jeśli pan zechce słuchać mojej rady, nie będziemy mówili o interesach tutaj; ściany mają uszy, chcę mieć pewność, że to co powiemy nie wyjdzie poza nas.
— Więc dobrze, odparł generał, idźmy spacerem ścieżką przez łąkę aż do rządcówki, będziemy pewni, że nas nikt nie podsłucha...
W kilka chwil później, generał mijał łąkę w towarzystwie Sibileta i Michaud, gdy hrabina szła między księdzem Brossette a Blondetem ku bramie Avonne. Michaud opowiadał scenę, która się rozegrała Pod Wiechą.
— Vatel źle zrobił, rzekł Sibilet.
— Zwrócono mu na to uwagę oślepiając go, odparł Michaud; ale to nic. Znasz, generale, mój projekt zajęcia bydła wszystkim na których mamy wyrok; otóż, niema sposobu tego wykonać. Brunet, tak samo jak jego kolega Plissoud, nigdy nie użyczy nam rzetelnej pomocy, zawsze potrafią uprzedzić ludzi o zamierzonem zajęciu. Vermichel, świadek Bruneta, przyszedł Pod Wiechę ostrzec starego Fourchon, a Marja Tonsard, kochanka Bonnebaulta pobiegła narobić alarmu w Couches. Łowiłem ryby pod mostem, czatując na hultaja, który obmyśla jakąś sztukę, i słyszałem Marję jak krzyczała nowinę Bonnebaultowi; ten, widząc Tonsardkę wyczerpaną biegiem, zluzował ją, puszczając się do Couches. Wreszcie szkody zaczęły się na nowo.
— Zamach Stanu staje się z każdym dniem konieczniejszy, rzekł Sibilet.
— Co ja panu mówiłem? wykrzyknął generał. Trzeba domagać się wykonania wyroków skazujących na więzienie, jako odpowiedzialność osobistą za wyrządzone szkody i za koszta.
— Ci ludzie uważają prawo za bezsilne i powiadają sobie, że nikt nie będzie śmiał ich aresztować, odparł Sibilet. Wyobrażają sobie, że pana nastraszą! Mają wspólników w La-Ville-aux-Fayes, bo prokurator jakgdyby zapomniał o wyroku.
— Sądzę, rzekł Michaud widząc zadumę generała, że, wydając dużo pieniędzy, może pan jeszcze ocalić swój majątek.
— Lepiej wydać pieniądze, niż uciekać się do ostateczności, odparł Sibilet.
— Jakiż jest tedy pański sposób? spytał generał ex~żołnierza.
— Bardzo prosty, rzekł Michaud; otoczyć pański las murem, jak park; wówczas będziemy spokojni, bo najmniejszy występek staje się zbrodnią i prowadzi przed sąd karny.
— Po dziesięć franków sążeń, nic tylko sam materjał, pan hrabia wydałby trzecią część wartości Aigues..., rzekł Sibilet śmiejąc się.
— Dalej! rzekł Montcornet, jadę natychmiast, idę do prezydenta Sądu.
— Prezydent Sądu, odparł niewinnie Sibilet, podziela może zdania prokuratora, gdyż podobne zaniedbanie świadczy o porozumieniu między nimi.
— A zatem, trzeba się przekonać, wykrzyknął Montcornet. Jeżeli chodzi o to aby wykurzyć sędziów, prokuratora, wszystkich, aż do prezydenta Sądu, pójdę do ministra, do samego króla.
Na energiczny znak, jaki mu dał Michaud, generał rzekł, obracając się do Sibileta: „Bywaj zdrów, Sibilet!“ Rządca zrozumiał.
— Czy pan hrabia jest zdania, jako mer, rzekł kłaniając się rządca, aby wykonać potrzebne środki przeciw nadużyciom przy kłoskach? Żniwa się zaczynają, jeżeli tedy mamy ogłosić rozporządzenia tyczące świadectw ubóstwa i zakazu zbierania biednym z sąsiednich gmin, nie mamy czasu do stracenia.
— Niech pan to zrobi, niech się pan porozumie z Groisonem! rzekł hrabia. Z podobnymi ludźmi, dodał, trzeba ściśle wykonywać prawo.
Tak więc, w jednej chwili, Montcornet przychylił się do systemu, jaki Sibilet proponował mu od dwóch tygodni, i przed którym się wzdragał, ale który wydał mu się dobry w zapale gniewu spowodowanego przygodą Vatela.
Kiedy Sibilet był o sto kroków, hrabia rzekł po cichu do swego strażnika:
— No i co, drogi Michaud, co słychać?
— Ma pan wroga w domu, generale, i powierza mu pan projekty, których nie powinienby pan zdradzić nawet...
— Podzielam twoje zdanie, drogi przyjacielu, odparł Montcornet, ale nie popełnię dwa razy tego samego błędu. Aby zmienić Sibileta, czekam abyś ty się obznajmił z rządcostwem, Vatel zaś aby cię mógł zastąpić. Jednakże co ja mam do zarzucenia Sibiletowi? Jest punktualny, uczciwy, nie skręcił ani stu franków od pięciu lat. Ma najobrzydliwszy charakter pod słońcem, oto wszystko; bo co on mógłby mieć zo plan?
— Generale, będę to wiedział, odparł poważnie Michaud, bo z pewnością ma jakiś. Jeżeli pan pozwoli, sumka tysiąca franków wyciągnie to z tego hultaja Fourchon, mimo że od dziś rana podejrzewam starego Fourchon że on jada ze wszystkich żłobów. Chcą pana zmusić do sprzedaży Aigues, ten stary ladaco powroźnik powiedział mi to. Fourchon zdradził mi, że Tonsard, jego zięć, już ostrzy sobie zęby... Przekonanie, że pan sprzeda Aigues, szerzy się w dolinie jak zaraza. Może rządcówka i kawał gruntu przy niej są ceną, jaką opłacono zdradę Sibileta? Nie mówi się tu słowa, któregoby nie wiedziano w La-Ville-aux-Fayes. Sibilet jest krewnym pańskiego wroga, Gaubertina. To, co się panu wymknęło o prezydencie Sądu, dojdzie może do samego prezydenta, zanim pan jeszcze będzie w prefekturze. Nie zna pan tutejszych ludzi!
— Nie znam?... to kanalja, i ja miałbym ustąpić przez podobnymi łajdakami?... wykrzyknął generał, Ha! raczej podpalić sto razy własną ręką Aigues!...
— Nie palmy, i obierzmy plan postępowania, któryby zadrwił z chytrości tych liliputów. Gdyby sądzić z ich pogróżek, są na wszystko zdecydowani przeciw panu: toteż, generale, skoro pan mówi o pożarze, niech pan ubezpieczy wszystkie swoje budynki i wszystkie folwarki!
— A! czy ty wiesz, Michaud, co oni rozumieją pod swojem Tapicer? Wczoraj, kiedy szedłem nad rzeką, słyszałem małych chłopców, wołających: „Idzie Tapicer!...” i uciekali.
— Byłoby rzeczą Sibileta odpowiedzieć na to, bo on lubi widzieć pana w gniewie, odparł Michaud z przykrością; ale, skoro mnie pan pyta, a więc... to przydomek, który te hultaje dali panu, generale.
— Z jakiej przyczyny?...
— Ależ... generale... z przyczyny pańskiego ojca...
— A łajdaki!... wykrzyknął hrabia blednąc. Tak, Michaud, mój ojciec był handlarzem mebli, stolarzem, a hrabina nie wie nic o tem... Och, niech nigdy... Ba, ostatecznie, prowadziłem w tan królowe i cesarzowe... powiem jej wszystko dziś wieczór! wykrzyknął po pauzie.
— Utrzymują, że pan jesteś tchórzem, podjął Michaud.
— A!
— Pytają w jaki sposób mógł pan ocaleć pod Essling, gdzie prawie wszyscy pańscy ludzie zginęli...
Oskarżenie to przyprawiło o uśmiech generała.
— Michaud, jadę do prefektury! wykrzyknął z hamowaną wściekłością; chociażby poto, aby kazać przygotować polisy asekuracyjne. Oznajm mój wyjazd hrabinie. Ha, chcą wojny, będą ją mieli, puszczę ich w kolej, panów łyczków z Soulanges i ich chłopków... Jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, baczność! Zaleć strażnikom, aby się trzymali w granicach prawa. Biedny Vatel, zajmij się nim. Hrabina jest wystraszona, trzeba wszystko przed nią ukrywać, inaczej jużby tu nie wróciła!...
Generał ani nawet Michaud nie znali swego niebezpieczeństwa, Michaud, zbyt świeżo przybyły do tej doliny, nie znał potęgi nieprzyjaciela mimo iż widział jej skutki. Generał wierzył w siłę praw.
Prawo, takie jak je prawodawca sporządza dzisiaj, nie ma siły jaką mu się przypisuje. Nie działa równomiernie w całym kraju; zmienia się w praktyce do tego stopnia, iż przeczy wręcz swej zasadzie. Ten fakt występuje mniej lub więcej jawnie we wszystkich epokach. Któryż historyk byłby dość ciemny, aby twierdzić, że wyroki najenergiczniejszej władzy działały w całej Francji? że rekwizycje ludzi, produktów, pieniędzy, nakazane przez Konwent wykonywano w Prowancji, w zapadłej Normandji, Bretanji tak, jak je stosowano w wielkich centrach życia społecznego? Któryż filozof ośmieliłby się zaprzeczyć, że głowa spada w jednym departamencie, gdy w sąsiednim departamencie inna głowa zostaje na karku, mimo że winna zbrodni zupełnie takiej samej, często ohydniejszej? Żąda się równości w życiu, a nierówność włada w prawie, w karze śmierci?..
Z chwilą gdy jakieś miasto znajduje się poniżej pewnej cyfry ludności, środki administracyjne działają inaczej. Jest około stu miast we Francji, gdzie prawa żyją w całej swojej mocy, gdzie inteligencja obywateli wznosi się aż do problemu powszechnego dobra lub przyszłości, który prawo chce rozwiązać: ale reszta Francji pojmuje jedynie bezpośrednią korzyść, uchyla się od wszystkiego co ją może naruszyć. Toteż, mniejwięcej w połowie Francji, spotyka się siłę inercji, urągającą wszelkiemu prawnemu, administracyjnemu i rządowemu działaniu. Zrozummy się! Ten opór nie dotyczy zasadniczych podstaw życia publicznego. Podatki, pobór do wojska, karanie wielkich zbrodni, wszystko to niewątpliwie funkcjonuje; ale, poza pewnemi uznanemi koniecznościami, wszystkie rozporządzenia prawodawcze tyczące obyczajów, interesów, pewnych nadużyć, są zupełnie iluzoryczne wskutek powszechnej złej woli. I, w chwili gdy drukuje się to opowiadanie, łatwo jest stwierdzić ten sam opór z którym się zderzył Ludwik XIV w Bretanji, widząc opłakane fakty wynikłe z prawa o polowaniu. Poświęci się rocznie życie dwudziestu lub trzydziestu ludzi, aby ocalić życie paru zwierząt.
We Francji, dla dwudziestu miljonów istot, prawo to jest jedynie arkusz papieru, przybity na bramie kościoła lub na merostwie. Stąd słowo papiery użyte przez Muchę jako symbol władzy. Wielu merów w miasteczkach (a nie mówimy nawet o wójtach zwykłych wsi) robi torebki na winogrona lub na zboże z numeru Biuletynu praw. Co się tyczy zwykłych wójtów, możnaby się przerazić ilością tych, którzy nie umieją ani pisać ani czytać, oraz sposobem w jaki prowadzone są księgi. Groza tej sytuacji, doskonale znanej poważnym urzędnikom, zmniejszy się z pewnością; ale to czego centralizacja, przeciw której tyle się gardłuje, jak gardłuje się we Francji przeciw wszystkiemu co jest wielkie, użyteczne i silne, nie dosięgnie nigdy, ale potęga, o którą złamie się zawsze, to ta, z którą miał się spotkać generał, a którą trzeba nazwać Miernokracją.
Wiele krzyczano na tyranję szlachty, krzyczy się dziś na tyranję finansistów, na nadużycia władzy, które są może jedynie nieuniknionemi tarciami jarzma społecznego nazwanego Kontraktem przez Russa, Konstytucją tu, Kartą ówdzie; tu Car, tam Król, w Anglji Parlament; ale zupełna niwelacja, zaczęta w r. 1789 a podjęta na nowo w 1830, przygotowała ciemne panowanie mieszczaństwa, i wydała mu na łup Francję. Fakt na nieszczęście zbyt pospolity dzisiaj, ujarzmienie gminy, małego miasteczka, podprefektury przez jedną familję; słowem obraz potęgi, jaką umiał zdobyć Gaubertin w pełnej dobie Restauracji, lepiej ujawni tę ranę społeczną niż wszystkie dogmaty i teorje. Wiele uciśnionych miejscowości przejrzy się w tym zwierciedle, wielu ludzi głucho zmiażdżonych znajdzie tutaj swoje D, O, M., ów mały nagrobek publiczny, które pociesza niekiedy po wielkiem nieszczęściu prywatnem.
W chwili gdy generał wyobrażał sobie, że zaczyna na nowo walkę, która nigdy się nie przerwała, dawny jego rządca uzupełniał oczka w sieci, w której trzymał cały powiat La-Ville-aux-Fayes. Aby uniknąć rozwlekłości, trzeba nam zwięźle przedstawić gałęzie genealogiczne, jakiemi Gaubertin obejmował okolicę, niby wąż boa okręcony koło olbrzymiego drzewa tak kunsztownie, że podróżny widzi w nim jedynie przejaw azjatyckiej wegetacji.
W r. 1793, istniało w dolinie Awony trzech braci nazwiskiem Mouchon. Od r. 1793 zaczęto, przez nienawiść do dawnego państwa, używać nazwy dolina Awony, zamiast dolina Aigues.
Starszy, rządca rodziny Ronquerolles, został posłem do Konwentu. Wzorem swego przyjaciela Gaubertina, oskarżyciela publicznego, który ocalił Soulanges‘ów, on ocalił dobra i życie Ronquerolles’om. Miał dwie córki; jedną za adwokatem Gendrin, drugą za młodym Gaubertin; umarł w r. 1804.
Drugi zyskał gratis, dzięki protekcji starszego, pocztę w Couches. Miał jedyną córkę i spadkobierczynię, za bogatym dzierżawcą okolicznym nazwiskiem Guerbet. Umarł w r. 1817.
Ostatni z Mouchonów został księdzem; był proboszczem w La-Ville-aux-Fayes przed Rewolucją, został z powrotem proboszczem z chwilą wskrzeszenia obrządków katolickich, i był jeszcze proboszczem tej małej stolicy. Nie chciał złożyć przysięgi, krył się przez długi czas w Aigues, w Chartreuse, pod tajemną protekcją starego i młodego Gaubertin. Mając w tej chwili sześćdziesiąt siedem lat, cieszył się powszechnym szacunkiem i przywiązaniem, dzięki zgodności swego charakteru z charakterem mieszkańców. Oszczędny aż do skąpstwa, uchodził za bardzo bogatego, a domniemany majątek jego wzmacniał szacunek jaki go otaczał. Ksiądz biskup wysoko cenił księdza Mouchon, którego w La-Ville-aux-Fayes nazywano czcigodnym proboszczem: co zaś, niemniej od jego majątku, zyskało Mouchonowi popularność, to fakt iż kilkakrotnie odrzucił propozycję wspaniałego probostwa w samej prefekturze, dokąd go biskup wzywał.
W tej chwili, Gaubertin, mer La-Ville-aux-Fayes, znajdował silne oparcie w panu Gendrin swoim szwagrze, prezydencie trybunału pierwszej instancji.
Młody Gaubertin, najczynniejszy adwokat miejscowy, zażywający w okręgu przysłowiowej reputacji, mówił, już po pięciu latach praktyki, o sprzedaży kancelarji. Chciał się ograniczyć do zawodu obrońcy, aby móc zająć miejsce swego wuja Gendrin, kiedy ten pójdzie na emeryturę. Jedyny syn prezydenta Gendrin był konserwatorem hipoteki.
Młody Soudry, który od dwóch lat zajmował główne miejsce w prokuraturze, był zaprzedaną duszą Gaubertina. Sprytna pani Soudry postarała się umocnić stanowisko pasierba olbrzymiemi widokami na przyszłość, żeniąc go z jedyną córką starego Rigou. Połączone majątki ex-mnicha i Soudrych, które miały przypaść prokuratorowi, czyniły z tego młodego człowieka jedną z najbogatszych i najznaczniejszych figur w departamencie.
Podprefekt La-Ville-aux-Fayes, pan des Lupeaulx, bratanek generalnego sekretarza jednego z najważniejszych ministerjów, był domniemanym mężem panny Elizy Gaubertin, najmłodszej córki mera, której posag, tak samo jak najstarszej, sięgał dwustu tysięcy franków, nie licząc nadziei! Urzędnik ten okazał mimowolny spryt, zakochując się w Elizie za przybyciem do La-Ville-aux-Fayes, w 1819. Bez tych konkurów, na które patrzano życzliwie, oddawna zmuszonoby go do wyniesienia się z miasta: ale należał in spe do rodziny Gaubertin, której naczelnik widział w tym związku nietyle bratanka, ile wuja. Toteż, w interesie bratanka, wuj oddawał cały swój wpływ na usługi p. Gaubertin.
Tak więc Kościół, Sąd pod swoją podwójną postacią, gmina, rząd, cztery nogi władzy kroczyły wedle woli mera.
Oto w jaki sposób ta potęga umocniła się powyżej i poniżej sfery, w której się poruszała.
Departament, do którego należało La-Ville-aux-Fayes, jest jednym z tych, któremu zaludnienie jego daje prawo do sześciu posłów. Okręg La-Ville-aux-Fayes, od czasu stworzenia lewego centrum w Izbie, wybrał niejakiego Leclercq, finansistę handlarzy win, zięcia Gaubertina, który stał się regentem banku. Liczba wyborców, którą ta bogata dolina dawała Wielkiemu Kolegium, była dość znaczna, aby wybór pana de Ronquerolles, protektora rodziny Mouchon, był na zawsze zapewniony, bodaj przez kompromis. Wyborcy La-Ville-aux-Fayes użyczali swego poparcia prefektowi pod warunkiem, że zachowa margrabiego de Ronquerolles jako posła Wielkiego Kolegium. Toteż Gaubertin, który pierwszy wpadł na myśl tej kombinacji wyborczej, był dobrze widziany w prefekturze, której oszczędzał wiele kłopotów. Prefekt przeprowadzał wybór trzech czystych ministerjałów, obok dwóch posłów z lewego centrum. Ci dwaj posłowie, którymi byli margrabia de Ronquerolles, szwagier hrabiego de Sérisy, i jeden z regentów banku, nie przerażali rządu. Toteż wybory w tym departamencie uchodziły w ministerstwie spraw wewnętrznych za nader pomyślne.
Hrabia de Soulanges, par, przeznaczony na marszałka Francji, wierny Burbonom, wiedział że jego włości i lasy są dobrze gospodarowane i strzeżone przez rejenta Lupin, przez Soudry‘ego; uważano go niejako za protektora, dzięki Gendrinowi, którego kolejno przeforsował na sędziego i na prezydenta Sądu, wspomagany w tem zresztą przez margrabiego de Ronquerolles.
Panowie Leclercq i de Ronquerolles zasiadali w lewem centrum bliżej lewicy niż centrum: sytuacja pełna korzyści dla tych, którzy uważają sumienie polityczne za kostjum.
Brat pana Leclercq został poborcą w La-Ville-aux-Fayes.
Poza tą stolicą doliny Awony, bankier, poseł z tego okręgu, nabył świeżo wspaniały majątek, dający trzydzieści tysięcy franków renty, z parkiem i zamkiem, która-to pozycja dawała mu wpływ na cały kanton.
Toteż, w wyższych regionach rządu, w obu Izbach i w ministerjum, Gaubertin miał protekcje równie potężne jak czynne, a nie korzystał z nich jeszcze dla błahostek, ani też nie wyczerpał ich zbyt częstemi żądaniami.
Radca Gendrin, mianowany prezydentem, był wielkim „macherem“ Sądu apelacyjnego. Pierwszy prezydent, jeden z trzech posłów ministerialnych, mówca potrzebny w Izbie, zostawiał przez pół roku trybunał panu Gendrin. Wreszcie radca prefektury, kuzyn Sarcusa, przezwany Sarcus-bogacz, sam też poseł, był prawą ręką prefekta. Gdyby nie względy rodzinne, które wiązały Gaubertina z młodym des Lupeaulx, brat pani Sarcus byłby pożądany na podprefekta w okręgu La-Ville-aux-Fayes. Pani Sarcus, żona radcy prefektury, z domu Vallat: (rodzina z Soulanges spokrewniona z Gaubertinami) podobno darzyła względami rejenta Lupin za czasu swej młodości. Mimo że miała czterdzieści pięć lat i syna wychowanka politechniki, ilekroć Lupin udawał się do prefektury, zawsze składał jej wizytę i bywał u niej na obiedzie lub na śniadaniu.
Bratanek p. Guerbet, poczmistrz, którego ojciec był, jak widzieliśmy, poborcą w Soulanges, zajmował ważne miejsce sędziego śledczego przy trybunale w La-Ville-aux-Fayes. Trzeci sędzia, syn rejenta Corbinet, siłą rzeczy należał duszą i ciałem do wszechpotężnego mera. Wreszcie młody Vigor, syn porucznika żandarmerji, był młodszym sędzią. Sibilet-ojciec, od niepamiętnych czasów pisarz trybunału, wydał siostrę za pana Vigor, porucznika żandarmerji w La-Ville-aux-Fayes. Poczciwiec ten, ojciec sześciorga dzieci, był kuzynem Gaubertina przez żonę swoją z domu Gaubertin-Vallat.
Od półtora roku, zjednoczone wysiłki dwóch posłów, pana de Soulanges, prezydenta Gaubertin, stworzyły miejsce komisarza policji w La-Ville-aux-Fayes na rzecz drugiego syna pisarza.
Starsza córka Sibileta zaślubiła pana Hervé, nauczyciela, którego zakład przeobrażono, z racji tego małżeństwa, w kolegjum: od roku La-Ville-aux-Fayes posiadało prowizora.
Sibilet, dependent rejenta Corbinet, czekał od Gaubertinów, Soudrych, Leclercq‘ów gwarancji potrzebnych na kupienie kancelarji patrona.
Ostatni z synów pisarza był urzędnikiem domen z przyrzeczeniem następstwa po poborcy, z chwilą gdy ten przejdzie na emeryturę.
Wreszcie, ostatnia córka Sibileta, panna szesnastoletnia, była zaręczona z kapitanem Corbinet, bratem rejenta, któremu wyrobiono miejsce dyrektora poczty listowej.
Pocztę konną La-Ville-aux-Fayes dzierżył starszy Vigor, szwagier bankiera Leclercq, który dowodził też Gwardją Narodową.
Stara panna Gaubertin-Vallat, siostra pisarzowej, miała trafikę ze stemplami.
Tak więc, w którąkolwiek stronę się obrócić w La-Ville-aux-Fayes, spotykało się członka tej niewidzialnej koalicji, której głową jawną, uznaną przez wszystkich, wielkich i małych, był mer miasteczka, dyktator handlu drzewem, Gaubertin!...
Jeżeli z podprefektury zejść w dolinę Awony, Gaubertin panował w Soulanges przez Soudrych, przez wice-mera Lupin, rządcę dóbr Soulanges, wciąż stykającego się z hrabią, przez sędziego pokoju Sarcusa, przez poborcę Guerbeta, przez lekarza Goudron, który ożenił się z panną Gendrin-Vattebled.
Władał w Blangy przez Rigou, w Couches przez poczmistrza, absolutnego władcę swej gminy. Z tego zaś jak ambitny mer La-Ville-aux-Fayes promieniował w dolinie Awony, można odgadnąć jego wpływ w reszcie departamentu.
Głowa domu Leclercq to był kapelusz zatknięty na godności posła. Bankier zgodził się od początku ustąpić Gaubertinowi mandatu, z chwilą gdyby otrzymał urząd generalnego poborcy. Prokurator Soudry miał zostać generalnym adwokatem przy Apelacji, a bogaty sędzia śledczy Guerbet czekał na krzesło radcy. Tak więc, posady te nietylko nie były uciskiem, ale zabezpieczały awans ambitnym młodym ludziom w mieście i jednały koalicji przyjaźń rodzin ubiegających się o jej poparcie.
Wpływ Gaubertina był tak poważny, tak wielki, że kapitały, oszczędności, pieniądze, Rigou, Soudry, Gendrin, Guerbet, Lupin, nawet bogacz Sarcus, wszystko było posłuszne jego wskazówkom! La-Ville-aux-Fayes wierzyło zresztą w swego mera. W równej mierze co zdolności Gaubertina, wychwalano jego uczciwość, jego uczynność; oddany był cały swoim krewnym, swoim krajanom, ale z prawem wzajemności. Rada gminna ubóstwiała go. Toteż cały departament potępiał pana Mariotte z Auxerre, że robił przykrość temu zacnemu panu Gaubertin.
Nie wiedząc o swej sile, ile że żaden wypadek jej okazania nie nastręczył się, mieszkańcy La-Ville-aux-Fayes chełpili się jedynie, że nie mają wśród siebie obcych i uważali się za wybornych patrjotów. Nic nie uchodziło tedy tej inteligentnej tyranji, niedostrzegalnej zresztą, która zdawała się każdemu tryumfem lokalności. Toteż, z chwilą gdy liberalna opozycja wydała wojnę Burbonom, Gaubertin, nie wiedząc gdzie umieścić swego naturalnego syna, o którym nic nie wiedziała jego żona, a który zwał się Bournier i od dawna chował się w Paryżu pod opieką Leclercqa, widząc iż został korektorem w drukarni, postarał się na jego intencję o koncesję drukarni w La-Ville-aux-Fayes. Z ramienia swego protektora chłopak założył pismo „Kurjer Awony“, wychodzące trzy razy na tydzień, które odrazu zdmuchnęło przywilej urzędowych ogłoszeń prefektury. Ta departamentalna gazetka najzupełniej oddana ministerstwu w ogólności, ale przynależąca do lewego centrum w szczególności, cenna dla handlu przez zamieszczanie kursów i rejestrów targowych, była całkowicie na usługach trjumwiratu Rigou, Gaubertin, Soudry. Znalazłszy się na czele niezłej drukarni, która już dawała dochody, Bournier zaczął myśleć o córce adwokata Marechal. Małżeństwo to zdawało się prawdopodobne.
Jedynym obcym wielkiej rodzinie awońskiej był inżynier dróg i mostów; toteż domagano się usilnie jego przeniesienia na korzyść pana Sarcus syna bogacza-Sarcus, i wszystko wróżyło, że ta luka w sieci będzie rychło naprawiona.
Ta potężna liga, która monopolizowała wszystkie urzędy publiczne i prywatne, która ssała okolicę, która uczepiła się władzy niby remora dna okrętu, uchodziła wszystkim oczom, generał Montcornet nie domyślał się jej. Prefektura szczyciła się pomyślnością okręgu La-Ville-aux-Fayes, o którym mówiono w ministerjum spraw wewnętrznych: „Oto wzorowa podprefektura! wszystko tam idzie jak po maśle! Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby wszystkie okręgi mogły być podobne!“. Duch rodziny był tak złączony z duchem lokalnym, że, jak w wielu małych miasteczkach, a nawet prefekturach, urzędnik obcej prowenjencji byłby zmuszony opuścić okolicę w ciągu roku.
Kiedy despotyczny nepotyzm mieszczański obierze sobie jakąś ofiarę, wówczas spęta ją i sknebluje tak skutecznie, że ofiara nie śmie się skarżyć; spowita jest smołą, woskiem, niby ślimak wrzucony do ula. Ta niewidoczna, nieuchwytna tyranja, ma za sprzymierzeńców potężne pobudki: chęć życia w rodzinie, dozorowania swych posiadłości, wzajemne poparcie związanych temi nićmi, gwarancje jakie znajduje rząd widząc swego urzędnika pod okiem współobywateli i powinowatych. Toteż nepotyzm istnieje zarówno w wyższej sferze departamentu, jak w prowincjonalnem miasteczku.
Co z tego wynika? Interesy lokalne święcą tryumf nad interesem powszechnym; wola paryskiej centralizacji łamie się, prawda faktów ulega zniekształceniu.
Wreszcie, skoro raz główne potrzeby publiczne są pokryte, jasnem jest, że prawa, zamiast działać na masy, naginając się do ich ducha; ludność stosuje je do siebie, zamiast stosować się do nich. Ktokolwiek podróżował na południu, na zachodzie Francji, w Alzacji, nietylko na tyle aby przenocować w gospodzie i obejrzeć pamiątki lub widoki, musi uznać prawdę tych spostrzeżeń. Te objawy mieszczańskiego nepotyzmu to dziś sekty odosobnione; ale duch obecnych praw dąży do tego aby je pomnażać. Ten płaski despotyzm może spowodować wielkie nieszczęścia, jak to wykażą perypetje dramatu, który się rozgrywał w tej chwili w Aigues.
Systemy obalone bardziej lekkomyślnie niżby ktoś mniemał, system monarchiczny i system cesarski, zaradzały temu nadużyciu przez wyróżnienie jednostek, przez klasyfikacje, przez przeciwwagę tego, co tak głupio nazwano przywilejem. Nie istnieją przywileje, z chwilą gdy wszystkim wolno jest drapać się na słup władzy. Czyżby zresztą nie były lepsze przywileje jawne, znane, niż przywileje uzurpowane w ten sposób, stworzone podstępem ze szkodą ducha, który ma być rzekomo publiczny, wskrzeszające despotyzm pokątny i o szczebel niższy od dawnego? Czyżby obalono szlachetnych tyranów oddanych swemu krajowi jedynie poto, aby stworzyć samolubnych tyraników? Czy władza ma się gnieździć w piwnicach, zamiast panować na swem naturalnem miejscu? Należałoby o tem pomyśleć. Duch lokalny, taki jak go narysowano tutaj, ogarnie Izbę.
Przyjaciel Montcorneta, hrabia de la Roche-Hugon, otrzymał dymisję wkrótce po ostatniej bytności generała. Niełaska owa rzuciła tego męża Stanu w szeregi opozycji; stał się jednym z koryfeuszów lewicy, którą rzucił szybko dla ambasady. Szczęściem dla Montcorneta, jego następca, hrabia de Casteran, był zięciem margrabiego de Troisville. Prefekt przyjął Montcorneta jak krewnego i prosił uprzejmie, aby zachował dawne obyczaje w prefekturze. Wysłuchawszy skarg generała, hrabia de Casteran zaprosił biskupa, prezydenta Sądu, pułkownika żandarmerji, radcę Sarcusa oraz generała dywizji na śniadanie nazajutrz.
Prezydent Sądu bron Bourlac, tak wsławiony procesami La Chanterie i Riföel, był to jeden z owych ludzi stojących przy każdym rządzie i szacownych dla władzy przez swoje bezwzględne oddanie. Wyniesienie swoje zawdzięczał fanatyzmowi dla Cesarza; zachowanie stopnia winien był swemu nieugiętemu charakterowi i zawodowej sumienności. Prezydent Sądu, który niegdyś ścigał zawzięcie resztki Szuanerji, ścigał później bonapartystów z równą zaciekłością. Ale lata, burze, złagodziły jego srogość; stuł się, jak wszystkie stare wygi, czarujący formami i obejściem.
Hrabia de Montcornet wytłómaczył swoje położenie, obawy swego generalnego strażnika, mówił o konieczności dania przykładu i podparcia sprawy własności.
Dygnitarze słuchali poważnie nie odpowiadając nic poza banalnościami: „Oczywiście, trzeba aby prawo utrzymało się w mocy. — Będziemy czuwali nad tem, ale w okolicznościach w jakich się znajdujemy konieczna jest roztropność. — Monarchja powinna robić dla ludu więcej, niżby zrobił lud sam dla siebie, gdyby był, jak w 1793, panem. — Lud cierpi, tyleż mamy obowiązków wobec nieco co wobec pana!“.
Nieubłagany prezydent Sądu rozwinął łagodnie poważne i życzliwe uwagi o położeniu niższych klas, które dowiodłyby naszym przyszłym utopistom, że wysocy urzędnicy znają już trudności problemu, którego rozwiązanie przypadło nowoczesnemu społeczeństwu.
Nie będzie zbytecznem wspomnieć tutaj, że, w owej epoce Restauracji, zdarzały się w rozmaitych okolicach krwawe zatargi, właśnie z przyczyny grabienia lasów, oraz z powodu rzekomych praw, jakie chłopi w niektórych gminach sobie uzurpowali. Ministerjum i dwór nie lubili tego rodzaju rozruchów, ani krwi która lała się przy ich tłumieniu, bez względu na wynik. Czując konieczność represji, wyrzucano urzędnikom niezręczność kiedy zdusili bunt, a usuwano ich kiedy okazali się słabi; toteż prefekci dyplomatyzowali wobec tych opłakanych wydarzeń.
Już na początku rozmowy, Sarcus-bogacz dał prezydentowi Sądu i prefektowi znak, którego Montcornet nie spostrzegł, a który zdecydował o biegu rozmowy. Prezydent Sądu znał nastroje w dolinie Aigues przez swego podwładnego Soudry.
— Przewiduję straszliwą walkę, rzekł prokurator z La-Ville-aux-Fayes do swego szefa, do którego udał się umyślnie. Pozabijają nam żandarmów, wiem to przez moich szpiegów. Będziemy mieli brzydki proces. Sąd przysięgłych nie poprze nas, pod grozą nienawiści rodzin dwudziestu lub trzydziestu oskarżonych; nie skaże na śmierć morderców, ani na galery ich wspólników. Ledwie uzyska pan, popierając rzecz osobiście, parę lat więzienia dla najwinniejszych. Lepiej zamknąć oczy niż je otwierać, skoro, otwierając je, jesteśmy pewni konfliktu, który spowoduje rozlew krwi; Państwo zaś beknie przytem jakie sześć tysięcy franków kosztu, nie licząc utrzymania tych ludzi na galerach. To drogo jak za tryumf, który z pewnością uwydatni publicznie słabość wymiaru sprawiedliwości.
Niezdolny podejrzewać wpływu miernokracji w okolicy, Montcornet nie wspomniał nic o Gaubertinie, którego ręka podsycała ognisko tych nieustannych kłopotów. Po śniadaniu, prezydent Sądu wziął hrabiego de Montcornet pod ramię i zaciągnął do gabinetu prefekta. Po tej konferencji, generał Montcornet napisał do żony, że jedzie do Paryża i nie wróci przed upływem tygodnia. Ujrzymy, z wykonania kroków które podyktował baron Bourlac, jak rozumne były jego poglądy. Jeżeli Aigues mogły się uchronić od powszechnej złej woli, to jedynie stosując się do polityki, jaką ten urzędnik wytyczył pod sekretem hrabiemu de Montcornet.
Niejednemu z tych, którzy szukają przedewszystkiem anegdoty, wydadzą się te wyjaśnienia zbyt rozwlekłe; ale pożytecznem będzie tu zaznaczyć, że, popierwsze, historyk obyczajów podlega prawom twardszym niż te, które władają historykiem faktów; musi uczynić wszystko prawdopodobnem, nawet to co prawdziwe; gdy w dziedzinie właściwej historji, niemożliwość usprawiedliwiona jest tem, że się zdarzyła. Ułomności społecznego lub prywatnego życia rodzą się z całego świata małych przyczyn, które mają związek ze wszystkiem. Uczony obowiązany jest uprzątnąć lawinę, pod którą zginęły wioski, aby wam pokazać kamyki oderwane od wierzchołka, będące przyczyną uformowania się tej góry śniegu. Gdyby chodziło tutaj tylko o samobójstwo, jest ich pięćset na rok w Paryżu; ten melodramat stał się pospolity i każdy może przyjąć jego najzwięźlejsze racje; ale w kogo możnaby wmówić, że zdarzyło się samobójstwo Własności, w czasach gdy majątek zda się cenniejszy od życia? De re vestra agitur, powiadał bajkospis, chodzi tu o sprawę wszystkich tych, którzy coś posiadają.
Pomyślcie, że ta liga całego kantonu i małego miasteczka przeciw staremu generałowi, który, mimo swej odwagi, uszedł niebezpieczeństw tysiąca bitew, rozegrała się w niejednym departamencie przeciw ludziom, którzy chcieli tam czynić dobrze. Ta koalicja grozi nieustannie genjalnemu człowiekowi, wielkiemu politykowi, wielkiemu agronomowi, wszystkim nowatorom wreszcie! To ostatnie, polityczne niejako wyjaśnienie, daje nietylko osobom dramatu ich prawdziwą fizjognomję, najdrobniejszemu szczegółowi jego wagę, ale także rzuca żywe światło na tę historję, w której wchodzą w grę wszystkie interesy społeczne.
W chwili gdy generał wsiadał do powozu, aby się udać do prefektury, hrabina zbliżała się do bramy Avonne, gdzie od półtora roku zamieszkał Michaud z młodą żoną Olimpją.
Ktoś, ktoby sobie przypomniał ów domek, tak jak go opisaliśmy wyżej, sądziliby że jest przebudowany. Po pierwsze, uzupełniono cegły wykruszone lub nadżarte przez czas, cement którego brakło w spojeniach. Odczyszczony łupkowy dach wrócił architekturze jej wesołość, balustrady odcinały się biało na tem sinawem tle. Oczyszczone i wysypane piaskiem ścieżki pielęgnował robotnik utrzymujący aleje parkowe. Okna, gzymsy, wszystek rzeźbiony kamień odnowiono; toteż zewnętrzna strona tego budynku odzyskała swój dawny blask. Podwórze, stajnie, obora, przeniesione z powrotem do bażantami i zakryte drzewami, miast zasmucać oko swym przykrym widokiem, mięszały z ustawicznym szumem lasu owe szmery, gruchania, trzepot skrzydeł, najrozkoszniejszy akompanjament nieskończonej melodji śpiewanej przez naturę. Miejsce to miało tedy zarazem coś z dzikości ustroni leśnej i z wykwintu angielskiego parku. Otoczenie domku, w harmonji z jego zewnętrznym wyglądem, miało coś szlachetnego, godnego, miłego, tak samo jak szczęście i starania młodej kobiety dawały wnętrzu fizjognomję bardzo różną od tej, jaką brutalne niechlujstwo dawnego strażnika wyciskało na niej wprzódy.
W tej chwili, pora roku uwydatniała wszystkie te naturalne splendory. Wonie koszów z kwiatami mięszały się z naturalnym zapachem lasu. Pobliskie łąki parkowe rozlewały zapach skoszonego siana.
Kiedy hrabina i jej goście doszli do końca krętej aleji, która wiodła do dworku, ujrzeli panią Michaud siedzącą przed domem, koło drzwi, i pracującą nad wyprawką dziecięcą. Ta kobieta tak stateczna, tak zajęta, dawała krajobrazowi ludzki wyraz, który dopełnia go i który w realności swojej jest tak wzruszający, że niektórzy malarze silili się, przez omyłkę, wprowadzić go w swoje obrazy. Ci artyści zapominają, że duch krajobrazu, kiedy jest dobrze oddany, jest tak potężny, że miażdży człowieka; gdy w naturze podobna scena jest zawsze w proporcji z osobą, dzięki ramie jaką zakreśla oko widza. Kiedy Poussin, ten francuski Rafael, zrobił w swoich „Arkadyjskich Pasterzach“ z krajobrazu akcesorjum, odgadł dobrze, że człowiek staje się mały i nędzny, kiedy na płótnie natura jest rzeczą główną.
Był to sierpień w całej swojej chwale, bliskie zbiory, obraz pełen prostych i silnych wzruszeń. Tam urzeczywistniało się marzenie wielu ludzi, w których życie ich, niestałe, przeplatane dobremi i złemi wstrząśnieniami, zbudziło pragnienie spoczynku.
Opowiedzmy w kilku słowach dzieje tego małżeństwa. Justyn Michaud nie przyjął zbyt gorąco propozycji znakomitego pułkownika kirasjerów, kiedy Montcornet zaproponował mu posadę w Aigues: myślał wciąż o powrocie do służby; ale, wśród porozumiewań i konferencji które go sprowadziły do pałacu Montcornet, ujrzał pannę służącą hrabiny. Młoda ta dziewczyna, powierzona hrabinie przez uczciwych dzierżawców z okolic Alençon, miała widoki na jakieś dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy franków, skoro raz doczeka się wszystkich sukcesji. Jak wielu rolników, którzy się pobrali młodo i których rodzice żyli, rodzice tej dziewczyny byli bardzo kuso z pieniędzmi; nie mogąc dać żadnego wychowania swej najstarszej córce, umieścili ją przy młodej hrabinie. Pani de Montcornet dała pannę Olimpję Charel uczyć szycia, kroju; kazała jej nakrywać oddzielnie od służby, i w odpłatę tych względów znalazła w mej owo ślepe przywiązanie tak potrzebne Paryżankom. Olimpja Charel, ładna Normandka, złotawa blondynka, nieco pulchna, z twarzyczką ożywioną, sprytnenu oczyma i noskiem godnym jakiej margrabiny, cienkim i zakrzywionym, z wyglądem dziewiczym mimo wydatnej z hiszpańska kibici, miała całą dystynkcję, jakiej młoda dziewczyna urodzona nieco powyżej ludu może nabyć w towarzystwie dobrej i łaskawej pani. Gustownie ubrana, skromna w obejściu, wysławiała się poprawnie. Michaud zakochał się tedy łatwo, zwłaszcza dowiadując się, że majątek jego lubej będzie kiedyś dość okrągły. Trudności pochodziły od hrabiny, która nie chciała się rozstać z tak szacowną pokojówką; ale, kiedy Montcornet przedstawił jej położenie Aigues, ślub odbył się bez innej zwłoki, prócz tych, jakich wymagała konieczność porozumienia z rodzicami, którzy zresztą rychło dali błogosławieństwo.
Za przykładem swego generała, Michaud uważał swą żonę za istotę wyższą, której trzeba słuchać po wojskowemu, bez zastrzeżeń. W tym spokoju, jak również w swojem czynnem życiu, znalazł typ szczęścia, jakiego pragną żołnierze rzucając swoje rzemiosło: dosyć pracy jak na wymagania ciała, dosyć zmęczenia aby kosztować uroku odpoczynku. Mimo swej znanej odwagi, Michaud nigdy nie otrzymał poważniejszej rany, nie nabył owych chorób, które kwaszą humor weteranów. Jak wszyscy ludzie naprawdę silni, humor miał równy, żona kochała go też z całego serca. Od swego przybycia do dworku, szczęśliwe to małżeństwo kosztowało słodyczy miodowego miesiąca, w harmonji z naturą i ze sztuką, której twory otaczały ich: okoliczność dość rzadka! Rzeczy dokoła nas nie zawsze są zgodne z położeniem naszych dusz.
W tej chwili było to tak ładne, że hrabina zatrzymała Blondeta i księdza Brossette, mogli bowiem widzieć ładną panią Michaud nie będąc przez nią widziani.
— Kiedy się przechadzam, zawsze zachodzę w tę stronę, rzekła cicho. Lubię oglądać ten pawilon i jego dwie turkawki, tak jak miło jest oglądać ładny krajobraz.
I oparła się znacząco na ramieniu Emila Blondet, aby się z nim podzielić wrażeniem nader subtelnem, które nie łatwo wyrazić, ale które kobiety odgadną.
— Chciałbym być odźwiernym w Aigues, odparł Blondet z uśmiechem. Ale co pani? dodał widząc wyraz smutku, jaki te słowa ściągnęły na twarz hrabiny.
— Nic.
— Zawsze kiedy kobiety mają coś ważnego, odpowiadają obłudnie: Nic.
— Ależ mogą nas oblegać myśli, które wam wydają się lekkie, a które dla nas są straszne. I ja także zazdroszczę losu Olimpji...
— Niech Bóg panią wysłucha! rzekł ksiądz Brochette uśmiechając się, aby odjąć tym słowom całą ich powagę.
Pani de Montcornet uczuła niepokój widząc w postaci i rysach Olimpji wyraz lęku i smutku. Ze sposobu, w jaki kobieta ciągnie nitkę przy każdym ściegu, druga kobieta odgadnie jej myśli. W istocie, mimo że ubrana w ładną różową sukienkę, z gołą głowa i starannie uczesana, pani Michaud nie miała w główce myśli zgodnych z jej strojem, z tym pięknym dniem, z jej robótką. Jej piękne czoło, jej spojrzenie gubiące się chwilami w piasku albo w liściach, na które patrzyła bezwiednie, wyrażały głęboki lęk, z tem większą szczerością, iż nie wiedziała że się jej ktoś przygląda.
— I ja jej zazdrościłam!... Co może chmurzyć jej myśli?... rzekła hrabina do proboszcza.
— Proszę pani, odparł pocichu ksiądz Brossette, jak pani wytłómaczy, że wśród doskonałego szczęścia zawsze człowieka oblegają przeczucia mgliste ale posępne?...
— Księże proboszczu, odparł Blondet z uśmiechem, niech sobie ksiądz nie pozwala na odpowiedzi w stylu biskupim!... Nic darmo, wszystko się płaci, powiedział Napoleon.
— Taka zasada, wygłoszona przez te cesarskie usta, nabiera rozmiarów Społeczeństwa, odparł proboszcz.
— I cóż, Olimpio, co tobie, moje dziecko? rzekła hrabina podchodząc do swej dawnej służącej. Wydajesz się smutna, zamyślona. Czyżby jakieś dąsy małżeńskie?...
Pani Michaud wstając już zmieniła wyraz twarzy.
— Moje dziecko, rzekł Emil ojcowskim tonem, chciałbym wiedzieć co może chmurzyć to czółko, tu w tym dworku, gdzie mieszkasz prawie tak wygodnie jak hrabia d’Artois w Tuilerjach. Robicie tu wrażenie gniazdka słowików w gąszczu! Czyż nie masz za męża najdzielniejszego chłopca z Młodej Gwardji, pięknego mężczyznę, który cię kocha do szaleństwa? Gdybym był znał warunki jakie Montcornet wam tu zapewnił, byłbym rzucił swój fach gryzipiórka aby zostać generalnym strażnikiem.
— To nie jest stanowisko dla człowieka z pańskim talentem, odparła Olimpja uśmiechając się do Blondeta jak do znajomego.
— Co tobie więc, drogie dziecko? rzekła hrabina.
— Proszę pani, boję się...
— Boisz się! czego? spytała żywo hrabina, której to słowo przypomniało Muchę i Fourchona.
— Wilków? rzekł Emil dając pani Michaud znak, którego nie zrozumiała.
— Nie, proszę pana, chłopów. Ja, która się urodziłam w Perche, gdzie jest trochę niedobrych ludzi, nie sądzę, aby ich było tylu i tak złych jak w tych stronach. Nibyto się nie mieszam do spraw męża, ale on nie ufa chłopom do tego stopnia, że bierze z sobą broń nawet w biały dzień kiedy udaje się do lasu. Powiada swoim ludziom, aby zawsze mieli się na baczności. Pojawiają się tu od czasu do czasu fizjognomje, które nie wróżą nic dobrego. Kiedyś szłam pod murem do źródełka w lesie, które nazywają Srebrnym potokiem, z przyczyny blaszek srebrnych, które, powiadają, posiał tam Bouret... Otóż, wie pani, usłyszałam dwie kobiety, które prały bieliznę, nie wiedziały że ja tam jestem. Stamtąd widać nasz dworek, te stare pokazywały go sobie. „Ależ wydano pieniędzy, mówiła jedna, dla tego, który ma zająć miejsce po starym Kuternodze. — Ano, muszą dobrze płacić człowieka, który się podejmie tak dręczyć biedaków, odparła druga. — Nie długo będzie dręczył, rzekła pierwsza, musi się to raz skończyć. Koniec końców, my mamy prawo zbierać drwa. Nieboszczka pani z Aigues dała nam pozwolenie. Jest od tego czasu trzydzieści lat, tak już postanowione. — Zobaczymy, jak rzeczy pójdą na przyszły rok, odparła druga. Mój zaklął się na wszystko, że cała żandarmerja świata nie przeszkodzi nam iść do lasu, że on pójdzie, i niech się dzieje co chce!... — Dalibóg, trza przecież abyśmy nie pomarli z zimna i abyśmy upiekli chleb, rzekła pierwsza. Im nic nie brakuje. Żonusia tego hycla Michaud będzie miała ciepło, cho!...“ Słowem, proszę pani, nagadali okropności o mnie, o pani, o panu hrabi... Powiedzieli wkońcu, że najpierw spali się folwarki, a potem zamek...
— Ba, rzekł Emil, gadania kumoszek. Kradli generała, już go nie będą kradli. Ci ludzie są wściekli, to i wszystko! Bądźcie panie przekonane, że rząd jest zawsze mocniejszy wszędzie, nawet w Burgundji. W razie rozruchów, sprowadziłoby się, jeżeli trzeba, cały pułk kawalerji.
Ksiądz, stojąc za hrabiną, dawał znaki pani Michaud, aby zmilczała swoje obawy, będące z pewnością objawem jasnowidzenia, jakie daje prawdziwe uczucie. Wyłącznie pochłonięta jedną istotą, dusza chłonie w końcu aurę moralną która ją otacza i widzi w niej elementy przyszłości. Zakochana kobieta ma przeczucia takie, jakie później miewa matka. Stąd pewne melancholje, niewytłómaczone smutki, które dziwią mężczyzn: u nich energja wyssana przez życie nie pozwala na podobne skupienie. Wszelka szczera miłość staje się u kobiety czynną kontemplacją mniej lub więcej jasnowidzącą, mniej lub więcej głęboką, zależnie od charakterów.
— No, moje dziecko, pokaż swój dworek panu Emilowi, rzekła hrabina, która się tak zadumała, że zapomniała o Pechinie.
Wnętrze odnowionego pałacyku było w harmonji z zewnętrzną wspaniałością. Na parterze, przywracając pierwotne proporcje architekt przysłany wraz z robotnikami z Paryża — fakt żywo krytykowany przez mieszkańców La-Ville-aux-Fayes — urządził cztery pokoje. Najpierw przedpokój, w głębi którego mieściły się stare kręcone schody z balustradą, a za którym znajdowała się kuchnia; następnie, po każdej stronie przedpokoju, jadalnia i salon. Na suficie były herby, cały zaś salon wyłożony był poczerniałym od starości dębem. Artysta ten, wybrany przez panią Montcornet dla restauracji Aigues, postarał się sharmonizować urządzenie tego salonu z dawną ramą.
W tej epoce, moda nie dawała jeszcze przesadnej wartości szczątkom minionych wieków. Rzeźbione drewniane fotele, krzesła z wysokiem oparciem i z dywanowem obiciem, konsole, zegary, stoły, świeczniki wygrzebane u tandeciarzy w Auxerre i La-Ville-aux-Fayes, były o połowę tańsze niż fabryczne meble nowoczesnej tandety. Architekt kupił tedy parę wózków tej dobrze wybranej starzyzny, która, połączona z tem co było w zamku niezdatnego do użytku, uczyniło z salonu rządcy niemal artystyczną kreację. Co się tyczy jadalni, odmalował ją na kolor drzewa, obił papierem tak zwanym szkockim; pani Michaud założyła w oknie białe perkalowe firanki z zieloną obszewką, wstawiła mahoniowe krzesła obite zielono, dwa kredensy i mahoniowy stół. Ten pokój, ozdobiony wojennemi rycinami, ogrzany był małym fajansowym piecykiem, po którego obu stronach widać było fuzje myśliwskie. Te tak niekosztowne wspaniałości uchodziły w całej dolinie za ostatnie słowo azjatyckiego zbytku. Rzecz szczególna, obudziły one pożądliwość Gaubertina, który, przyrzekając sobie zrównać Aigues z ziemią, zachowywał sobie w duchu ten rozkoszny dworek.
Na pierwszem piętrze, trzy pokoje stanowiły mieszkanie małżeństwa. Widać było w oknach muślinowe firanki, które przypominały Paryżaninowi kaprysy i wyszukanie stołecznych domów. Tam, pani Michaud, kierując się własnym smakiem, postarała się o obicia z glansowanego papieru. Na kominku w sypialni, mieszczącej owe banalne meble mahoniowe obite utrechckim aksamitem oraz łóżko w formie łodzi z kolumienkami i baldachimem, z którego spływały haftowane muślinowe firanki, znajdował się alabastrowy zegar między dwoma świecznikami okrytemi gazą. Obok nich, pod szklaną pokrywą, dwa wazony sztucznych kwiatów, dar małżeński kwatermistrza. Wyżej, na poddaszu, pokój kucharki, służącego i Pechiny też świeżo odmalowane.
— Olimpjo, dziecko, ty mi nie mówisz wszystkiego? spytała hrabina wchodząc do pokoju pani Michaud i zostawiając na schodach Emila i księdza, którzy zeszli słysząc że drzwi się zamykają.
Pani Michaud zbita z tropu przez księdza Brossette, chcąc uniknąć rozmowy o swoich obawach, o wiele żywszych niż to okazywała, zdradziła tajemnicę, która przypomniała hrabinie przedmiot jej wizyty.
— Kochani męża, pani wie o tem; otóż, czy pani byłaby rada widzieć przy sobie rywalkę?...
— Rywalkę?...
— Tak proszę pani, ta smarkata, którą pani mi dała na wychowanie, kocha się w nim bezwiednie, biedna mała!... Zachowanie tego dziecka, długo będące dla mnie tajemnicą, wyjaśniło się od kilku dni...
— W trzynastym roku!...
— Tak, pani, i przyzna pani, że kobieta w trzecim miesiącu ciąży, która sama będzie karmić swoje dziecko, może być niespokojna. Ale, aby nie mówić pani tego przy tych panach, opowiadałam pani oraz ich głupstwach bez znaczenia, dodała sprytnie dzielna żona strażnika.
Pani Michaud nie obawiała się zbytnio Genowefy Niseron, od kilku zaś dni doznawała śmiertelnego lęku, który chłopi, raz go obudziwszy, podtrzymywali w niej przez złośliwość.
— I po czem spostrzegłaś, że...
— Po niczem i po wszystkiem, odparła Olimpia patrząc na hrabinę. Ta mała na moje rozkazy jest leniwa jak żółw, a żywa jak jaszczurka na najdrobniejszą rzecz, której zażąda Justyn. Drży jak liść na dźwięk jego głosu, wniebowzięta jest kiedy na niego patrzy, ale nie ma pojęcia o miłości, nie wie że kocha.
— Biedne dziecko! rzekła hrabina z uśmiechem i akcentem pełnym naiwności.
— I tak, ciągnęła pani Michaud odpowiadając uśmiechem na uśmiech dawnej pani, Genowefa jest ponura kiedy Justyn bawi poza domem; a kiedy jej spytam o czem myśli, odpowiada, że boi się pana Rigou. Ot, głupstwa!... Myśli, że wszyscy dybią na nią, a wygląda jak istny kocmołuch. Kiedy Justyn objeżdża lasy w nocy, ta dziewczyna jest niespokojna tak samo jak i ja. Kiedy otworzę okno słysząc krok jego konia, widzę światło u Pechiny, jak ją nazywają, które świadczy, że ona czuwa, że czeka: kładzie się, tak jak ja, dopiero kiedy on wróci.
— Trzynaście lat, rzekła hrabina, nieszczęśliwa!...
— Nieszczęśliwa?... odparła Olimpja. Nie. Ta dziecinna miłość ocali ją.
— Od czego? spytała pani Montcornet.
— Od losu, który czeka tu prawie wszystkie dziewczęta w jej wieku. Odkąd ją trochę umyłam, zrobiła się mniej brzydka, ma coś oryginalnego, dzikiego, co działa na mężczyzn. Jest tak odmieniona, że paniby jej nie poznała. Syn tego bezecnego karczmarza z Pod Wiechy, Mikołaj, największe ladaco w całej wsi, zagiął parol na tę małą, ściga ją jak zwierzynę. O ile nie bardzo jest prawdopodobne, aby człowiek tak bogaty jak pan Rigou i który zmienia służące co trzy lata mógł prześladować dwunastoletnią brzydulę, to zdaje się pewne, że Mikołaj Tonsard goni za Pechiną, Justyn mi powiedział. To byłoby okropne, bo tutejsi ludzie żyją doprawdy jak zwierzęta; ale Justyn, naszych dwoje służby i ja czuwamy nad małą, toteż niech pani będzie spokojna; nie wychodzi nigdy sama, chyba w biały dzień, i to najwyżej do bramy. Gdyby przypadkiem wpadła w zasadzkę, uczucie jej dla Justyna dałoby jej siłę i spryt do obrony, bo kobieta, która kocha kogoś, umie się oprzeć nienawistnemu mężczyźnie.
— To dla niej przyszłam tutaj, odparła hrabina; nie wiedziałam jak potrzebna była ci moja wizyta, bo, moje dziecko, ta mała wypięknieje!...
— Och, pani, odparła Olimpja z uśmiechem, ja jestem pewna Justyna. Co za człowiek! Co za serce!... Gdyby pani wiedziała, jaką głęboką wdzięczność on ma dla generała, któremu, powiada, zawdzięcza swoje szczęście! Jest aż zanadto oddany. Naraziłby swoje życie, jak na wojnie, i zapomina że niedługo może być ojcem rodziny.
— Wiesz, żałowałam cię, rzekła hrabina rzucając Olimpji spojrzenia, od którego młoda mężatka zarumieniła się; ale już nie żałuję niczego, widząc cię szczęśliwą. Co za wspaniała i szlachetna rzecz miłość w małżeństwie! dodała wypowiadając głośno myśl, której nie śmiała wprzód wyrazić księdzu Brossette.
Wirginja de Troisville zadumała się, a pani Michaud uszanowała to milczenie.
~ Powiedz mi, czy ta mała jest uczciwa? spytała hrabina, budząc się jak ze snu.
— Tak samo jak ja, odparła pani Michaud.
— Dyskretna?
— Jak grób.
— Wdzięczna?
— Och, pani, ma wobec mnie napady pokory, które świadczą o anielskiej naturze; przychodzi mi całować ręce; mówi czasem takie rzeczy, że można osłupieć, „Czy można umrzeć z miłości?“ pytała mnie wczoraj — Czemu pytasz o to? odparłam. — Żeby wiedzieć, czy to jest choroba!...“
— Ona to powiedziała?... wykrzyknęła hrabina.
— Gdybym pamiętała wszystkie jej powiedzenia, powtórzyłabym pani wiele innych, odrzekła Olimpja. Ona robi wrażenie, że więcej wie o tem odemnie...
— Czy sądzisz, moje dziecko, że mogłaby cię zastąpić przy mnie, bo nie mogę się obejść bez jakiejś Olimpji, rzekła hrabina uśmiechając się z odcieniem smutku.
— Jeszcze nie, proszę pani, jest za młoda, ale za dwa lata, tak... Przytem, gdyby było potrzebne aby odeszła stąd, uprzedziłabym panią. Trzebaby ją wychować, nie ma pojęcia o świecie. Dziadek Genowefy, stary Niseron, to człowiek który raczej dałby sobie uciąć szyję, niżby miał skłamać; umarłby z głodu pod składem żywności, takie już ma zasady, i wnuczka jego chowana jest w tych pojęciach... Pechina uważałaby się za równą pani, bo poczciwiec zrobił z niej, jak on powiada, republikankę, tak samo jak stary Fourchon zrobił z Muchy cygana. Ja śmieję się z tych wybryków, ale pani mogłaby się pogniewać, ona panią czci jedynie jako swoją dobrodziejkę, ale nie jako kogoś wyższego od siebie. Cóż pani chce, to dziczka, dzika jak jaskółka... Krew matki także w tem odgrywa rolę.
— Czemże była jej matka?
— Pani nie zna tej historji, rzekła Olimpja. Otóż, syn starego zakrystjana z Blangy, wspaniały chłopak wedle tego co mi opowiadali tutejsi ludzie, został wzięty przez wielką brankę. Ten Niseron był dopiero prostym kanonierem w r. 1809, w korpusie który z Ilyrji i Dalmacji miał rozkaz przybyć na Węgry aby przeciąć odwrót Austrjakom, w razie gdyby cesarz wygrał pod Wagram. To Michaud opowiedział mi te rzeczy, on tam był. Niseron, jako ładny chłopak, podbił w Zara serce Montenegryjki, góralki, której garnizon francuski dosyć przypadł do serca. Zgubiona w opinji rodaków, nie mogła zostać w mieście po wyjściu Francuzów. Zena Kropoli, zwana obelżywie Francuską, poszła tedy za pułkiem artylerji, i wróciła do Francji po zawarciu pokoju. August Niseron starał się o pozwolenie zaślubienia Montenegryjki wówczas noszącej w łonie Genowefę, ale biedna kobieta umarła w Vincennes w połogu, w styczniu 1810.
Papiery nieodzowne do małżeństwa przyszły w kilka dni potem; August Niseron napisał do ojca aby przyjechał po dziecko z piastunką ze swoich stron i aby się niem zajął; dobrze uczynił, bo odłamek granatu zabił go pod Montereau. Zapisana pod imieniem Genowefy i ochrzczona w Soulanges, ta mała Dalmatynka była pod opieką panny Laguerre, którą ta historja bardzo wzruszyła. Taki już widać los tej małej, być przybranem dzieckiem państwa z Aigues. W swoim czasie, stary Niseron dostał z zamku wyprawkę i trochę pieniędzy dla niej.
W tej chwili, z okna przy którem stały, hrabina i Olimpja ujrzały Michauda zbliżającego się do księdza Brossette i do Emila, którzy przechadzali się rozmawiając w dużym kręgu wysypanym piaskiem.
— Gdzież ona jest? rzekła hrabina, obudziłaś we mnie szaloną ochotę zobaczenia jej...
— Poszła zanieść mleko pannie Gaillard, przy bramie, musi być już blisko, bo będzie przeszło godzina jak wyszła...
— Więc dobrze, pójdę z tymi panami naprzeciwko, rzekła pani de Montcornet schodząc.
W chwili gdy hrabina rozwijała parasolkę, Michaud wysunął się aby jej powiedzieć, że generał zostawi ją prawdopodobnie samą na dwa dni.
— Panie Michaud, rzekła żywo hrabina, niech mnie pan nie zwodzi, tu się dzieje coś ważnego. Pańska żona boi się, i jeżeli jest wielu ludzi podobnych do starego Fourchon, niepodobna mieszkać w tych stronach...
— Gdyby tak było, proszę pani, nie chodzilibyśmy po świecie, odparł Michaud śmiejąc się, bo nas łatwo jest się pozbyć. Chłopi wrzeszczą, to i wszystko. Ale żeby mieli przejść od krzyku do czynu, od przestępstwa do zbrodni, na to zanadto cenią życie, wolność... Olimpja musiała pani powtórzyć gadania, które ją przestraszyły, ale ona jest w stanie, w którym można przestraszyć się snu, dodał biorąc żonę pod ramię i przyciskając je znacząco, dając jej do zrozumienia aby milczała na przyszłość.
— Cornevin! Juljo! zawołała pani Michaud, która ujrzała niebawem głowę starej kucharki w oknie, idę parę kroków, czuwajcie nad domem.
Dwa olbrzymie psy, które zaczęły wyć, okazały, iż załoga bramy Avonne jest dość silna. Słysząc te psy, stary Cornevin wyszedł z gąszcza i ukazał swą głowę, jedną z tych, jakie spotyka się jedynie w Perche. Cornevin musiał być Szuanem w roku 1794 i 1799.
Wszyscy towarzyszyli hrabinie jedną z sześciu alej leśnych, wiodącą wprost do bramy Couches tuż koło Srebrnego Potoku. Pani de Montcornet szła naprzód z Blondetem. Ksiądz, Michaud i jego żona mówili z sobą z cicha o spotkaniu, które objawiło dziedziczce stan okolicy.
— Może to opatrznościowe, mówił proboszcz, bo, jeśli dziedziczka zechce, zdołamy zapomocą dobrodziejstw i łagodności odmienić tych ludzi...
O sześćset kroków od dworku nad strumieniem, hrabina ujrzała na ścieżce rozbity garnek gliniany i rozlane mleko.
— Co się stało małej?... rzekła wołając Michauda i jego żonę, którzy już wracali.
— Nieszczęście, jak Piotrusi w bajce Lafontaine‘a, odparł Blondet.
— Nie, biedne dziecko musiał ktoś zaskoczyć i ścigać, bo dzbanek rzucono w bok, rzekł ksiądz Brossette badając teren.
— Och, tak, to jest stopa Pechiny, rzekł Michaud. Ślad jej nóg obróconych w miejscu świadczy o nagłym przestrachu. Mała rzuciła się gwałtownie w stronę dworku, chcąc wracać.
Wszyscy udali się za śladami, wskazywanemi palcem przez generalnego strażnika, który szedł badając je i który zatrzymał się w alei, o sto kroków od stłuczonego dzbanka, w miejscu gdzie się kończyły ślady Pechiny.
— O, dodał, skierowała się ku Awonie, może była osaczona od strony dworku.
— Ależ, wykrzyknęła pani Michaud, to już przeszło godzina jak jej niema!
Groza odbiła się na wszystkich twarzach. Proboszcz pobiegł w stronę dworku badając drogę, gdy Michaud, wiedziony tą samą myślą, udał się aleją w stronę Couches.
— Och, Boże, ona tu padła, rzekł Michaud wracając z miejsca gdzie kończyły się ślady ku Srebrnemu Potokowi, do miejsca gdzie kończyły się one również w środku Alei... O, patrzcie! rzekł wskazując.
Wszyscy ujrzeli w istocie na piasku ślad wyciągniętego ciała.
— Ślady, które idą w stronę lasu, to ślady nóg obutych, rzekł proboszcz.
— To stopy kobiety, rzekła hrabina.
— A tam, w miejscu rozbitego garnka, to ślady mężczyzny, dodał Michaud.
— Nie widzę śladu dwóch różnych nóg, rzekł proboszcz, który udał się aż do lasu śladem obuwia kobiety.
— Musiano ją z pewnością porwać i zanieść do lasu, wykrzyknął Michaud.
— Jeżeli to noga kobieca, byłoby to niepojęte, wykrzyknął Blondet.
— To musi być jakiś żarcik tego gałgana Mikołaja, rzekł Michaud, od kilku dni czyha na Pechinę. Dziś rano, czatowałem dwie godziny pod mostem, aby złapać hultaja, któremu jakaś kobieta dopomogła może w zamachu.
— To okropne! rzekła hrabina.
— Im się wydaje, że to figle! dodał proboszcz z goryczą i smutkiem.
— Och, Pechina nie da się zatrzymać, rzekł Michaud, ona jest zdolna przebyć Awonę wpław... Przepatrzę brzegi rzeki, Ty, droga Olimpko, wracaj do domu, a wy, panowie, wraz z panią hrabiną przejdźcie się aleją w stronę Couches.
— Co za kraj! rzekła hrabina.
— Nicponie są wszędzie, odparł Blondet.
— Czy to prawda, księże proboszczu, spytała pani de Montcornet, że ja ocaliłam tę małą ze szponów starego Rigou?
— Wszystkie dziewczęta powyżej piętnastu lat, które pani zechce przyjąć do zamku, wyrwie pani temu potworowi, odparł ksiądz Brossette. Próbując ściągnąć do siebie to dziecko dwunastoletnie, ten apostata chciał nasycić zarazem i swoją rozpustę i swoją zemstę. Biorąc starego Niseron za zakrystjana, wytłómaczyłem temu poczciwcowi intencje Rigou, który bajał mu o wynagrodzeniu win jego wuja, mego poprzednika na probostwie. To jedna z pretensji, jakie były mer ma przeciw mnie: nienawiść jego wzmogła się od tego... Stary Niseron oświadczył uroczyście temu Rigou, że go zabije jeśli się zdarzy co złego Genowefie; uczynił go odpowiedzialnym za wszelki zamach na cześć tego dziecka. Byłbym skłonny w pościgu Mikołaja Tonsard widzieć jakąś piekielną machinację tego człowieka, który sądzi, że mu tu wszystko wolno.
— Nie lęka się tedy sądów?... rzekł Blondet.
— Po pierwsze, jest teściem prokuratora, odrzekł ksiądz po pauzie. Następnie, nie domyśliłby się pan, dodał, jak obojętna jest miejscowa policja oraz prokuratura w stosunku do tych ludzi. Byleby chłopi nie palili folwarków, byle nie mordowali, nie truli, byle płacili podatki, pozwalają im robić między sobą co im się podoba; że zaś bez zasad religijnych, dzieją się rzeczy okropne. Po drugiej stronie kanału Awony niedołężni starcy drżą gdy mają zostać w domu, wówczas bowiem nie daje się im już jeść; toteż idą w pole jak długo nogi mogą ich udźwignąć; jeżeli się położą, wiedzą dobrze, że to na śmierć z głodu. Pan Sarcus, sędzia pokoju, powiada, że gdyby się wytaczało proces wszystkim zbrodniarzom, państwo zrujnowałoby się na koszta.
— Ależ to bystry człowiek ten sędzia, wykrzyknął Blondet.
— Och, ksiądz biskup zna dobrze położenie tej doliny, a zwłaszcza stan tej gminy, ciągnął proboszcz. Jedna religja może naprawić tyle zła; prawo, zwłaszcza tak okaleczone jak dziś, wydaje mi się bezsilne...
Krzyk wychodzący z lasu przerwał księdzu, hrabina zaś, poprzedzana przez Emila i proboszcza, zapuściła się odważnie w las, biegnąc w kierunku wskazanym przez krzyki.
Bystrość właściwa dzikim, jaką nowy zawód rozwinął w panu Michaud, połączona ze znajomością namiętności i interesów gminy, wytłomaczyła po części trzecią idyllę w stylu greckim, jaką wieśniacy, biedni jak Tonsard oraz czterdziestolatki bogate jak Rigou, tłómaczą wedle klasycznego słowa swobodnie, w zaciszu sielskiem.
Mikołaj, drugi syn Tonsarda, wyciągnął przy losowaniu bardzo zły numer. Dwa lata wprzódy, dzięki interwencji Soudryego, Gaubertina i Sarcusa, brata jego uwolniono jako niezdatnego do wojska dla rzekomej choroby mięśni w prawej ręce; że jednak później Jan Ludwik posługiwał się instrumentami rolniczemi z uderzającą swobodą, było o tem w okolicy wiele gadania. Soudry, Rigou, Gaubertin, protektorzy tej rodziny, ostrzegli karczmarza, żeby nie próbował wycyganić rosłego i silnego Mikołaja od służby. Mimo to, mer La-Ville-aux-Fayes oraz Rigou rozumieli tak dobrze potrzebę zobowiązania ludzi śmiałych i zdolnych do wszystkiego, zręcznie kierowanych przez nich przeciw Aigues, że Rigou dał pewną nadzieję Tonsardowi i jego synowi. Ten zbiegły mnich, do którego Katarzyna, bardzo oddana bratu, zachodziła od czasu do czasu, radził zwrócić się do hrabiny i do generała.
— Będzie może rad oddać wam tę usługę, aby was ugłaskać; zawsze to będzie zdobycz na nieprzyjacielu, rzekł Katarzynie straszliwy teść prokuratora. Jeżeli Tapicer odmówi, wówczas zobaczymy.
W przewidywaniach Rigou, odmowa generała miała pomnożyć winy obszarnika wobec chłopów i zyskać koalicji nową wdzięczność ze strony Tonsardów, w razie gdyby jego chytrość podsunęła byłemu merowi sposób uwolnienia Mikołaja.
Mikołaj, który miał za kilka dni stawać przed komisją, mało pokładał nadziei w protekcji generała, z przyczyny pretensji dworu do rodziny Tonsard.
Namiętność jego, lub, jeśli wolicie, jego upór, jego kaprys do Pechiny tak dalece wzmogły się na myśl o tym wyjeździe, który nie zostawiał mu już czasu na to aby ją uwieść, że postanowił spróbować gwałtu. Wzgarda, jaką to dziecko, poza energicznym oporem, okazywało swemu prześladowcy, obudziła w tym wiejskim lowelasie nienawiść, której wściekłość równa była jego żądzy. Od trzech dni czatował na Pechinę; biedne zaś dziecko wiedziało, że ją tropią. Istniało między Mikołajem a jego ofiarą to samo czucie, co między myśliwym a zwierzyną. Kiedy Pechina wysuwała się o kilka kroków za kratę, spostrzegała głowę Mikołaja w alei równoległej do murów parkowych albo na moście. Mogłaby się uwolnić od wstrętnego pościgu, skarżyć się dziadkowi, ale wszystkie dziewczyny, nawet najnaiwniejsze, przez osobliwy, może instynktowny lęk, boją się w tego rodzaju przygodach zwierzyć się swoim naturalnym obrońcom.
Genowefa słyszała, jak ojciec Niseron poprzysięgał, że zabije człowieka — ktokolwiekby on był — któryby tknął jego wnuczkę: tak brzmiały jego słowa.
Starzec sądził, że dziecku temu będzie ochroną biała aureola siedemdziesięciu lat jego uczciwości. Perspektywa straszliwych dramatów dosyć przeraża gorącą wyobraźnię młodych dziewczyn, tak iż niema potrzeby zanurzać się wgłąb ich serca, aby w niem znaleźć liczne i ciekawe racje, które im kładą wówczas na ustach pieczęć milczenia.
W chwili gdy miała zanieść mleko, posłane przez panią Michaud córce Gaillarda, strażnikowi bramy Couches, którego krowa się ocieliła, Pechina, nim puściła się w drogę, rozejrzała się dobrze dokoła, jak kotka która wychodzi z domu. Nie ujrzała nigdzie śladu Mikołaja, wsłuchała się w ciszę, jak powiada poeta, i nie słysząc nic, pomyślała że w tej chwili hultaj jest na robocie. Chłopi zaczynali żąć żyto, pierwsi bowiem zbierali na swoich działkach, aby móc zarobić duże dniówki jakie płacono żniwiarzom. Ale Mikołaj nie był człowiekiem któryby żałował dwudniowej płacy, tembardziej, że opuszczał wieś po jarmarku w Soulanges i że zostać żołnierzem to znaczy dla chłopa rozpocząć nowe życie.
Kiedy Pechina z dzbankiem na głowie uszła połowę drogi, Mikołaj zsunął się jak dziki kot z wysokiego wiązu, gdzie się ukrył w liściach, i spadł jak piorun do nóg Pechiny, która porzuciła dzbanek i zaufała chyżości swoich nóg aby wrócić do domu. O sto kroków, Katarzyna Tonsard, która stała na czatach, wypadła z lasu i potrąciła tak gwałtownie Pechinę, że obaliła ją na ziemię. Gwałtowność uderzenia ogłuszyła dziecko; Katarzyna podniosła ją, wzięła w ramiona i zaniosła do lasu na łączkę z której wypływa Srebrny Potok.
Katarzyna, wielka i silna, zupełnie podobna do dziewczyn które rzeźbiarze i malarze biorą, jak niegdyś republika, za modele Wolności, czarowała dolinę Awony tą samą bujną piersią, temi samemi muskularnemi nogami, tą samą silną i gibką kibicią, temi mięsistemi ramionami, tem okiem złotawem i błyszczącem, hardą miną, włosami skręconemi w gruby węzeł, męzkiem czołem, czerwonemi ustami, wargami rozchylonemi niemal dzikim uśmiechem, który Eugenjusz Delacroix i Dawid d‘Angers obaj cudownie pochwycili i oddali. Istny obraz ludu, gorąca i porywcza Katarzyna strzelała buntem ze swoich jasnożółtych oczu, przenikniętych żołnierskiem zuchwalstwem. Miała po ojcu gwałtowność taką, że, wyjąwszy Tonsarda, cała rodzina bała się jej w karczmie.
— I cóż, jakże się miewasz, moja stara? rzekła Katarzyna do Pechiny.
Katarzyna umyślnie posadziła swoją ofiarę na wzgórku lekko wyniosłym, koło źródła, gdzie trzeźwiła ją skrapiając ją zimną wodą.
— Gdzie ja jestem?... spytała podnosząc piękne czarne oczy, w których rzekłbyś migotał promień słońca.
— Och, rzekła Katarzyna, gdyby nie ja, jużbyś nie żyła.
— Dziękuję, rzekła mała jeszcze ogłuszona. Co mi się stało?
— Potknęłaś się o korzeń i rozciągnąłeś się jak długa... Och, ależ biegłaś!... Pędziłaś jak opętana.
— To twój brat narobił tego nieszczęścia, rzekła mała, przypominając sobie Mikołaja.
— Mój brat? nie widziałam go, rzekła Katarzyna. I co on ci zrobił takiego ten poczciwy Mikołaj, żebyś go się tak bała jak wilkołaka? Czy nie jest ładniejszy niż twój pan Michaud?
— Och! rzekła wyniośle Pechina.
— Widzisz, moja mała, ty sobie gotujesz nieszczęście, kochając tych co nas prześladują. Czemu nie jesteś po naszej stronie?
— Czemu nigdy nie chodzicie do kościoła? czemu kradniecie dniem i nocą? spytało dziecko.
— Więc ty się dajesz łapać na te pańskie racje?... odparła Katarzyna wzgardliwie, nie domyślając się miłości Pechiny. Ciarachy lubią nas, tak jak lubią swoją kuchnię, trzeba im nowego dania codzień. Czy widziałaś ciaracha, żeby się ożenił z chłopką? Przypatrz się, czy bogacz Sarcus pozwoli synowi ożenić się z piękną Gacjaną Giboulard z Auxerre, mimo że jest córką bogatego stolarza!... Nigdy nie byłaś w Tivoli w Soulanges, u Socquarda? chodź tam, zobaczysz tam to państwo! Zrozumiesz wtedy, że ledwie są warci tych pieniędzy, które się im wyciąga, kiedy my ich nabieramy! Przyjdźże tego roku na jarmark.
— Powiadają, że to piękne, jarmark w Soulanges! wykrzyknęła naiwnie Pechina.
— Powiem ci co to jest w dwóch słowach, odparła Katarzyna. Gapią się tam na dziewczynę, kiedy jest ładna. Nacóż się zda być taką ładną jak ty, jeśli nie na to, żeby chłopcy się gapiły? Och, kiedy ja usłyszałam pierwszy raz: „Co za ładny kawał dziewczyny“ krew się zapaliła we mnie. To było u Socquarda na tańcach; mój dziadek, który grał na klarnecie, aż się uśmiechnął. Tivoli wydało mi się wielkie i piękne jak niebo; ale bo też, moje dziecko, całe jest oświetlone lustrzanemi kinkietami; możnaby myśleć, że człowiek jest w raju. Panowie z Soulanges, z Auxerre i z La-Ville-aux-Fayes wszyscy są tam.
Od tego wieczora, zawsze lubiłam miejsce, gdzie to zdanie zabrzmiało mi w uszach niby muzyka wojskowa. Człowiekby oddał duszę, aby to usłyszeć, moje dziecko, z ust człowieka którego się kocha!....
— Tak, może, odparła Pechina zamyślona.
— Chodźże tam posłuchać tych męskich błogosławieństw, nie zbraknie ci ich! wykrzyknęła Katarzyna. Bo, kiedy dziewucha jest ładna jak ty, może tam znaleźć piękny los!... Syn pana Lupin, Amaury, który ma frak ze złotemi guzikami, mógłby się oświadczyć o ciebie! To jeszcze nie wszystko, nie! Gdybyś wiedziała, co tam człowiek znajduje na swoje zmartwienia. Wiesz, od słodkiego wina Socquarda zapomniałoby się o największych zgryzotach. Pomyśl tylko, tak się rozkosznie marzy po tem! człowiek czuje się lżejszy! Nigdy nie piłaś słodkiego wina?... No, to nie wiesz co to życie!
Przywilej, jaki mają dorosłe osoby aby wyduldać od czasu do czasu kieliszek słodkiego wina, tak skutecznie podnieca ciekawość dzieci powyżej dwunastu lat, że Genowefa umoczyła raz usta w kieliszku słodkiego wina zaleconego przez lekarza choremu dziadkow. Próba ta zostawiła we wspomnieniu biednego dziecka rodzaj czaru, który może wytłómaczyć baczność z jaką słuchała Katarzyny. Okrutna dziewczyna liczyła na to, aby ziścić plan, którego część się już udała. Bez wątpienia chciała doprowadzić oszołomioną upadkiem ofiarę do owego moralnego pijaństwa tak niebezpiecznego dla dziewczyn, które żyją w polach i których wyobraźnia, pozbawiona strawy, tem goręcej się rozpala skoro tylko ma się czego uczepić. Słodkie wino, które miała w pogotowiu, miało do reszty zmącić przytomność jej ofiary.
— Co w niem jest takiego? spytała Pechina.
— Wszystko!... odparła Katarzyna spoglądając w bok czy brat nie nadchodzi. Najpierw historje które pochodzą z Indjów, cynamon, zioła, które człowieka odmieniają jakgdyby czarami. Słowem wydaje ci się, że masz to co kochasz! czujesz się szczęśliwa! Człowiek myśli, że jest bogaty, kpi sobie ze wszystkiego!
— Bałabym się, rzekł Pechina, pić słodkie wino przy tańcach.
— Czego? odparła Katarzyna; niema najmniejszego niebezpieczeństwa, pomyśl ile tam jest ludzi. Wszystkie mieszczuchy patrzą na nas! Ha! takie dni pozwalają znieść wiele niedoli! Zobaczyć to i umrzeć, człowiek byłby zadowolony.
— Gdyby państwo Michaud chcieli się wybrać!... odparał Pechina z płomiennemi oczyma.
— Jest przecie twój dziadek Niseron, przecieś go nie porzuciła, biedaczysko, on byłby bardzo szczęśliwy widząc jak cię uwielbiają jak królowę... Czy wolisz tych Arminaków, Michauda i tym podobnych od twego dziadka i od szczerych Burgundów? To nie ładnie zaprzeć się swego kraju. A przytem, ostatecznie, coby Michaudowie mieli do gadania, gdyby dziadek cię zabrał na jarmark do Soulanges?... Och, gdybyś wiedziała, co to jest panować nad mężczyzną, opętać go, móc mu powiedzieć, jak ja Godainowi: „Idź tam“, i on idzie! „Zrób to!“ i on robi! A ty, dziewczyno, masz wszystko co trzeba aby zawrócić głowę paniczowi takiemu jak młody Lupin. Pomyśl, ten pan Amaury zadurzył się w mojej siostrze Marji dlatego że jest blondynem, a mnie jakby się bał... Ale ty, od czasu jak ci ludzie cię odlakierowali, Wyglądasz na cesarzową.
Dając jej zręcznie zapomnieć o Mikołaju aby rozproszyć nieufność tej naiwnej duszy, Katarzyna sączyła w nią arcy-chytrze ambrozję pochlebstwa. Nie wiedząc o tem, dotykała tajemnej rany jej serca. Pechina, mimo że była jedynie małą chłopianką, przedstawiała obraz przerażającej dojrzałości, jak wiele tych istot mających skończyć przedwcześnie, tak jak rozkwitły. Dziwaczny produkt krwi czarnogórskiej i burgundzkiej, poczęty i wynoszony wśród trudów wojennych, z pewnością był rezultatem tych okoliczności. Szczupła, wątła, ciemna jak liść tytoniu, posiadała niewiarogodną siłę, o czem nie wiedzieli chłopi, którym tajemnice nerwowych organizacji są nieznane. Wsiowy system lekarski nie uznaje nerwów.
W trzynastym roku, Genowefa dojrzała już zupełnie, mimo że zaledwie miała wzrost dziecka w swoim wieku. Twarz jej zawdzięczała swemu pochodzeniu lub słońcu Burgundji topazową cerę, ciemną zarazem i błyszczącą, ciemną kolorem, błyszczącą połyskiem skóry, który postarzał młodziutką dziewczynę. Wiedza lekarska zganiłaby nas może za to twierdzenie. To przedwczesne postarzenie twarzy okupione było żywością, blaskiem, bogactwem światła, które czyniło z oczu Pechiny dwie gwiazdy. Jak u wszystkich tych oczu pełnych słońca i wymagających może silnej osłony, powieki były uzbrojone niemal nadmiernie długiemi rzęsami. Granatowo-czarne włosy, cienkie, długie i obfite, wieńczyły wielkiemi warkoczami czoło wycięte jak czoło starożytnej Junony. Ten wspaniały djadem włosów, te wielkie armeńskie oczy, to niebiańskie czoło miażdżyły twarz. Nos, mimo że naznaczony czystym i wytwornym łukiem, kończył się nozdrzami spłaszczonemi jak u konia. Tak samo jak nos, tak cały dół twarzy zdawał się niedokończony: jakgdyby zabrakło gliny palcom boskiego rzeźbiarza. Między dolną wargą a brodą przestrzeń była tak krótka, że, biorąc Pechinę za brodę, musiało się jej dotknąć warg; ale zęby nie pozwalały zwracać uwagi na tę wadę. Rzeklibyście, że one mają duszę, te małe kosteczki, delikatne, błyszczące, lśniące, ładnie wykrojone, przejrzyste, wyglądające z rozchylonych ust o wargach mających podobieństwo z dziwacznemi skrętami korala. Światło przechodziło tak łatwo przez konchę uszu, że w pełnem słońcu, wydawała się różowa. Cera, mimo że ogorzała, była cudownie delikatna. Jeżeli, jak powiedział Buffon, miłość mieści się w dotyku, miękkość tej skóry musiała działać i przenikać jak zapach datury. Pierś, tak samo jak ciało, przerażała chudością, ale nogi, ręce, wyzywająco małe, zdradzały niepospolitą siłę nerwową, żywotną organizację.
Ta mięszanina djabolicznych niedoskonałości i boskich piękności, harmonijna mimo tylu rozdźwięków, dążyła bowiem do jedności przez dziką dumę; to wyzwanie silnej duszy rzucone słabemu ciału i wypisane w oczach, wszystko to czyniło z tego dziecka coś nie do zapomnienia. Natura chciała uczynić z tej małej istotki kobietę, okoliczności poczęcia dały jej twarz i ciało chłopca. Widząc tę dziwną dziewczynę, poeta dałby jej Yemen za ojczyznę; miała coś z Afryki i z Geniusza powieści arabskich. Fizjognomja Pechiny nie kłamała. Miała duszę płomienną jak jej spojrzenie; dowcip podobny do jej warg ożywionych uroczemi ząbkami, myśl godną jej wspaniałego czoła, szał wypisany w nozdrzach zawsze gotowych rżeć. Toteż miłość, tak jak ją pojmują w palących piaskach pustyni, miotała tem sercem dziecka Czarnogóry, dwudziestoletniem mimo lat trzynastu, które, podobne temu śnieżnemu wierzchołkowi, nie miało się nigdy ustroić w kwiaty wiosny.
Obserwator zrozumie tedy, że Pechina, z której namiętność buchała wszystkiemi porami, obudziła w skażonych naturach kaprys uśpiony przez nadużycie; tak samo jak przy stole napływa ślina do ust na widok owych owoców powykręcanych, podziurawionych, upstrzonych czarnemi plamami, owoców, które smakosze znają z doświadczenia, a pod których skórą natura lubi kryć najwyborniejsze smaki i zapachy. Czemu Mikołaj, ten pospolity wyrobnik, ścigał to stworzenie godne poety, kiedy wszyscy mieszkańcy doliny litowali się nad nią, jak nad chorobliwym potworkiem? Czemu w starcu Rigou budziła ona namiętność młodzieńca? Który z nich był młodym lub starcem? Czy młody wieśniak był równie zużyty jak starzec? W jaki sposób dwa krańce życia spotykały się we wspólnym i złowrogim kaprysie? Czy siła która się kończy, podobna jest do siły która się zaczyna? Wyuzdania człowieka to są otchłanie strzeżone przez sfinksy; zaczynają się i kończą prawie wszystkie pytaniami bez odpowiedzi.
Można teraz pojąć ten wykrzyknik: „Piccina!“ jaki się wymknął hrabinie, kiedy w zeszłym roku na gościńcu ujrzała Genowefę, osłupiałą na widok karety i kobiety ubranej tak jak hrabina de Montcornet. Ta niemal poczwarna dziewczyna o czarnogórskiej energji, kochała wielkiego, pięknego, szlachetnego Michaud; ale tak jak dzieci w tym wieku umieją kochać, to znaczy z wściekłością dziecinnego pożądania, z nadmiarem sił młodości, z oddaniem które u prawdziwych dziewic rodzi boskie poezje. Katarzyna dotknęła tedy swemi grubemi rękami najtkliwszych strun tej harfy, napiętych tak że bliskie były pęknięcia. Tańczyć wobec pana Michaud, iść na zabawę do Soulanges, błyszczeć tam, zapisać się we wspomnieniu tego uwielbianego władcy?... Co za myśli! rzucić je w tę wulkaniczną głowę, czyż to nie znaczyło rzucić rozpalone węgle w słomę wystawioną na sierpniowe słońce?
— Nie, Katarzyno, odparła Pechina, ja jestem brzydka, wątła, mój los jest żyć w moim kąciku, zostać starą panną, samą na świecie.
— Mężczyźni lubią cherlawe, odparła Katarzyna. Widzisz mnie, co? rzekła pokazując swoje piękne ramiona, podobam się Godainowi, który jest szczera pokraka, podobam się małemu Karolowi, który jeździ z panem hrabią, ale młody Lupin boi się mnie. Powiadam ci. Małe chłopy kochają mnie i powiadają w La-Ville-aux-Fayes i w Soulanges: „Tęgi kawał dziewuchy!“ Otóż ty będziesz się podobała pięknym mężczyznom...
— Och, Katarzyno, czy to prawda co ty mówisz!... wykrzyknęła Pechina w zachwycie.
— Tak dalece prawda, że Mikołaj, najpiękniejszy chłopak w okolicy, szaleje za tobą, marzy o tobie, głowę stracił, a przecież kochają go wszystkie dziewczęta. To tęgi kawał chwata! Kiedy włożysz białą suknię i żółte wstążki, będziesz najpiękniejszą dziewczyną u Socquarda w dzień Matki Boskiej, w obliczu całego państwa z La-Ville-aux-Fayes. No, chcesz? Patrz, kosiłam tu trawę dla naszych krów, mam we flaszce trochę słodkiego wina które mi dał Socquard dziś rano, rzekła widząc w oczach Pechiny ów omdlały wyraz który znają wszystkie kobiety. Ja jestem dobra dziewczyna, podzielę się z tobą... będzie ci się zdawało, że ktoś cię kocha...
W czasie tej rozmowy, stąpając ostrożnie po kępkach trawy, Mikołaj przypełzał bez hałasu do stóp wielkiego dębu, niezbyt odległego od pagórka na którym siostra jego posadziła Pechinę. Katarzyna, która od czasu do czasu spoglądała dokoła, ujrzała w końcu brata, kiedy szła po manierkę z winem.
— Masz, zacznij, rzekła do małej.
— Pali, wykrzyknęła Genowefa oddając Katarzynie manierkę, z której wypiła dwa łyki.
— Głupia, patrz, odparła Katarzyna, wypróżniając jednym haustem flaszkę, jak się to łyka; to niby promień słońca który ci świeci w żołądku.
— Ojej! toć ja miałam zanieść mleko pannie Gaillard?... wykrzyknęła Pechina, ten Mikołaj tak mnie nastraszył...
— Więc ty nie lubisz Mikołaja?
— Nie, odparła Pechina, czego on za mną goni? Nie brak mu takich, co mają ochotę.
— Ależ on woli ciebie od wszystkich dziewcząt w okolicy, wiesz mała...
— Straci czas napróżno, rzekła.
— Widać że go nie znasz, odparła Katarzyna.
Z piorunującą szybkością, Katarzyna Tonsard, wymawiając te ohydne słowa, chwyciła Pechinę wpół, wywróciła ją na trawę, pozbawiła ją wszelkiego oporu, kładąc ją na płask i przytrzymała ją w tej niebezpiecznej pozycji. Widząc swego wstrętnego prześladowcę, dziecko zaczęło krzyczeć na całe gardło i odtrąciło Mikołaja na kilka kroków kopiąc go nogą w brzuch. Następnie wykręciła się sama jak akrobatka, ze zręcznością która unicestwiła plany Katarzyny, i wstała aby uciec. Katarzyna, zostawszy na ziemi, wyciągnęła rękę, chwyciła Pechinę za nogę, tak iż padła jak długa twarzą na ziemię. Ten fatalny upadek powstrzymał nieustanne krzyki dzielnej czarnogórki. Mikołaj, który mimo gwałtowności ciosu przyszedł do siebie, wrócił wściekły i chciał chwycić swoją ofiarę. W tem niebezpieczeństwie, mimo że odurzone winem, dziecko chwyciło Mikołaja za gardło i ścisnęło mu je żelaznym uściskiem.
— Dusi mnie, na pomoc, Katarzyno! krzyknął Mikołaj głosem, który z trudnością przechodził mu przez krtań.
Pechina wydawała też przeszywające krzyki; Katarzyna starała się je zdławić kładąc rękę na ustach dziecka, które ugryzło ją do krwi. Wówczas to Blondet, hrabina i proboszcz ukazali się na skraju lasu.
— Idą ciarachy z Aigues, rzekła Katarzyna pomagając Genowefie wstać.
— Chcesz żyć? rzekł Mikołaj Tonsard do dziecka zachrypłym głosem.
— No i co? rzekła Pechina.
— Powiedz im, żeśmy się bawili, a przebaczę ci, odparł Mikołaj posępnie.
— Powiesz psiajucho?... powtórzyła Katarzyna, której spojrzenie było jeszcze straszliwsze niż mordercza groźba Mikołaja.
— Tak, jeśli mnie zostawicie w spokoju, odparło dziecko. Zresztą nie wyjdę już z domu bez nożyczek.
— Będziesz milczeć albo cię cisnę w rzekę, rzekła okrutna Katarzyna.
— Jesteście. potwory!... krzyknął proboszcz, zasłużylibyście aby was uwięzić i wpakować do kryminału.
— Hehe, a co wy robicie w waszych salonach, jasne państwo? spytał Mikołaj patrząc na hrabinę i na Blondeta, którzy zadrżeli. Bawicie się, nieprawdaż? Ano więc pola są dla nas, nie można wciąż pracować, bawiliśmy się!... Spytajcie się państwo mojej siostry i Pechiny.
— Jakże wy się więc bijecie, skoro bawicie się w ten sposób?... wykrzyknął Blondet.
Mikołaj rzucił Blondetowi mordercze spojrzenie.
— Mów-że, rzekła Katarzyna biorąc Pechinę za ramię i ściskając je tak, że została jej niebieska obrączka; nieprawdaż, żeśmy się bawili?
— Tak, proszę pani, bawiliśmy się, rzekło dziecko wyczerpane wysiłkiem, osuwając się jakby miało omdleć.
— Słyszy pani, rzekła bezczelnie Katarzyna, rzucając hrabinie owo spojrzenie, jakiem kobieta przeszywa drugą kobietę niby pchnięciem sztyletu.
Ujęła pod ramię brata, i oboje odeszli nie łudząc się co do pojęcia jakie musieli obudzić w tych trojgu osób. Mikołaj obrócił się dwa razy i dwa razy spotkał spojrzenie Blondeta. Dziennikarz mierzył oczyma tego rosłego dryblasa o krwistej cerze, o czarnych kędzierzawych włosach, szerokiego w barach, którego dość łagodna fizjognomja miała w zarysie warg i kątach ust coś, w czem czytało się okrucieństwo właściwe lubieżnikom i próżniakom. Katarzyna kołysała swą białą spódnicę w niebieskie prążki z odcieniem przewrotnej zalotności.
— Kain i jego żona, rzekł Blondet do proboszcza.
— Ani pan wie, jak dalece pan trafił, odparł ksiądz Brossette.
— Och, księże proboszczu, co oni ze mną zrobią? rzekła Pechina, kiedy brat i siostra nie mogli jej już słyszeć.
Hrabina, blada jak chusta, była tak wzruszona, że nie słyszała ani księdza, ani Blondeta, ani Pechiny.
— Ci ludzie mogliby obrzydzić raj ziemski... rzekła wreszcie. Ale, przedewszystkiem, ratujmy to dziecko z ich szponów.
— Ma pani słuszność, to dziecko to cały poemat, żywy poemat! szepnął Blondet hrabinie.
W tej chwili, Czarnogórka znajdowała się w stanie, gdy ciało i dusza dymią, aby tak rzec, po pożarze, w którym wszystkie duchowe i fizyczne siły wydały całą sumę swej energji. Jestto niesłychany, najwyższy przepych, który tryska jedynie pod naporem fanatyzmu, walki lub zwycięstwa, miłości lub męczeństwa. Wyszedłszy w sukienczynie w brunatne i żółte prążki, z kołnierzykiem który prasowała sama rano, dziecko nie spostrzegło jeszcze że suknia cała jest powalana ziemią, kołnierzyk pognieciony. Czując że się jej włosy rozplotły, szukała grzebienia. W tej pierwszej chwili pomięszania, Michaud, również zwabiony krzykami, przybył na miejsce. Widząc swego boga, Pechina odzyskała całą energję.
— Ani mnie nie dotknął, panie Michaud! krzyknęła.
Ten krzyk, spojrzenie i ruch które były jego wymownym komentarzem, powiedziały w jednej chwili Blondetowi i księdzu więcej, niż pani Michaud powiedziała hrabinie o miłości tej dziwnej dziewczyny do generalnego strażnika, który nie widział nic.
— Nędznik! wykrzyknął Michaud.
I, owym mimowolnym bezsilnym gestem, który zdarza się porówni szalonym jak mędrcom, pogroził Mikołajowi, którego wysoka postać tworzyła cień w lesie, dokąd zapuszczał się z siostrą.
— Nie bawiliście się tedy? rzekł ksiądz Brossette obejmując Pechinę bystrem spojrzeniem.
— Nie dręczcie jej, rzekła hrabina, i wracajmy.
Pechina, mimo iż zmaltretowana, zaczerpnęła w swej miłości siły aby iść; jej ubóstwiany władca patrzał na nią! Hrabina szła z Michaudem ścieżką znaną jedynie kłusownikom i strażnikom, którą nie da się iść w dwie osoby, ale która prowadziła prosto do bramy awońskiej.
— Panie Michaud, rzekła w lesie, trzeba znaleźć sposób aby uwolnić okolicę od tego ladaco, bo temu dziecku grozi może śmierć.
— Po pierwsze, odparł Michaud, Genowefa nie wyjdzie już z domu; Olimpja weźmie do siebie bratanka Vatela, który czyści aleje w parku, zastąpimy go chłopcem ze stron mojej żony, trzeba nam bowiem w Aigues jedynie ludzi których jesteśmy pewni. Przy Gounodzie i starym Cornevin krowy będą dobrze pilnowane, a Pechina nie wyjdzie inaczej niż w towarzystwie.
— Powiem hrabiemu aby pokrył te nadliczbowe koszty, odparła hrabina; ale to nas nie uwolni od Mikołaja! Jak to osiągnąć?
— Jest sposób bardzo prosty, odparł Michaud. Mikołaj ma stawać za kilka dni do wojska; zamiast prosić o jego zwolnienie, pan generał, na którego poparcie liczą Tonsardowie, potrzebuje go jedynie dobrze polecić komisji.
— Pojadę sama, rzekła hrabina, jeżeli trzeba, do mego kuzyna prefekta de Casteran, ale do tej pory drżę...
Słowa te wymieniono na końcu ścieżki, wychodzącej na placyk. Zbliżając się do rowu, hrabina mimowoli wydała krzyk, Michaud podbiegł aby ją podtrzymać myśląc że się skaleczyła o jaki cierń; ale zadrżał na widok który nastręczył się jego oczom..
Marja i Bonnebault, siedząc nad rowem, nibyto rozmawiali, ale z pewnością ukryli się tam aby podsłuchiwać. Najwidoczniej opuścili swoje miejsce w lesie, słysząc że ktoś idzie i poznając głosy państwa.
Po sześciu latach służby w konnicy, Bonnebault, wysoki, chudy chłopak, wrócił od kilku miesięcy do Couches z ostateczną odprawą, którą zawdzięczał z pewnością swemu złemu prowadzeniu: zepsułby najlepszych żołnierzy swoim przykładem. Nosił wąsy i muszkę, właściwość, która, połączona z zuchowatem wzięciem jakiego żołnierze nabierają w koszarach, uczyniła Bonnebaulta ideałem dziewcząt w całej dolinie. Nosił, wojskową modą, włosy z tyłu bardzo krótkie, podczesywał je zalotnie z boków i kładł na bakier wojskową czapeczkę. W porównaniu do chłopów, przeważnie, jak Mucha i Fourchon, w łachmanach, był poprostu wspaniały w swoich płóciennych spodniach, w butach i krótkiej kurteczce. Rzeczy te, kupione w chwili zwolnienia, ucierpiały od życia na wsi, ale ten kogut wiejski posiadał i lepsze, na święto. Żył, powiedzmy to, z hojności swoich przyjaciółek, które zaledwie mogły nastarczyć wydatkom, hulankom, zbytkom wszelkiego rodzaju, wynikłym z uczęszczania do kawiarni w miasteczku.
Mimo swej twarzy okrągłej, płaskiej, dość przystojnej na pierwszy rzut oka, hultaj ten miał coś złowrogiego. Miał coś szczególnego w oczach; nie zezował, ale oczy nie poruszały się zgodnie. Wada ta, mimo że lekka, dawała jego spojrzeniu wyraz mętny, niepokojący, zwłaszcza iż w grze czoła i brwi można było wyczytać nikczemność charakteru i skłonność do plugastwa.
Z tchórzostwem jest jak z odwagą: są różne jego rodzaje. Bonnebault, który byłby się bił jak najdzielniejszy żołnierz, był słaby wobec swoich przywar i zachceń. Był leniwy jak jaszczurka, energiczny tylko w swoich kaprysach, bez żadnej delikatności, zarazem hardy i nikczemny, zdolny do wszystkiego i gnuśny. Szczęście tego pożeracza serc i pieczeni, aby się posłużyć wojskowem wyrażeniem, polegało na tem, aby robić źle i wyrządzać szkodę. Na wsi, charakter taki jest równie złym przykładem jak w pułku. Bonnebault chciał, jak Tonsard i jak Fourchon, dobrze żyć i nic nie robić. Toteż ułożył sobie plan. Wyzyskując swoje powaby z coraz większem powodzeniem, i swój talent do bilardu z rozmaitem szczęściem, bywalec ten Kawiarni Pokojowej pochlebiał sobie, że się ożeni z czasem z panną Aglae Socquard, jedyną córką starego Socquard, właściciela tego zakładu, który, na małą skalę, był w Soulanges — jak to zobaczymy niebawem — tem, czem jest Ranelagh w lasku Bulońskim.
Zostać właścicielem kawiarni, przedsiębiorcą balu publicznego, ten piękny los zdawał się w istocie marszałkowską buławą próżniactwa. Te obyczaje, to życie i ten charakter były tak plugawo wypisane na twarzy nicponia, że hrabina wydała krzyk na widok tej pary, która uczyniła na niej wrażenie pary wężów.
Marja, rozkochana w Bonnebaulcie, byłaby ukradła dla niego. Ten wąsik, ta dezinwoltura trębacza, ten gest fanfarona zapadły jej w serce tak jak wzięcie, ton, maniery de Marsaya podobają się ładnej Paryżance. Każda sfera ma swoją dystynkcję. Zazdrosna Marja odtrącała Amauryego, tego drugiego fircyka z małego miasteczka, chciała być panią Bonnebault!
— Hop, hop! co tam? idziecie?... krzyknęli zdaleka Katarzyna i Mikołaj, spostrzegając Marję i Bonnebaulta.
Ten ostry krzyk rozległ się w lesie jak hasło dzikich.
Widząc tych dwoje, Michaud zadrżał, wyrzucał sobie żywo swoje odezwanie. Jeżeli Bonnebault i Marja słyszeli, mogło stąd wyniknąć jedynie nieszczęście. Ten drobny napozór fakt w chwili zaostrzenia stosunków między Aigues a chłopami, miał mieć rozstrzygający wpływ, tak jak w bitwach zwycięstwo lub klęska zależą od potoku, który pasterz przeskakuje równemi nogami, a przy którym zatrzyma się artylerja.
Skłoniwszy się dwornie hrabinie, Bonnebault podał ramię Marji z miną zwycięscy, i odszedł z nią tryumfalnie.
— To cacuś całej doliny, rzekł Michaud cicho do hrabiny, posługując się kasarnianem wyrażeniem oznaczającem don Juana. Człowiek bardzo niebezpieczny. Kiedy przegra dwadzieścia franków w bilard, gotów byłby zamordować starego Rigou!... Oko mu zezuje równie dobrze ku zbrodni, co ku hulance.
— Zadużo widziałam na dziś, odparła hrabina ujmując ramię Emila; wracajmy, panowie.
Skinęła melancholijnie głową pani Michaud, widząc Pechinę, która wróciła do dworku. Smutek Olimpji udzielił się hrabinie.
— Jakto, pani, rzekł ksiądz Brossette, czyżby trudność czynienia tutaj dobrze zniechęciła panią? Oto pięć lat sypiam na tapczanie, mieszkam na plebanji bez mebli, odprawiam mszę i mówię kazanie w pustym kościele, pełnię obowiązki proboszcza bez remuneracji, żyję z sześciuset franków płacy nie żądając nic od biskupa i rozdaję trzecią część na jałmużny. Mimo to, nie rozpaczam! Gdyby pani wiedziała czem jest tutaj dla mnie każda zima, zrozumiałaby pani całe znaczenie tego słowa. Grzeje mnie tylko myśl, że zbawię tę dolinę, że ją zdobędę dla Boga! Nie chodzi o nas, pani, ale o przyszłość. O ile jesteśmy powołani na to aby mówić biedakowi: „Umiejcie być biednymi!“ to znaczy: „cierpcie, pogódźcie się z losem i pracujcie!“ mamy obowiązek mówić bogaczom: „Umiejcie być bogaci!“ to znaczy rozumni w dobroczynności, pobożni i godni miejsca jakie Bóg wam wyznaczył!“ Tak, pani, jesteście jedynie depozytarjuszami potęgi jaką daje majątek, i, jeśli nie będziecie dźwigali jego ciężarów, nie przekażecie go dzieciom tak jakeście go otrzymali. Wydziedziczacie swoje potomstwo. Jeżeli będziecie dalej uprawiali egoizm owej śpiewaczki, a ona to z pewnością spowodowała swem niedbalstwem zło, którego rozmiar panią przeraża, ujrzycie rusztowania na których zginęli wasi poprzednicy za winy swoich ojców. Czynić dobrze potajemnie w swoim kątku, tak jak, naprzykład, Rigou czyni źle!... Tak, to są modły w czynie, które są miłe Bogu!... Gdyby w każdej gminie trzy osoby chciały dobrego, Francja, nasz piękny kraj, ocaliłaby się od przepaści do której bieżymy i w którą nas ciągnie bezbożna obojętność na wszystko co nie jest nami!... Zmieńcie najpierw, zmieńcie wasze obyczaje, a wówczas zmienicie wasze prawa!...
Mimo iż głęboko wzruszona tym wybuchem miłosierdzia, w istocie głęboko katolickim, hrabina odpowiedziała nieszczęsnem: zobaczymy. Fatalne słowo bogaczy, które zawiera dość przyrzeczeń aby ich uwolnić od apelu do ich sakiewki, a które pozwala im później pozostać z założonymi rękami wobec wszelkiego nieszczęścia, pod pozorem że już się stało.
Słysząc to słowo, ksiądz Brossette skłonił się hrabinie i skierował się w aleję wiodącą wprost do bramy Blangy.
— Uczta Baltazara będzie tedy wiecznym symbolem ostatnich dni kasty, oligarchji, panowania!... powiedział sobie oddaliwszy się o dziesięć kroków.
Mój Boże! jeżeli twoją świętą wolą jest rzucić biednych jak strumień aby przeobrazić ludzkość, rozumiem że zaślepiasz bogaczy!...
Krzycząc w niebogłosy, stara Tonsard ściągnęła kilka osób z Blangy ciekawych wiedzieć co się dzieje Pod Wiechą, od wsi bowiem do karczmy jest nie dalej niż od karczmy do bramy Blangy. Jednym z ciekawych był właśnie stary Niseron, dziadek Pechiny, który, oddzwoniwszy drugi Anioł Pański, wracał aby obrobić kilka krzaków wina, swój ostatni kawałek ziemi.
Zgięty od pracy, z białą twarzą, srebrnemi włosami, ten stary winiarz skupiający w sobie całą uczciwość gminy, był, w czasie Rewolucji, przewodniczącym klubu Jakobinów w La-Ville-aux-Fayes, i przysięgłym w miejscowym trybunale rewolucyjnym. Jan Franciszek Niseron, człowiek z kruszcu z jakiego byli apostołowie, przedstawiał ów tradycyjny portret świętego Piotra, któremu wszyscy malarze dali kwadratowe czoło ludu, obfite kędzierzawe włosy pracownika, muskuły proletarjusza, cerę rybaka, wydatny nos, nieco drwiące usta urągające nieszczęściu, wreszcie postawę siłacza który rąbie drwa w sąsiednim lesie aby zgotować obiad, podczas gdy mędrkowie rozprawiają.
Takim był w czterdziestu latach ten szlachetny człowiek, twardy jak żelazo, czysty jak złoto. Ten obrońca ludu wierzył w ideał Republiki, słysząc pomruk tego miana, jeszcze groźniejszy może niż jego idea. Wierzył w republikę Jana Jakóba, w braterstwo ludzi, w wymianę pięknych uczuć, w kult zasługi, w czyste wybory, słowem we wszystko to, co w szczupłych wymiarach, jak w Sparcie, staje się możliwe, a co rozmiar państwa czyni urojeniem. Podpisał swoje przekonania własną krwią; jedyny jego syn poszedł bronić granic; uczynił więcej: zapłacił je swojem mieniem, najwyższe zaparcie się siebie. Będąc bratankiem i jedynym spadkobiercą proboszcza w Blangy, ten wszechpotężny trybun wioski mógł wydrzeć spadek po nim pięknej Arsenie, służącej zmarłego: uszanował wolę testatora i przyjął nędzę, która przyszła dlań równie szybko, jak upadek dla jego republiki.
Nigdy jeden cudzy grosz, cudza gałązka drzewa, nie splamiły rąk tego wzniosłego republikanina, który potrafiłby człowieka pogodzić z republiką gdyby znalazł naśladowców. Odmówił kupna dóbr narodowych, odmawiał republice prawa konfiskaty. W odpowiedzi na pytania komitetu Dobra Publicznego, żądał aby cnota obywateli uczyniła dla świętej ojczyzny owe cudy, jakie szachraje władzy chcieli zdziałać ceną złota. Ten człowiek na miarę Starożytnych wyrzucał publicznie staremu Gaubertin jego tajemne zdrady, jego konszachty i jego grabieże. Karcił cnotliwego Mouchon, owego przedstawiciela ludu, którego cnota była poprostu nieudolnością, tak jak u tylu innych, którzy, mając w ręku zasoby największe jakich kiedykolwiek naród dostarczył, zbrojni całą siłą ludu, nie wydobyli z niej dla Francji tyle, ile Richelieu umiał wydobyć z niemocy swego króla. Toteż obywatel Niseron stał się żywym wyrzutem dla zbyt wielu ludzi. Przywalono rychło poczciwca lawiną zapomnienia, owem straszliwem słowem: „On z niczego nie jest zadowolony!“ Powiedzenie tych, którzy się obżarli w czasie buntu.
Apostoł ten wrócił do swej chaty w Blangy, patrzał na kolejną śmierć swoich złudzeń, widział jak jego republika skończyła się ogonem cesarskiego płaszcza, i osunął się w zupełną nędzę, pod oczyma Rigou, który umiał go podstępnie do niej doprowadzić. Wiecie dlaczego? Nigdy Jan Franciszek Niseron nie chciał nic przyjąć od Rigou. Ta stała odmowa dowodziła wydziercy, w jak głębokiej pogardzie miał go bratanek proboszcza. Lodowatą tę wzgardę uwieńczyła wreszcie owa straszliwa groźba, o której ksiądz Brossette mówił hrabinie.
Z dwunastu lat Republiki francuskiej starzec ułożył sobie historyjkę wypełnianą wyłącznie owemi wzniosłemi rysami, które dadzą tej bohaterskiej epoce nieśmiertelność. Bezeceństwa, mordy, łupiestwa, o tem ten zacny człowiek nie chciał wiedzieć; wciąż podziwiał akty poświęcenia, bohaterstwo Mściciela, dary dla ojczyzny, zapał ludu w obronie granic, i snuł dalej swój sen aby w nim usnąć.
Rewolucja miała wielu poetów podobnych do starego Niserona, poetów którzy śpiewali swoje poematy w kraju lub w armji, tajemnie lub w jasny dzień, czynami pogrzebanemi pod falą tego huraganu, tak samo jak za Cesarstwa zapomnieni ranni krzyczeli: Niech żyje Cesarz! zanim skonali. Te wzniosłe rysy właściwe są Francji. Ksiądz Brossette uszanował to niewinne przekonanie. Starzec przywiązał się ślepo do księdza za te jego słowa: „Prawdziwa republika jest w Ewangelji“. I stary republikanin nosił krzyż, i wdziewał szatę pół-czarną pół-czerwoną, i był godny, poważny w kościele, i żył z potrójnych funkcji w jakie go przystroił ksiądz Brossette, który silił się dać temu dzielnemu człowiekowi nie tyle wprawdzie aby mógł żyć, ale aby mógł nie umrzeć z głodu.
Ten starzec, Arystydes wioskowy, mówił mało, jak wszystkie szlachetne ofiary, które się zawijają w płaszcz rezygnacji: ale nigdy nie omieszkał potępić złego: to też chłopi bali się go tak, jak złodziej boi się policji. Nie zachodził ani sześć razy do roku pod Wiechę, mimo że go tam podejmowano zawsze. Starzec przeklinał twardość bogaczy, egoizm ich oburzał go, i ta struna wiązała go zawsze z chłopami. To też Powiadano: „Stary Niseron nie lubi bogaczy, on jest nasz!“
Jako wieniec obywatelski, piękne to życie zyskało w całej dolinie te słowa: „Zacny ojciec Niseron! niema na świecie uczciwszego człowieka!“ Często brany za arbitra w sporach, był on wcieleniem wioskowego patryarchy.
Starzec ten, bardzo schludny mimo swego ubóstwa, nosił zawsze krótkie spodnie, grube pończochy, podkute trzewiki, ubranie tak zwane francuskie z wielkiemi guzami — strój jaki zachowali starzy chłopi — oraz filcowy kapelusz z szeroką krezą. Ale na powszednie dni miał niebieski kaftan tak łatany, że podobny był do dywana. Duma człowieka który się czuje wolny i godny wolności dawała jego fizjonomji, jego wzięciu, coś dziwnie szlachetnego: miał odzież a nie łachmany!
— No, co się tu dzieje, stara? Słyszałem cię aż z dzwonnicy?... spytał.
Opowiedziano starcowi zamach Vatela, ale obyczajem ludzi wiejskich wszyscy mówili naraz.
— Jeże liście nie wycinali drzewa, Vatel źle uczynił, ale jeżeliście wycinali drzewo, popełniliście dwa złe uczynki, rzekł stary Niseron.
— Napijcie się szklaneczkę, rzekł Tonsard stawiając przed poczciwcem pełną szklankę.
— Idziemy? spytał Vermichel woźnego.
— Tak, obejdziemy się bez starego Fourchon, weźmiemy adjunkta z Couches, odparł Brunet. Idź naprzód, mam oddać papiery w zamku; Rigou wygrał drugi proces, mam im doręczyć wyrok.
I pan Brunet, skrzepiony dwoma kieliszeczkami wódki, wsiadł z powrotem na siwą kobyłkę, pożegnawszy ojca Niserona, każdemu bowiem w dolinie zależało na szacunku tego starca.
Żadna nauka, nawet statystyka, nie zdoła oddać szybkości więcej niż telegraficznej, z jaką nowiny rozchodzą się na wsi, ani w jaki sposób przebywają owe nieuprawne stepy będące we Francji oskarżeniem rządu i kapitalistów. Stwierdzone jest w historji współczesnej, że najsławniejszy z bankierów, zajechawszy na śmierć konie między Waterloo a Paryżem (wiedział czemu! zyskał wszystko to, co stracił cesarz, królestwo!) wyprzedził nieszczęsną wiadomość jedynie o kilka godzin. Zatem, w godzinę po bitwie między starą Tonsard a Vatelem, wielu innych bywalców karczmy zebrało się Pod Wiechą.
Pierwszy przybył Kuternoga, w którym z trudnością poznalibyście jowialnego gajowego, rumianego kanonika, któremu żona przyrządzała rano kawę z mlekiem, jak to widzieliśmy w opowiadaniu poprzednich wydarzeń. Postarzały, wychudły, żółty, stanowił dla wszystkich oczu straszliwą naukę, która nie oświeciła nikogo.
— Chciał wyleźć wyżej niż drabina sięga, odpowiadano tym którzy żałowali ex-gajowego i obwiniali Rigou, Chciał zostać panem!
W istocie, Kuternoga, kupując folwark Bachelerie, chciał wyjść na pana i chełpił się tem. I oto lżona jego zbierała gnój! Ona i mąż wstawali przed świtem, kopali swój bogato nawieziony ogród, wyciskali z niego kilka zbiorów, nie mogąc starczyć na nic, prócz procentów ściąganych przez Rigou od reszty należności. Córka ich, w służbie w Auxerre, posyłała im swoje zasługi, ale mimo tylu wysiłków, mimo tej pomocy, gdy przyszedł termin znajdowali się bez grosza. Pani Kuternoga, która niegdyś pozwalała sobie od czasu do czasu na butelkę słodkiego wina i na pieczyste, piła już tylko wodę. Kuternoga nie śmiał zajrzeć pod Wiechę, z obawy aby tam nie zostawić trzech su. Pozbawiony władzy, stracił poczęstunki w karczmie i krzyczał jak wszyscy głupcy na niewdzięczność.
Wreszcie, na wzór prawie wszystkich chłopów ukąszonych przez biesa własności, w miarę przyrostu pracy, skąpił sobie pożywienia.
— Kuternoga za ostro jechał, powiadano zazdroszcząc mu pozycji: aby zakładać sad, powinienby czekać aż będzie panem.
Nieborak uprawił, użyźnił trzy morgi ziemi kupione od Rigou, ogród przy domu zaczynał przynosić, i oto obawiał się że go wywłaszczą! Ubrany tak jak Fourchon, on który niegdyś nosił strzeleckie trzewiki i kamasze, chodził w sabotach i obwiniał dziedziców z Aigues, że są przyczyną jego nędzy! Ta gryząca go troska dawała temu grubemu człeczynie o twarzy niegdyś roześmianej wyraz ponury i tępy; podobny był do chorego żartego trucizną albo chroniczną chorobą.
— Co panu, panie Kuternoga, czy panu ucięto język? spytał Tonsard, widząc że nieborak milczy, skoro mu opowiedziano bitwę, która się świeżo rozegrała.
— To byłaby szkoda, odparła Tonsardowa, nie ma się co skarżyć na akuszerkę która mu podcięła języczek, zrobiła ładną operację.
— Et, człowiekowi kołczeje język, od szukania sposobów jak zatkać gębę panu Rigou, odparł melancholijnie ów postarzały starzec.
— Ba! odparła stara Tonsardowa, ma pan ładną córkę, ma siedemnaście lat, jeżeli będzie mądra, łatwo się pan ułoży ze starym kutwą...
— Posłaliśmy ją przed dwoma laty do Auxerre do starszej pani Mariotte, aby ją uchronić od wszelkiego nieszczęścia, rzekł Kuternoga; wolę raczej zdechnąć, niż...
— Jaki on głupi, rzekł Tonsard; patrz na moje córki, czy pomarły od tego? Ten, ktoby powiedział że nie są cnotliwe jak święty obrazek, miałby do czynienia z moją fuzją!
— Ciężko byłoby na tem skończyć! wykrzyknął Kuternoga potrząsając głową; wolałbym raczej wziąć pieniądze za to by wygarnąć z fuzji do którego z tych Paryżanów!
— Ba, lepiej uratować ojca niż dać pleśnieć swej cnocie! odparł karczmarz.
Tonsard uczuł, że go stary Niseron trąca w ramię.
— Nie dobrze mówisz!... rzekł starzec. Ojciec jest stróżem honoru swej rodziny. Właśnie przez to że się prowadzicie w ten sposób, ściągacie na siebie wzgardę; przez to oskarżają lud, że nie jest godny wolności! Lud powinien dawać bogaczom przykład obywatelskich cnót i honoru. Sprzedajecie się temu Rigou za złoto, wszyscy ilu was jest! Kiedy mu nie oddajecie swoich córek, oddajecie mu swoją cnotę! To źle!
— Patrzcie do czego doszedł Kuternoga! rzekł Tonsard.
— Patrzcie do czego ja doszedłem! odparł stary Niseron; śpię spokojnie, niema cierni w mojej poduszce.
— Zostaw go, Tonsard, szepnęła mu żona do ucha; wiesz że on ma swojego ćwieka, poczciwy stary...
Bonnebault i Marja, Katarzyna i jej brat, przyszli w tej chwili w podnieceniu płynącem z niepowodzeń Mikołaja, a doprowadzonem do szczytu zwierzeniem Michauda. Tak więc, ledwie wszedłszy do karczmy, Mikołaj wyrzucił z siebie potok klątw pod adresem obojga Michaud i dworu.
— Mamy zbiory, więc dobrze, nie odjadę nim nie zapalę fajki o ich stodołę, wykrzyknął waląc pięścią w stół przy którym usiadł.
— Nie trzeba tak pyskować przy ludziach, rzekł Godain pokazując mu starego Niseron.
— Gdyby pisnął, skręciłbym mu szyję jak kurczęciu, odparła Katarzyna. Dość się już nażył, stary nudziarz. Powiadają, że jest cnotliwy. Cnotliwy! taki się urodził, ot i wszystko.
Dziwne to było i ciekawe widowisko, wszystkie te głowy ludzi zgrupowanych w owej norze, w której drzwiach siała na czatach stara Tonsard, aby zapewnić pijącym bezpieczeństwo!
Ze wszystkich tych twarzy, twarz Godaina, wielbiciela Katarzyny, była może najbardziej przerażająca, mimo że najmniej wyrazista. Godain, ubogi chciwiec, najokrutniejszy ze wszystkich chciwców, tego bowiem który pieści swoje złoto czyż nie przewyższa ten, który go szuka? jeden patrzy w głąb samego siebie, drugi patrzy naprzód ze straszliwą bacznością; Godain, wyrażał najczęstszy typ chłopskich fizjognomji. Ten robotnik, drobny człowieczek uwolniony od wojska dla braku wymaganego wzrostu, chudy, jeszcze wysuszony pracą i bezmyślnem sknerstwem, od którego giną na wsi zaciekli pracownicy jak Kuternoga, miał twarz wielkości pięści z parą oczu żółtych, centkowanych zielonemi żyłkami w ciemne punkciki, przez które chęć posiadania za wszelką cenę dyszała pożądliwością. Ale to spojrzenie było zimne: pragnienie bowiem, zrazu wrzące, zakrzepło w niem jak lawa. Toteż skóra jego była przylepiona do ciemnych skroni niby skóra mumji. Nikły zarost kiełkował przez zmarszczki jak słoma w bruzdach. Godain nie pocił się nigdy, wysysał swą substancję. Ręce jego kosmate i zakrzywione, nerwowe, niestrudzone, zdawały się zrobione ze starego drzewa. Mimo że miał ledwie dwadzieścia siedem lat, widać już było białe włosy w jego rudawo-czarnym zaroście. Poprzez rozpiętą bluzę widniała czarna koszula z grubego płótna, którą nosił widocznie dłużej niż miesiąc; prał ją sam w rzece. Saboty naprawiane były starem żelastwem.
Wreszcie na głowie miał ohydny kaszkiet, widocznie znaleziony w La-Ville-aux-Fayes na progu jakiegoś domu. Dość bystry aby ocenić widoki majątku tkwiące w Katarzynie, chciał zostać następcą Tonsarda pod Wiechą; zużywał przeto całą swoją chytrość i siłę na to aby ją złowić. Obiecywał jej dostatki, przyrzekał swobodę jakiej zażywała Tonsardowa; przyrzekał wreszcie przyszłemu teściowi ogromną rentę, pięćset franków rocznie z jego karczmy, aż do spłaty, licząc na rozmowę, jaką miał z panem Brunet, dającą mu nadzieję spłaty w wekslach. Gnom ten, na codzień będący kowalem, pracował u kołodzieja o ile była praca, wynajmował się też na drogo płatne roboty. Mimo że posiadał około tysiąca ośmiuset franków umieszczonych u Gaubertina bez niczyjej wiedzy, żył jak nędzarz, mieszkał na strychu u swego pryncypała i chodził na kłoski w czasie żniw. W świątecznych spodniach miał zaszyte pokwitowanie Gaubertina, odnawiane co rok, rosnące o procent i o nowe oszczędności.
— Et, co mi to szkodzi, wykrzyknął Mikołaj w odpowiedzi na roztropną uwagę Godaina, skoro mam być żołnierzem, wolę raczej aby trociny w koszu wypiły moją krew odrazu, niż żebym ją miał dawać kropla po kropli... I oswobodzę okolicę od1 jednego z tych Arminaków, których bies na nas wypuścił...
I opowiedział rzekomy spisek uknuty przez Michauda przeciw niemu.
— Skądże chcesz, aby Francja brała żołnierzy?... rzekł poważnie siwy staruszek podnosząc się i stając przed Mikołajem w chwili głębokiego milczenia którem przyjęto tę straszliwą groźbę.
— Człowiek odsłuży swoje i wraca, rzekł Bonnebault podkręcając wąsika.
Widząc największych nicponiów okolicy w komplecie, stary Niseron potrząsnął głową i opuścił karczmę, zapłaciwszy pani Tonsard za wino. Kiedy staruszek przestąpił próg, odruch zadowolenia jaki przejawił się w tej pijackiej kompanji powiedziałby każdemu, że ci ludzie uwolnili się od żywego obrazu swego sumienia.
— I cóż, co ty powiadasz na to wszystko... He! Kuterbucie?... spytał Vaudoyer, który wszedł w tej chwili, i któremu Tonsardowa opowiedziała zamach Vatela.
Kuternoga, którego prawie wszyscy wołali tym przydomkiem, strzelił językiem o podniebienie, stawiając szklankę na stole.
— Vatel wlazł w Szkodę, odparł. Na miejscu matusi, posiniaczyłbym sobie żebra, położyłbym się do łóżka, rozchorowałbym się i pozwałbym Tapicera i jego strażnika o dwadzieścia talarów odszkodowania; pan Sarcus przyznałby je wam...
— W każdym razie Tapicer dałby je, aby uniknąć hałasu, rzekł Godain.
Vaudoyer, dawny połowy, człowiek liczący pięć stóp sześć cali wzrostu, z twarzą pooraną od ospy i zapadłą jak u dziadka do orzechów, zachowywał pełne wątpliwości milczenie.
— No i cóż, spytał Tonsard znęcony nadzieją sześćdziesięciu franków, co ci się niepodoba, ty niedorajdo? Potłuczono mi matkę za dwadzieścia talarów, trzeba to wyzyskać. Narobimy hałasu za trzysta franków, a pan Gourdon zgodzi się oznajmić w Aigues, że matka ma zwichnięte biodro...
— I zwichnęłoby się jej... dodała karczmarka, to się robi w Paryżu.
— Za dobrze znam sądy, aby wierzyć, że rzeczy poszłyby wam po myśli, rzekł wreszcie Vaudoyer, który często asystował sądownikom i brygadjerowi Soudry. Jeszcze w Soulanges toby i poszło, Soudry zastępuje tam rząd i nie jest zanadto życzliwy Tapicerowi; ale Tapicer i Vatel, skoro ich zaczepicie, potrafią się hycle bronić. Powiedzą: kobieta była winna, niosła drzewo, inaczej byłaby dała przepatrzyć wiązkę na drodze, nie byłaby uciekała. Jeśli się jej zdarzyło nieszczęście, sama sobie winna. Nie, to nie jest pewny interes...
— Czy dziedzic bronił się kiedy go pozwałem? rzekł Kuternoga. Zapłacił.
— Jeżeli chcecie, ja idę do Soulanges, rzekł Bonnebault, poradzę się pana Gourdon, pisarza, będziecie wiedzieli dziś wieczór czy jest szpek.
— Szukasz tylko pozorów aby się kręcić koło tej grubej klempy Sokardzianki, odparła Marja Tonsard, klepiąc go po ramieniu tak, że w piersiach mu jękło.
W tej chwili dała się słyszeć zwrotka burgundzkiej kantyczki:
Oj Jezu, Jezusiczku
Oj, cudzie, oj cudziczku,
Cudzie ty, cudzie szczery,
Gdy Pan wodę odmienił
W smaczne winko z Madery...
Wszyscy poznali głos starego Fourchon, któremu ten ustęp musiał się szczególnie podobać; Mucha towarzyszył mu falsetem.
— Haha! wstawili się! krzyknęła stara Tonsardka do synowej, twój ojciec jest czerwony jak gil, a mały skrzeczy jak...
— Pozdrowienie! krzyknął starzec, dużo was tutaj hultajów!... Pozdrowienie, rzekł do wnuczki, którą zdybał jak się ściskała z Bonnebaultem, zdrowaś Marjo, grzechów pełna, szatan niech będzie z tobą, bądź roskoszna między niewiastami, etc. Pozdrowienie całej kompanji. Dopadli was! możecie się pożegnać z waszemi kłoskami! Są nowiny! Mówiłem wam, że Tapicer da wam radę; haha! dobierze się do was kodeksem!... Taka sprawa wojować z panami! panowie narobili tyle praw, że mają ich dość na każdą potrzebę...
Straszliwa czkawka dała nagle inny bieg myślom czcigodnego mówcy.
— Gdyby Vermichel był tutaj, dmuchnąłbym mu w gębę, miałby pojęcie co to jest wino alikanckie! Co za wino! Gdybym nie był Burgundem, chciałbym być Hiszpanem! boskie wino! ja myślę, że papież odprawia mszę takiem winkiem! Cholerne wino!... Młody jestem!... Słuchaj no, Kuterbucie, gdyby twoja żona była tutaj... wydałaby mi się młoda! Niema co, przy hiszpańskiem słodkie wino furda!... Trzeba zrobić rewolucję tylko poto aby wypróżnić im piwnice!...
— Ale co za nowina, ojcze? rzekł Tonsard.
— Skończyły się dobre czasy, Tapicer zabroni kłosków.
— Zabroni kłosków!... krzyknęła cała karczma jednym głosem, nad który wybijały się ostre nuty czterech kobiet.
— Tak, rzekł Mucha, postara się o wyrok, ogłosi go przez Groisona, rozlepi afisze, i tylko ci, co będą mieli świadectwo ubóstwa, będą mogli zbierać.
— I zważcie dobrze!... rzekł Fourchon, amatorzy z innych gmin nie będą dopuszczeni.
— Co takiego? Co takiego? rzekł Bonnebault. Moja babka, ani ja, ani twoja matka, Godain, nie będziemy mogli chodzić tu na kłoski? A to ci dobre figle! Mam je gdzieś! Czy on się wściekł ten nasz mer-generał?
— Będziesz chodził i tak, Godain? rzekł Tonsard do kołodzieja, który gwarzył nieco zablizko z Katarzyną.
— Ja nie mam nic, jestem biedak, odparł, postaram się o świadectwo.
— Ile dali dziadkowi za wydrę, chłopcze?... rzekła piękna karczmarka do Muchy.
Mimo, że ciężki od jadła i z okiem zamroczonym dwiema butelkami wina, Mucha, siedząc na kolanach Tonsardowej, pochylił głowę do ucha ciotki i szepnął chytrze: „Nie wiem, ale ma złoto!... jeśli mnie będziecie dobrze żywić przez miesiąc, może odkryłbym jego kryjówkę, bo jest!
— Ojciec ma złoto!... szepnęła Tonsardowa do ucha mężowi, którego głos wzbijał się ponad gwar obudzony żywą dyskusją pijących.
— Cyt, Groison idzie, krzyknęła stara.
Głębokie milczenie zaległo karczmę. Kiedy Groison znalazł się w przyzwoitej odległości, stara Tonsardowa dała znak. Wszczęła się na nowo dyskusja nad kwestją czy będzie się chodziło na kłoski, jak dawniej, bez świadectwa.
— Trzeba wam będzie słuchać, rzekł stary Fourchon, bo Tapicer poszedł do prafekta i prosił go o wojsko dla utrzymania spokoju. Powybijają was jak psów... bo jesteśmy psy! wykrzyknął stary, który silił się pokonać odrętwienie jakiemu uległ jego język pod wpływem hiszpańskiego wina.
Ta druga zapowiedź Fourchona, mimo całej swej niedorzeczności, wprawiła w zadumę pijących: wierzyli, że rząd był zdolny wyrżnąć ich bez litości.
— Były takie zaburzenia w okolicach Tuluzy, kiedy tam stałem w garnizonie, rzekł Bonnebault. Poszliśmy na całego, chłopów się siekało, brało w dyby...
śmiech było patrzeć, jak oni chcieli się opierać wojsku! Dziesięciu poszło na galery, jedenastu do więzienia, wszystko zduszono, hej! Żołnierz jest żołnierz, wyście są cywile, jest prawo was siekać, i huź ha!...
— No i co, rzekł Tonsard, co wam się dzieje, że was tak strach obleciał? Czy można co wziąć mojej matce, moim córkom? Załapią więzienie?... to i co, od tego nikt nie umarł. Tapicer nie wpakuje do więzienia całej wsi. Zresztą, więźniowie lepszą mają strawę u króla niż u siebie w domu, i opał mają w zimie.
— Durnie jesteście! ryknął stary Fourchon. Lepiej skubać ciarachów, niż wojować z niemi wprost, wierzcie. Inaczej dadzą wam radę. Jeśli lubicie galery, to insza inszość. Nie pracuje się tam tyle co w polu, prawda; ale niema swobody.
— Może, rzekł stary Vaudoyer, który był jednym z najśmielszych w radzie, lepiej byłoby aby kilku z nas naraziło skórę dla uwolnienia okolicy od tego smoka, który się usadowił koło bramy Avonne.
— Załatwić się z tym Michaud?... rzekł Mikołaj, jestem gotów.
— To niedojrzały interes, rzekł Fourchon; za drogo by nas to kosztowało, moje dzieci. Trzeba labidzić, krzyczeć że umrzemy z głodu, Tapicer i jego żona zechcą nam dopomóc i wyciągnięcie z tego więcej niż parę kłosków...
— Tchórze jesteście, wykrzyknął Tonsard. Przypuśćmy, że dojdzie do rozprawy z sądem i z wojskiem; nie zakują w dyby całej wsi, a znajdziemy poparcie w La-Ville-aux-Fayes u dawnych panów.
— To prawda, rzekł Kuternoga; jeden Tapicer się skarży; Soulanges, Ronqueroliles i inni są kontenci. Pomyśleć, że, gdyby ten kirasjer miał był odwagę zginąć jak inni, siedziałbym jeszcze szczęśliwie przy mojej bramie, którą on mi przeinaczył tak, że amii jej nie poznać...
— Nie będą ściągali wojska dla jednego drania ciaracha, który wojuje z całą okolicą, rzekł Godain... To jego wina! chce tutaj wszystko sprzewracać, wszystko wywrócić do góry nogami. Rząd powie mu: Kusz!...
— Rząd nie gada inaczej, musi tak gadać, biedny rząd, rzekł Fourchon zdjęty nagłą czułością do rządu, żal mi tego poczciwego rządu... biedny jest... bez grosza, jak my... to głupie dla rządu, który sam robi pieniądze... Ha, gdybym ja był rządem...
— Ale, zawołał Kuternoga, powiadano mi w La-Ville-aux-Fayes, że pan de Ronquerolles ujmował się w Sejmie za nasze prawa.
— Czytałem to w gazecie pana Rigou, rzekł Vaudoyer, który, jako dawny połowy, umiał czytać i pisać.
Mimo swoich obleśnych rozczuleń, stary Fourchon, jak wielu chłopów, których inteligencję podsyca pijaństwo, śledził bystrem okiem i bacznem uchem tę dyskusję, która chwilami nabierała akcentu wściekłości. Naraz wstał i stanął na środku karczmy.
— Słuchajcie starego, pijany jest, rzekł Tonsard; ma wtedy dwa razy więcej sprytu, z siebie i z butelki...
— Hiszpańskiego!... to trzy, odparł Fourchon, wybuchając śmiechem fauna. Moje dzieci, nie trzeba stawiać się wprost, jesteście za słabi, sztuką trzeba ich wziąć!... Przycupnijcie, przyczajcie się, paniusia jest już nastrachana, nie bójcie się, niedługo sobie z nimi damy rady; da nogę stąd, a gdy ona odfrunie, Tapicer poleci za nią, to jego oczko w głowie. Oto plan. Ale aby przynaglić ten wyjazd, moje zdanie jest, że trzeba odjąć im ich doradcę, ich siłę, naszego szpiega, łajdaka.
— Niby kogo?
— Et, przeklętego proboszcza, rzekł Tonsard, grzechojada, który nas tu chce żywić hostjami.
— To święta prawda, wykrzyknął Vaudoyer, bylibyśmy tu szczęśliwi bez proboszcza, trzeba się pozbyć tego świętoszka, to wróg.
— Cherlaczek, podjął Fourchon dając księdzu Brossette przydomek jaki zjednała mu jego niepoczesna mina; wpadłby może w sidła jakiej szelmeczki, skoro obserwuje wszystkie posty. I, gdyby się narobiło tęgiego wrzasku przyłapawszy go na figlach, biskup musiałby go posłać gdzieindziej. Toby się djabelnie podobało poczciwemu ojcu Rigou... Gdyby wasza córka, Kuternogo, zechciała rzucić paniusię z Auxerre, jest taka ładna, że, udając świętoszkę, wybawiłaby okolicę. I potem tra-ta-ta!
— A czemuby nic ty? rzekł Godain cicho do Katarzyny; możnaby tu zgarnąć sporo talarów, grożąc skandalem, i od jednego zamachu stałabyś się panią...
— Idziemy na kłoski czy nie idziemy?... rzekł Bonnebault. Ja gwiżdżę na waszego proboszcza, ja jestem z Couches, a my tam nie mamy księdza, któryby nam łechtał sumienia kropidłem.
— Wiecie, rzekł Vaudoyer, trzebaby się dowiedzieć od starego Rigou, który się zna na prawie, czy Tapicer maże nam zabronić kłosków. On nam powie, czy mamy rację. Jeżeli Tapicer jest w swojem prawie, postaramy się wówczas, jak powiada stary, wziąć rzeczy kantem...
— Tu się poleje krew... rzekł Mikołaj posępnie wstając po wypiciu całej butelki wina, którą nalała mu Katarzyna, aby mu nie dać mówić. Jeżeli mnie posłuchacie, Michaud odwali kitę! Ale wy jesteście ciemięgi, tchórze!
— Ja nie! rzekł Bonnebault. Jeżeli jesteście chwaty i potraficie trzymać gęby na kłódkę, ja się podejmuję zdmuchnąć Tapicera, hej!... Co za przyjemność wpakować mu śliweczkę, toby mi dało satysfakcję za wszystkich moich hyclów oficerów!...
— Hoho! wykrzyknął Jan Tonsard, który uchodził potrosze za syna Gaubertina i który wszedł właśnie za Fourchonem.
Ten chłopak, który zalecał się od kilku miesięcy do ładnej służącej pana Rigou, odziedziczył po ojcu fach strzyżenia żywopłotów, szpalerów wraz z innemi jego przymiotami. Chodząc po domach, gadał tam z państwem i służbą, i gromadził zasób myśli, które czyniły go luminarzem i doradcą rodziny. W istocie, zobaczymy zaraz, iż, podbierając się do służącej pana Rigou, Jan usprawiedliwił reputację swego sprytu.
— No i cóż, co powiesz, proroku? rzekł karczmarz do syna.
— Powiem, że wy idziecie na rękę ciarachom, odparł Jan. Nastraszyć Tapicera, aby utrzymać się przy swoich prawach, dobra! ale wykurzyć ich z okolicy i zmuszać do sprzedaży Aigues, tak jak chciałyby łyki z miasteczka, to głupie. Jeśli pomożecie podzielić wielkie własności, skądże weźniemy majątków do wystawienia na sprzedaż przy najbliższej rewolucji?... Dostalibyście wówczas ziemię za nic, tak jak dostał Rigou; ale jeśli je wepchacie w paszczę łykom, wyplują je wam chudsze, droższe, będziecie pracowali dla nich, jak wszyscy którzy pracują dla starego Rigou. Patrzcie na Kuternogę...
Apostrofa ta otwierała zbyt głębokie perspektywy aby ją mogli zrozumieć pijani ludzie, którzy wszyscy, wyjąwszy Kuternogę, zbierali pieniądze na udział w rozdrapaniu Aigues. Toteż, pozwolono gadać Janowi, prowadząc dalej, jak w Izbie, postronne rozmowy.
— Tak, tak, czekajcie, będziecie parobkami u Rigou! wykrzyknął Fourchon, który jeden zrozumiał wnuka.
Właśnie przechodził Langlumé, młynarz z Aigues; piękna Tonsardowa zawołała go.
— Czy to prawda, rzekła, panie wicemerze, że zabronią chodzenia na kłoski?
Langlumé, jowialny człowieczek, z twarzą białą od mąki, w szarem ubraniu, wszedł po schodkach. Chłopi przybrali miny serjo.
— Ba! moje dzieci, tak i nie; biedni będą zbierać! Ale kroki, które się przedsięweźmie, wyjdą wam na korzyść...
— A to jak? spytał Godain.
— Ba, jeśli zabronią wszystkim biedakom! zwalić się tutaj, odparł młynarz mrugając z normandzka okiem, nikt wam nie zabroni iść gdzieindziej, chyba żeby wszyscy merowie zrobili tak jak mer w Blangy.
— Więc to prawda? rzekł Tonsard groźnie.
— Ja, rzekł Bonnebault, kładąc na ucho wojskową czapeczkę i śmigając leszczynowym prętem, wracam do Couches uprzedzić przyjaciół...
I miejscowy lowelas odszedł gwiżdżąc melodję żołnierskiej piosenki:
Znasz ty huzarów gwardyjski pułk,
I znasz w tym pułku trębacza?...
— Słuchaj no, Maryś, on dziwną drogą idzie do tych Couches, twój Bonnebault? krzyknęła stara Tonsardowa do wnuczki.
— Idzie do Aglae! rzekła Marja, która skoczyła do drzwi, muszę raz porządnie wy grzmocić tę klempę.
— Słuchaj, Vaudoyer, rzekł Tonsard do byłego gajowego, idź do starego Rigou, dowiemy się co robić. To nasza wyrocznia, a za ślinę nic nam nie liczy.
— Także głupstwo, wykrzyknął z cicha Jan, on liczy wszystko. Anusia mi to zdradziła, jego niebezpieczniej słuchać niż samego djabła.
— Radzę wam żebyście byli rozsądni, odparł Langlumé, bo generał pojechał do prefektury z przyczyny waszych sprawek, a Sibilet powiedział mi, że przysiągł na swój honor dotrzeć aż do Paryża, mówić z samym kanclerzem, z królem, z całym kramem, jeśli będzie trzeba, aby dać sobie rady ze swemi chłopami.
— Swemi chłopami? zakrzyczano.
— Ejże! więc już dla nas niema wolności?
Na to pytanie Tonsarda, Vaudoyer wyszedł aby się udać do byłego mera.
Langlumé, już na dworze, obrócił się na schodach, i odpowiedział: „Banda nierobów! macie majątki, żeby gadać o wolności?...“
Mimo że to było powiedziane ze śmiechem, zrozumieli to głębokie odezwanie mniej więcej tak samo, jak konie rozumieją uderzenie bata.
— Ta ta ta! wolność... Słuchaj-no, chłoptasiu, po tem coś urządził dziś rano, to nie mój klarnecik wpakują ci między palce, rzekł Fourchon do Mikołaja.
— Nie zaczepiaj go, gotówbyś oddać wino, gdyby cię potarł po brzuchu, odparła brutalnie Katarzyna dziadkowi.
Strategicznie, Rigou był w Blangy tem, czem na wojnie są przednie czaty. Dozorował Aigues, i dobrze. Nigdy policja nie będzie miała szpiegów równych tym, którzy pracują w służbie nienawiści.
Tuż po przybyciu generała do Aigues, Rigou miał nań zapewne jakieś widoki, które małżeństwo z panną de Troisville rozwiało; zdawało się bowiem jakgdyby ochraniał tego obszarnika. Intencje jego były wówczas tak jawne, że Gaubertin uznał za właściwe dopuścić go do udziału, wtajemniczając go w spisek uknuty przeciw Aigues. Nim przyjął tę część i tę rolę, Rigou chciał, wedle swego wyrażenia, przyprzeć generała do muru. Kiedy hrabina się zainstalowała, pewnego dnia zielono malowana karjolka trzcinowa wjechała główną bramą do Aigues. Pan mer ze swoją merową wysiedli i wkroczyli na ganek. Rigou zauważył hrabinę w oknie. Szczerze oddana biskupowi, religji i księdzu Brossette, który pokwapił się uprzedzić swego wroga, hrabina kazała powiedzieć przez Franciszka, że „pani wyszła“. Od tej impertynencji, godnej kobiety która się urodziła w Rosji, pożółkła twarz benedyktyna. Gdyby hrabina miała była ciekawość zobaczyć człowieka, o którym proboszcz mówił: „To potępieniec, który, aby się orzeźwić, zanurza się w grzechu jak w kąpieli“, byłaby może zapobiegła wielu rzeczom. Między merostwem a pałacem zapanowała owa zimna i wyrachowana nienawiść, jaką żywili liberałowie do rojalistów, pomnożona kwasami sąsiedztwa. W tych okolicznościach wspomnienie zranionej miłości własnej wciąż się odnawia.
Kilka szczegółów tyczących tego człowieka i jego obyczajów zdoła może, oświetlając zarazem jego udział w spisku zwanym wielką sprawą przez dwóch wspólników, odmalować typ nadzwyczaj ciekawy. Był to specjalnie francuski typ istnień wiejskich, o których odmalowanie jeszcze żaden pendzel się nie pokusił. Nic zresztą w tym człowieku nie jest obojętne, ani jego dom, ani jego sposób dmuchania w ogień, ani sposób jedzenia. Jego obyczaje, jego pojęcia, wszystko jest ważnym przyczynkiem do historji tej doliny. Ten renegat tłómaczy pożytek medjokracji, jest zarazem jej teorją i praktyką, alfą i omegą, summum.
Przypominacie sobie może mistrzów skąpstwa, odmalowanych w poprzednich powieściach? Najpierw skąpiec prowincjonalny, stary Grandet z Saumur, skąpy tak jak tygrys jest okrutny. Następnie lichwiarz Gobseck, jezuita złota, sycący się jego potęgą i spijający łzy nieszczęścia, aby poznać jaki mają smak. Następnie baron de Nucingen, wznoszący rozboje finansowe do wyżyn polityki. Pamiętacie wreszcie z pewnością ów portret oszczędności domowej, starego Hochon z Issoudun; i owego innego, skąpca przez ducha dynastji, małego La Baudraye z Sancerre! Otóż, uczucia ludzkie, a zwłaszcza skąpstwo, mają w rozmaitych środowiskach społeczeństwa odcienie tak różne, że zostało jeszcze miejsce dla jednego skąpca na desce tego prosektorjum. Został Rigou, skąpiec-egoista, to znaczy bardzo tkliwy na swoje przyjemności, suchy i zimny dla drugich; zarazem skąpstwo duchowe, mnich który został mnichem aby wyciskać sok z cytryny zwanej dobrem życiem, a który stał się człowiekiem świeckim aby zagrabić grosz publiczny. Wytłómaczymy najpierw ustawiczne szczęście, jakiego kosztował pod swoim dachem!
Blangy, to znaczy sześćdziesiąt domów opisanych przez Blondeta w liście do Natana, położone jest na wzgórku po lewym brzegu Thune. Ponieważ każdy domek otoczony jest ogródkiem, wioska wygląda uroczo. Kilka domów leży tuż nad wodą. Na szczycie tej dużej grudki ziemi, znajduje się kościół, niegdyś posiadający plebanję, z cmentarzem okalającym — jak w wielu wioskach — nawę.
Świętokradca Rigou nie omieszkał kupić tej plebanji, niegdyś wzniesionej przez dobrą katoliczkę, pannę Choin, na zakupionym umyślnie gruncie. Terasowaty ogród, z którego widać było całe Blangy, Soulanges i Cerneux, położone między dwoma pańskiemi parkami, dzielił tę dawną plebanję od kościoła. Z przeciwnej strony, rozciągała się łąka, nabyta przez ostatniego proboszcza na krótko przed śmiercią i otoczona murem przez ostrożnego Rigou.
Ponieważ mer odmówił zwrotu plebanji na jej pierwotny użytek, gmina musiała kupić domek chłopski położony koło kościoła; trzeba było wydać pięć tysięcy franków na powiększenie go, odnowienie i dołączenie ogródka, którego mur graniczył z zakrystją, tak iż domek proboszcza łączył się, jak niegdyś, z kościołem.
Te dwa domy wzniesione pod sznur z kościołem, z którym stykały się ogrodami, wychodziły na przestrzeń obsadzoną drzewami; był to rynek Blangy. Naprzeciw nowej plebanji hrabia kazał zbudować ratusz, przeznaczony na pomieszczenie merostwa, mieszkania dla polowego, oraz na ową szkołę braci Nauki Chrześcijańskiej, tak daremnie upragnioną przez księdza Brossette. Gościniec, który biegł od Thune, wspinał się kręto aż do kościoła. Winnice i chłopskie ogrody oraz mały lasek wieńczyły wzgórze Blangy.
Dom pana Rigou, najpiękniejszy we wsi, zbudowany był z owych wielkich kamieni pospolitych w Burgundji, spojonych żółtawem wapnem, wygładzonem na szerokość kielni, co tworzy powierzchnię falistą przerzynaną tu i ówdzie ciemną powierzchnią kamienia. Okna były ujęte w ramy z tynku, które czas pocentkował delikatnemi i kapryśnemi rysami, takiemi jak się widzi na starych sufitach. Grubo ciosane okienice były starannie pomalowane zielono. Dach był nieco porośnięty mchem. Jestto typ domów burgundzkich, podróżny ujrzy tysiące podobnych przebywając tę okolicę Francji.
Drzwi wchodowe otwierały się na kurytarz, przecięty drewnianą klatką schodową. Za niemi znajdowały się drzwi do obszernej izby o trzech oknach wychodzących na rynek. Kuchnia, umieszczona pod schodami, miała okno na starannie wybrukowane podwórze, gdzie wchodziło się przez bramę wjazdową.
Taki był parter.
Pierwsze piętro zawierało trzy pokoje, nad niemi małe poddasze.
Drewutnia, wozownia, stajnia, przylegały do kuchni, tworząc z nią kąt prosty. Nad temi lekkiemu budowlami mieścił się strych, suszarnia owoców i pokój dla służby.
Dziedziniec, obora, chlewy znajdowały się nawprost domu.
Ogród, mniej więcej morgowy, otoczony murem, był to typowy księży ogródek, to znaczy pełen szpalerów, drzewek owocowych, wina, ścieżek wysypanych piaskiem i ogrodzonych słupkami, z grzędami jarzyn nawożonych gnojem ze stajni.
Z drugiej strony domu znajdował się drugi sad, obsadzony drzewami, otoczony żywopłotem, i dość obszerny aby dostarczyć paszy dla dwóch krów o każdej porze.
Wewnątrz domu, sala, wyłożona drzewem na metr wysoko, obita była starą materją. Orzechowe meble, poczerniałe od starości i obite ręcznym haftem, harmonizowały z buazerją i z drewnianą również podłogą. Na suficie widniały trzy belki, ale malowane; sufit między niemi był otynkowany! Orzechowy kominek z lustrem w pociesznej ramie, nie miał innej ozdoby prócz dwóch mosiężnych jajek na podstawce z marmuru; skoro je było otworzyć, górna część tworzyła lichtarz. Świeczniki te upiększone łańcuszkami, wynalazek z czasu Ludwika XV, zaczynają być rzadkie.
Na ścianie naprzeciw okna, wznosił się pospolity, ale wybornie idący zegar, na podstawie zielonej ze złotem. Firanki zgrzypiące na żelaznych prętach miały z pięćdziesiąt lat, kraciata bawełniana materja przypominająca obicia materaców, w białe i różowe pasy, pochodziła z Indji. Kredens i stół jadalny dopełniały tego urządzenia, utrzymanego zresztą nadzwyczaj czysto.
Przy kominku stał olbrzymi księży fotel, uprzywilejowane siedzenie pana Rigou. W rogu, nad małym sekretarzykiem, widać było, zawieszony na pospolitej paterze, mieszek: początek majątku pana domu.
Z tego zwięzłego opisu, którego styl rywalizuje z obwieszczeniami licytacji, łatwo zgadnąć, że dwa sypialne pokoje państwa Rigou musiały być sprowadzone do tego co ściśle konieczne: ale pomyliłby się, ktoby myślał, że ta oszczędność może wykluczać znakomity gatunek każdej rzeczy. Tak więc, najwybredniejsza modnisia czułaby się doskonale w łóżku pana Rigou, wysłanem doskonałemi materacami, cienkiem prześcieradłem, pierzyną kupioną niegdyś przez dewotkę dla jakiegoś proboszcza. Łóżko było zabezpieczone od wiatru dobremi firankami. I tak wszystko, jak zaraz zobaczymy.
Najpierw skąpiec ten sprowadził żonę swoją, która nie umiała czytać, pisać ani rachować, do bezwarunkowego posłuszeństwa. Biedna istota, która rządziła nieboszczykiem, została służącą swego męża; gotowała, prała, zaledwie znajdując jakąś pomoc u bardzo ładnej dziewczyny imieniem Anusia, mającej dziewiętnaście lat, równie uległej panu Rigou jak pani, i zarabiającej trzydzieści franków rocznie.
Wysoka i chuda, pani Rigou, kobieta o twarzy żółtej przyrumienionej na policzkach, z głową zawsze spowitą fularem, nosząca jedną spódnicę cały rok, nie opuszczała domu ani na dwie godziny w ciągu miesiąca i karmiła swoją energję wszystkiemu zabiegami, jakie rozwija w domu oddana służąca. Najbystrzejszy obserwator nie odnalazłby śladu wspaniałej figury, rubensowych kolorów, bogatych kształtów, pysznych zębów, dziewczęcych oczu, jakie niegdyś ściągnęły na młodą dziewczynę uwagę księdza Niseron. Jedyny poród, któremu zawdzięczała życie młodsza pani Soudry, przerzedził jej zęby, wyskubał brwi, przyćmił oczy, zniekształcił kibić, skaził cerę. Zdawało się, że palec boży dotknął małżonkę księdza. Jak wszystkie bogate gospodynie, cieszyła się widząc szafy pełne sukien jedwabnych, albo w sztukach albo zrobionych i nowych, dalej koronek, klejnotów, których nie nosiła nigdy i które służyły jej jedynie aby rodzić grzech zazdrości, nieraz bowiem młode służące pana Rigou życzyły jej śmierci. Była to jedna z owych pół-kobiet pół-bydląt, stworzonych do życia instynktem. Ta ex-piękna Arsena była bezinteresowna; toteż zapis nieboszczyka proboszcza Niseron byłby niezrozumiały bez ciekawego wypadku, który go natchnął, i który warto przytoczyć ku nauce olbrzymiego plemienia spadkobierców.
Pani Niseron, żona starego zakrystjana, otaczała czułościami mężowskiego wuja, spodziewany bowiem spadek po starcu, szacowany na czterdzieści i kilka tysięcy, stanowił dla rodziny jedynego spadkobiercy dobrobyt, dość niecierpliwie oczekiwany przez nieboszczkę panią Niseron, która, oprócz syna, posiadała jeszcze śliczną córeczkę. Córka ta, żywa, niewinna, była jedną z owych istot, które są doskonałe jedynie może dlatego że mają zniknąć, umarła bowiem w czternastym roku na błędnicę: popularne miano chlorozy. Dziewczyna ta — błędny ognik zakrystji — zachodziła do dziadka jak do własnego domu, rządziła tam wszystkiem, i lubiła pannę Arsenę, piękną służącą, którą wuj mógł przyjąć w r. 1789, dzięki rozluźnieniu dyscypliny pod wpływem pierwszych burz rewolucji. Arsenę, siostrzenicę gospodyni księdza powołano na jej zastępczynię; czując bowiem bliską śmierć, stara panna Pichard chciała zapewne przelać swoje prawa na piękną Arsenę.
W r, 1791, w dobie gdy ksiądz Niseron użyczył schronienia Dom Rigou i bratu Janowi, mała Niseron pozwoliła sobie na bardzo niewinną psotę. Bawiąc się z Arseną i innemi dziećmi w ową grę, polegającą na kolejnem chowaniu przedmiotu, którego inne dzieci stukają wśród okrzyków „ciepło“ albo „zimno“, wedle tego jak szukający zbliża się lub oddala, mała Genowefa wpadła na pomysł aby schować mieszek do łóżka Arseny. Mieszka nikt nie zdołał znaleźć, gra skończyła się. Matka zabrała do domu Genowefę, która zapomniała powiesić mieszka z powrotem na gwoździu.
Arsena i jej ciotka szukały mieszka cały tydzień, poczem przestano go szukać; można się było bez niego obejść; stary ksiądz dmuchał w ogień rurą sporządzoną w czasie gdy takie rury były w modzie i z pewnością pochodzącą od jakiegoś dworzanina Henryka III. Wreszcie, jednego wieczora, na miesiąc przed swoją śmiercią, po obiedzie na którym byli ksiądz Mouchon, rodzina Niseronów i proboszcz; z Soulanges, gospodyni wszczęła jeremiady nad mieszkiem, nie mogąc wytłómaczyć jego zniknięcia.
— Ależ jest od dwóch tygodni w łóżku Arseny, rzekła maiła Niseron parskając śmiechem, gdyby ta leniwa dziewczyna słała łóżko, znalazłaby go...
W roku 1791 wszyscy mogli wybuchnąć śmiechem, ale po tym śmiechu nastąpiło głębokie milczenie.
— Niema w tem nic śmiesznego, rzekła gospodyni; od czasu jak jestem chora, Arsena czuwa przy mnie.
Mimo tego wyjaśnienia, ksiądz Niseron rzucił na panią Niseron i na jej męża piorunujące spojrzenie, przypuszczając zmowę. Gospodyni umarła. Dom Rigou umiał tak zręcznie wyzyskać nienawiść proboszcza, że ksiądz Niseron wydziedziczył Jana Franciszka Niseron na rzecz Arseny Picard.
W r. 1823, Rigou wciąż posługiwał się przez wdzięczność rurą, gdy chciał podsycić ogień.
Pani Niseron, namiętnie kochająca córkę, nie przeżyła jej. Matka i dziecko umarły w r, 1794. Po śmierci proboszcza, obywatel Rigou sam zajął się interesami Arseny, pojmując ją za żonę.
Dawny braciszek z Abbaye, przywiązany do Rigou jak pies do swego pana, został w jednej osobie masztalerzem, ogrodnikiem, mleczarzem, krowiarzem, kamerdynerem i rządcą tego lubieżnego Harpagona.
Arsena Rigou, wydana w r. 1821 bez posagu za prokuratora, przypominała nieco pospolitą piękność matki i posiadała podejrzliwy charakter ojca. Rigou, liczący w tej chwili sześćdziesiąt siedem lat, od trzydziestu lat ani razu nie chorował; zdawało się, że nic nie dosięgnie tego zdrowia, bezczelnego, można powiedzieć. Wysoki, chudy, z ciemno podkrążonemi oczyma, z powiekami niemal czarnemi, kiedy rano ukazał swoją pomarszczoną, czerwoną i chropawą szyję, podobny był do kondora, tembardziej że jego nos, bardzo długi, szpiczasty na końcu, powiększał jeszcze to podobieństwo swoim krwistym kolorem. Głowa, prawie łysa, przeraziłaby znawców wypukłem tyłogłowiem, oznaką despotycznej woli. Szarawe oczy, niemal zamglone powiekami o włóknistych błonach, przeznaczone były do komedji obłudy. Dwa nieokreślonego koloru kosmyki włosów tak rzadkich, że nie zakrywały skóry, bujały nad szerokiemi i wysokiemi uszami bez obrąbka, rys który zdradza okrucieństwo, o ile nie wróży szaleństwa. Szeroko rozcięte usta o cienkich wargach, zwiastowały tęgiego żarłoka, nieustraszonego bibosza. Opadające ich kąty rysowały rodzaj przecinków, z których spływał sok, gdzie lśniła się ślina kiedy jadł albo mówił. Taki musiał być Heliogabal.
Niezmienny jego strój składał się z długiego niebieskiego surduta z wojskowym kołnierzem, z czarnej krawatki, spodni, oraz obszernej czarnej sukiennej kamizelki. Trzewiki z grubemi podeszwami podkute były gwoździami; w nich nosił kamasze robione przez żonę w zimowe wieczory. Anusia i jej pani robiły również pończochy pana.
Mimo że ten szkic dostatecznie maluje charakter, nikt nie wyobraziłby sobie, do jakiego stopnia, bez opozycji i w samotności, ex-Benedyktyn doprowadził sztukę egoizmu, wygodnego życia oraz rozkoszy we wszystkich jej formach. Przedewszystkiem jadał sam, obsługiwany przez żonę i przez Anusię, które siadały do stołu z Janem, po panu, w kuchni, gdy on trawił obiad i wino czytając nowiny.
Na wsi nie znają tytułów dzienników, wszystkie nazywają się nowiny.
Obiad, tak samo jak śniadanie i kolacja, zawsze złożone z wyśmienitych rzeczy, przyrządzone były z ową sztuką, jaka wyróżnia księże gospodynie z pośród zwykłych kucharek. Tak naprzykład, pani Rigou robiła sama masło dwa razy na tydzień. Śmietana stanowiła podstawę wszystkich sosów. Jarzyny zrywano tak, aby przechodziły prosto z krzaku do garnka. Paryżanie, nawykli jadać zieleninę i jarzyny, które kwaśnieją wystawione na słońce, na zaduch ulicy, na fermentację kramów, podlewane przez jarzyniarki aby im dać zwodniczą świeżość, nie znają wybornego smaku, jaki mają te produkty, którym natura dała przymioty ulotne ale silne, o ile się je spożywa poniekąd żywcem.
Rzeźnik z Soulanges przynosił najlepsze mięso, pod groźbą postradania klijenteli straszliwego Rigou. Drób, chowany w domu, odznaczał się nadzwyczajną delikatnością.
To piętno wyrafinowania miało wszystko, co tyczyło Rigou, O ile pantofle tego uczonego Telemisty były z grubej skóry, wzamian wewnątrz były wysłane delikatną skórką jagnięcia. Jeżeli surdut był z grubego sukna, to dlatego że nie dotykał ciała, koszula bowiem, prana i prasowana w domu, była tkana najzręczniejszemi palcami Fryzji. Żona jego, Anusia i Jan pili wino miejscowej ale Rigou, w swojej prywatnej piwniczce pełnej jak piwnica Belga, chował najprzedniejsze burgundy obok bordo, szampana, Roussilon, win rodańskich, hiszpańskich, kupionych zawsze na dziesięć lat wprzódy i zawsze butelkowanych przez brata Jana. Likiery wyspiańskie pochodziły od pani Amphoux; lichwiarz zrobił ich zapas na resztę swoich dni przy grabieży pewnego zamku w Burgundji.
Rigou jadł i pił jak Ludwik XIV, jeden z największych znanych żarłoków, co świadczy o ekspensach życia więcej niż rozkoszliwego. Dyskretny i zręczny w swej tajemnej rozrzutności, targował się o najdrobniejsze rzeczy tak, jak umieją się targować duchowni. Zamiast się bawić w drobiazgowe ostrożności aby się nie dać oszukać przy kupnie, szczwany mnich kazał sobie dawać próbkę i spisać warunki; kiedy zaś wino lub prowianty miały odbyć transport, uprzedzał że przy najmniejszej skazie odrzuci przesyłkę.
Jan, zarządca sadu, wyuczony był w sztuce przechowywania produktów najpiękniejszej owocarni w departamencie. Rigou jadał gruszki, jabłka, czasami winogrona na Wielkanoc.
Nigdy żaden prorok głoszący się bogiem nie cieszył się bardziej ślepem posłuszeństwem niż Rigou u siebie w domu w najmniejszych kaprysach. Poruszenie jego grubych brwi pogrążało jego żonę, Anusię i Jana w śmiertelnym niepokoju. Trzymał swoich niewolników drobiazgową mnogością obowiązków, które pętały ich jak łańcuch. Bez przerwy biedne te istoty znajdowały się pod obuchem musowej pracy, dozoru, aż w końcu zaczęły znajdować rodzaj przyjemności w spełnianiu tych ustawicznych zadań: nie nudzili się. Wygoda tego człowieka była dla wszystkich trojga jedyną i wyłączną treścią istnienia.
Anusia była od r. 1795 dziesiątą ładną służącą przyjętą przez imć Rigou, który pochlebiał sobie, że dojedzie aż do grobu przeprzęgami ładnych dziewcząt. Przybyła w szesnastym roku, w dziewiętnastym miała być oddalona. Każdą z tych służących, drobiazgowo przebieranych w Auxerre, w Clamecy, w Morvan, zwabiła nadzieja świetnego losu, ale pani Rigou upierała się żyć. I zawsze, po upływie trzech lat, kłótnia, spowodowana zuchwalstwem służącej wobec biednej pani, czyniła konieczną jej odprawę.
Anusia, istne arcydzieło delikatnej urody, filutka, wabna, warta była korony książęcej. Nie brak jej było sprytu. Rigou nie wiedział nic o konszachtach Anusi z Janem Tonsard, co dowodzi że dał się wziąć tej ładnej dziewczynie, jedynej której ambicja podsunęła pochlebstwo jako sposób oślepienia tego rysia.
Ów Ludwik XV bez tronu nie ograniczał się do pięknej Anusi. Ten ciemięzca hipoteczny ziem kupionych przez chłopów ponad ich środki, miał istny seraj w dolinie, od Soulanges aż pięć mil poza Couches, ku Brie, nie wydając nic więcej prócz opóźnienia pościgu sądowego jako cenę tych znikomych skarbów, które pożerają majątek tylu starców.
To rozkoszne życie, to życie dające się porównać z życiem Boureta, nie kosztowało go tedy prawie nic. Rękami swoich białych murzynów, Rigou ciął, obrabiał, zwoził swój chrust, swoje drzewo, siano, zboże. Dla chłopa robocizna ta jest bardzo niewiele, zwłaszcza wobec odwłoki procentów. Tak więc, Rigou, żądając małych premji za te kilkomiesięczne ulgi, wyciskał swoich dłużników, wymagając od nich ręcznych usług, istnej pańszczyzny, której siłę poddawali, sądząc że nic nie dają, ponieważ nic nie wyjmowali z kieszeni. W ten sposób płacono mu niekiedy więcej niż kapitał długu.
Głęboki jak mnich, milczący jak benedyktyn pracujący nad historją, przebiegły jak ksiądz, obłudny jak wszelki skąpiec, trzymający się w granicach prawa, zawsze w porządku, ten człowiek byłby Tyberjuszem w Rzymie, kardynałem Richelieu za Ludwika XIII, Fouchem gdyby miał był ambicję wejść do Konwentu; ale miał ten rozum aby być Lukullusem bez przepychu, skąpym rozkosznikiem. Aby zatrudnić umysł, hodował swoje nienawiści. Prześladował generała Montcornet, poruszał chłopami zapomocą ukrytych nitek. Manewry te bawiły go jak partja szachów, w których pionki żyły, jeźdźcy jeździli konno, błazny jak Fourchon paplali, feudalne wieże błyszczały w słońcu, a królowa dawała chytrze szach królowi! Codziennie, wstając, widział z okna wyniosłe dachy Aigues, kominy, wspaniałe bramy, i powiadał sobie: „Wszystko to upadnie! wysuszę te strumienie, wyrąbię te gaiki“. Miał wreszcie swoją wielką i małą ofiarę. Obmyślając ruinę zamku, renegat pochlebiał sobie, że zabije księdza Brossette ukłuciami szpilek.
Aby dokończyć obrazu tego ex-mnicha, wystarczy powiedzieć, iż chodził na mszę, żałując że żołna jego żyje i objawiając chęć pojednania się z Kościołem skoro tylko owdowieje. Kłaniał się z szacunkiem księdzu Brossette, kiedy go spotkał, i mówił doń łagodnie nie unosząc się nigdy. Wogóle, wszyscy ludzie, którzy należą do Kościoła lub wyszli z Kościoła, mają cierpliwość owadów: zawdzięczają ją obowiązkowi zachowania decorum, wychowaniu którego od dwudziestu lat zbywa olbrzymiej większości Francuzów, nawet tym, którzy się uważają za dobrze wychowanych. Wszyscy członkowie Konwentu, których Rewolucja wydobyła z klasztorów i którzy weszli w politykę, okazali swoim chłodem i umiarkowaniem wyższość jaką dyscyplina kościelna daje wszystkim dzieciom Kościoła, nawet tym które go opuściły.
Oświecony od roku 1792 sprawą testamentu, Gaubertin mógł był zgłębić chytrość, jaką kryła żółciowa twarz tego zręcznego obłudnika: toteż uczynił zeń swego kuma, uwielbiając wspólnie z nim ołtarz złotego Cielca. W chwili założenia banku Leclercq‘a poradził kmotrowi Rigou, aby tam umieścił pięćdziesiąt tysięcy franków; sam mu je gwarantował. Rigou stał się wspólnikiem tem poważniejszym, iż pozwolił temu kapitałowi wzrastać o gromadzące się procenty. W tej chwili, Rigou miał jeszcze w owym banku sto tysięcy franków, mimo że w r. 1816 odebrał około ośmdziesięciu tysięcy, aby je pomieścić w rencie państwowej: dało mu to siedmnaście tysięcy franków renty. Lupin wiedział o stupięćdziesięciu tysiącach hipotek, jakie Rigou miał drobnemi sumami na wielkich majątkach.
Jawnie Rigou posiadał w ziemi około czternastu tysięcy oczywistego dochodu. Liczono go tedy na blisko czterdzieści tysięcy franków renty. Ale co się tyczy jego skarbu, to było X, którego żadna reguła trzech nie mogła wypośrodkować; toż samo jeden djabeł znał interesy, które on robił z Langlumém.
Ten straszliwy lichwiarz, który spodziewał się żyć jeszcze dwadzieścia lat, wymyślił stałe prawidła dla swoich operacji. Nie pożyczał nic chłopu, który nie kupił przynajmniej trzech hektarów i nie zapłacił połowy gotówką. Widzimy, że Rigou dobrze znał wadę prawa o wywłaszczeniach stosowanego do parcel oraz niebezpieczeństwo jakiem grozi skarbowi i własności nadmierny podział majątków. Ścigajże chłopa, który zaorze ci zagon, kiedy ma ich tylko pięć! Rzut oka prywatnego interesu zawsze zdystansuje o dwadzieścia pięć lat wzrok zgromadzenia prawodawców. Cóż za nauka dla kraju! Prawo zawsze wyłoni się z jednego potężnego mózgu, z genjalnego człowieka, a nie z dziewięciuset inteligencji, które, choćby nawet były największe, maleją stając się tłumem. Czy prawo odkryte przez Rigou nie zawiera w istocie zasady ustawy, którą należałoby stworzyć dla powstrzymania nonsensu, jaki przedstawia własność sprowadzona do połówek, do trzecich, do czwartej, do dziesiątej części centiara, tak jak w gminie Argenteuil, gdzie liazy się trzydzieści tysięcy cząstek?
Takie operacje wymagały rozległego wspólnictwa, jak to, które ciążyło nad tym okręgiem. Zresztą, ponieważ Rigou dostarczał Lupinowi około trzeciej części aktów sporządzonych w ciągu roku w jego kancelarii, rejent z Soulanges był mu oddanym sprzymierzeńcem. Ów kręt mógł w ten sposób włączyć w kontrakt pożyczki, przy którym zawsze była obecna żona zaciągającego pożyczkę o ile był żonaty, sumę jakiej sięgały bezprawne procenty. Chłop, zachwycony że ma płacić rocznie jedynie pięć od sta przez czas trwania pożyczki, spodziewał się zawsze wypłacić zawziętą pracą, robocizną, która wsiąkała w gospodarstwo lichwiarza.
Stąd owe zwodnicze cudy, wylęgłe z tego co głuptas! ekonomiści! nazywają małą własnością, rezultat fałszywej polityki której zawdzięczamy to, że musimy wywozić francuskie pieniądze do Niemiec, aby tam kupować konie, bo kraj ich już nie dostarcza. Błąd ten tak dalece uszczupli produkcję rogatego bydła, że mięso stanie się niedostępne, nie tylko dla chłopów, ale i dla drobnego mieszczaństwa.
Wiele zatem potu między Couches a La-Ville-aux-Fayes wyciskał Rigou, którego każdy skanował, gdy sute zarobki dawane przez generała, jedynego który wnosił tu pieniądze, ściągały nań przekleństwa i nienawiść będące udziałem bogaczy. Czy takie fakty nie byłyby tajemnicze bez oświetlenia Medjokracji? Fourchon miał słuszność, mieszczaństwo zastępowało Panów. Ci drobni właściciele, których typem jest Kuternoga, byli martwą ręką owego Tyberjusza z nad Awony, tak samo jak w Paryżu rękodzielnik bez pieniędzy jest pańszczyźnianym chłopem bankiera.
Soudry robił to co Rigou od Soulanges aż na pięć mil od La-Ville-aux-Fayes. Ci dwaj lichwiarze podzielili między siebie okolicę.
Gaubertin, którego chciwość operowała w wyższej sferze, nietylko nie czynił konkurencji swoim wspólnikom, ale przeszkadzał kapitałom z La-Ville-aux-Fayes kierować się na tę owocną drogę. Można się domyślić teraz, jaki wpływ ten trjumwirat: Rigou, Soudry, Gaubertin miał na wybory, skoro mienie większości wyborców zależało od ich względności.
Nienawiść, inteligencja i majątek, oto straszliwy trójkąt, którym wyrażał się najbliższy wróg Aigues, szpiegujący generała, w ciągłych stosunkach z sześćdziesięcioma lub ośmdziesięcioma drobnemi właścicielami, spokrewnionymi lub spowinowaconymi z chłopstwem. Ci wszyscy bali się go tak, jak się boją wierzyciela.
Rigou stał ponad Tonsardem. Jeden żył z kradzieży w naturze, drugi tył od łupiestw legalnych. Obaj lubili dobrze żyć, była to ta sama natura w dwóch odmianach, jedna naturalna, druga wyostrzona klasztornem wychowaniem.
Kiedy Vaudoyer opuścił karczmę Pod Wiechą aby się poradzić dawnego mera, była mniej więcej czwarta. O tej godzinie Rigou jadał obiad.
Znajdując drzwi zamknięte, Vaudoyer zajrzał pod firankę i krzyknął: „Panie Rigou, to ja, Vaudoyer“...
Jan wyszedł bramą i Wpuścił Vaudoyera, powiadając: „Idź do ogrodu, pan ma gości“.
Tymi „gośćmi“ był Sibilet, który, pod pozorem porozumienia się co do wyroku który doręczył Brunet, mówił ze starym Rigou o wielu innych sprawach. Zastał lichwiarza przy deserze.
Na kwadratowym stole, na lśniącym obrusie, albowiem, niewiele dbając o trud żony i Anusi, Rigou żądał czystej bielizny codzień, rządca ujrzał salaterkę truskawek, brzoskwinie, morele, wiśnie, migdały, wszystkie owoce sezonu, podane w obfitości na białej porcelanie i na liściach wina, prawie tak apetycznie jak w Aigues.
Widząc Sibileta, Rigou polecił mu zaryglować podwójne drzwi, które wprawiono zarówno dla ochrony od zimna, jak dla przytłumienia głosu, poczem zapytał go, co za nagląca sprawa każe mu przychodzić do niego w dzień, gdy może tak bezpiecznie naradzać się w nocy.
— Chodzi o to, że Tapicer wybiera się do Paryża, do ministra. Mógłby tam panu narobić wiele złego, zażądać przeniesienia pańskiego zięcia, sędziów z La-Ville-aux-Fayes, samego prezydenta, zwłaszcza gdy ujrzy wyrok, wydany właśnie na pańską korzyść. Buntuje się; hoho, on jest sprytny, ma przytem w księdzu Brossette doradcę zdolnego mierzyć się z panem i z panem Gaubertin... Księża to potęga. Biskup lubi księdza Brossette. Hrabia wybiera się do prefekta, swego kuzyna, hrabiego de Castéran, z powodu Mikołaja. Michaud przejrzał naszą grę...
— Boisz się, rzekł spokojnie lichwiarz, obejmując Sibileta wzrokiem, który podejrzenie uczyniło mniej martwym niż zazwyczaj i który był straszny. Obliczasz, czy nie lepiej się opłaci przejść na stronę hrabiego?
— Nie bardzo widzę, skoro wy rozdrapiecie Aigues, gdziebym znalazł cztery tysiące franków rocznych oszczędności, które odkładam uczciwie od pięciu lat, odparł wręcz Sibilet. Pan Gaubertin poczynił mi w swoim czasie śliczne obietnice; ale zbliża się stanowczy moment, przyjdzie z pewnością do bitwy, przyrzekać zaś a dotrzymać, to, po zwycięstwie, są dwie różne rzeczy.
— Pomówię z nim, odparł spokojnie Rigou. Tymczasem oto co jabym ci powiedział, gdyby to była moja sprawa: „Od pięciu lat, nosisz do pana Rigou cztery tysiące franków rocznie, a ten zacny człowiek daje ci od nich siedem i pół od sta, co ci w tej chwili czyni sumę dwudziestu siedmiu tysięcy franków. Ale, ponieważ istnieje akt podpisany w dwóch egzemplarzach między tobą a panem Rigou, pan rządca wyleciałby z Aigues w dniu, w którym ksiądz Brossette pokazałby ten akt Tapicerowi, zwłaszcza po anonimowym liście, któryby go objaśnił o twej dwuznacznej roli. Lepiej-byś tedy uczynił, polując z nami, nile dopominając się swojej kości z góry, tem bardziej że pan Rigou, nie będąc legalnie obowiązany dawać ci siedm i pół od sta z procentem składanym, ofiarowałby ci zwrot twoich dwudziestu tysięcy: nimbyś je dostał do rąk, proces twój, przewlekany przez adwokatów, powędrowałby do La-Ville-aux-Fayes. Gdybyś natomiast był rozsądny, wówczas, kiedy pan Rigou będzie właścicielem twego dworku w Aigues, mógłbyś uprawiać dalej, blisko z trzydziestoma tysiącami franków oraz drugiemi trzydziestoma tysiącami któreby ci mógł powierzyć pan Rigou, handel pieniędzmi który uprawia Rigou.
Handel ten byłby tem zyskowniejszy, iż chłopi rzucą się na parcelację Aigues jak szarańcza“. Oto co mógłby ci powiedzieć pan Gaubertin, ale ja nic ci nie mam do powiedzenia, to nie moja rzecz... Gaubertin i ja możemy ubolewać nad dziecięciem ludu które bije swego ojca, i idziemy dalej wytkniętą drogą. Jeżeli przyjaciel mój Gaubertin potrzebuje cię, ja nie potrzebuję nikogo, bo wszyscy są na moje usługi. Co się tyczy ministra, ministrowie zmieniają się dosyć często, gdy my jesteśmy zawsze na miejscu.
— Ja tylko uprzedziłem pana, rzekł Sibilet, który czuł się jak skneblowany.
— Uprzedziłeś, o czem? spytał chytrze Rigou.
— O tem co zrobi Tapicer, odparł pokornie rządca, pojechał wściekły do prefektury.
— Niech jedzie! gdyby Montcometowie nie zużywali kół, cóżby się stało z fabrykantami powozów?
— Przyniosę panu tysiąc talarów dziś wieczór o jedenastej, rzekł Sibilet; ale mógłby pan popchnąć tę sprawę ustępując mi paru swoich hipotek których termin zapadł, coś takiego na czem mógłbym zyskać parę dobrych kawałków ziemi...
— Mam hipotekę Kuternogi: chcę go oszczędzać, bo to najlepszy strzelec w okolicy; gdybym ją przelał na ciebie, będzie się zdawało, że nękasz tego ladaco na rzecz Tapicera: dwa ptaszki na jeden strzał. Kuternoga byłby zdolny do wszystkiego, widząc, że spadł niżej od Fourchona. Urobił sobie ręce w Bâchelerie, podniósł bardzo grunt, założył szpalery pod murem w ogrodzie. Ta posiadłość warta jest cztery tysiące, hrabia dałby ci je za te trzy morgi, które wcinają się w jego polowanie. Gdyby Kuternoga nie był pijak, mógłby opłacić procenty tem, co się tam ubije zwierzyny.
— Więc niech pan przeleje na mnie swój dług, ja sobie dam radę, będę miał dom i ogród za nic, hrabia odkupi moje trzy morgi.
— A co ja będę miał na tem?
— Mój Boże, panby umiał wydoić mleko z wołu! wykrzyknął Sibilet. A ja, który właśnie wydarłem z Tapicera rozkaz uregulowania kłosków wedle ustawy...
— Zrobiłeś to, mój chłopcze? rzekł Rigou, który kilka dni wprzódy poddał pomysł tych szykan Sibiletowi, iżby je znowuż podsunął generałowi. Mamy go, zgubiony jest; ale to nie dosyć trzymać go za jeden koniec sznurka, trzeba go związać jak barana! Zarygluj drzwi, mój chłopcze, powiedz żonie, aby mi podała kawę i likiery, a Janowi żeby zaprzęgał, jadę do Soulanges. Do wieczora! — Jak się masz, Vaudoyer, rzekł były mer widząc wchodzącego swego dawnego polowego. No i co się dzieje?...
Vaudoyer opowiedział wszystko co zaszło w karczmie i spytał o zdanie Rigou co do legalności przepisów obmyślanych przez generała.
— Ma prawo, odparł wręcz Rigou. Mamy twardego pana, ksiądz Brossette to filut, to wasz proboszcz podsuwa wszystkie te szykany, dlatego że nie chodzicie na mszę, heretyki jedne!... Ja chodzę! Jest Bóg, wiedzcie o tem!... Znosicie wszystko, Tapicer będzie wciąż zaciskał obrożę!...
— Ano więc pójdziemy na kłoski!... rzekł Vaudoyer z owym uporem, który cechuje Burgundów.
— Bez świadectwa ubóstwa? odparł lichwarz. Powiadają, że on się udał o wojsko do prefektury, aby was utrzymać w ryzach.
— Pójdziemy na kłoski jak wprzódy, powtórzył Vaudoyer.
— Idźcie!... pan Sarcus osądzi, czy macie słuszność, rzekł lichwiarz przyrzekając niejako chłopom poparcie sędziego pokoju.
— Pójdziemy i utrzymamy się... albo Burgundja nie byłaby Burgundją! rzekł Vaudoyer. Jeśli żandarmi mają pałasze, my mamy kosy. Zobaczymy! O wpół do piątej, brama dawnej plebanji otworzyła się, i gniady konik prowadzony za uzdę przez Jana skręcił na rynek. Pani Rigou i Anusia, stanąwszy w progu, patrzyły na trzcinową zieloną bryczkę ze skórzanym fartuchem, w której ich pan usadowił się na wygodnych poduszkach.
— Niech się pan nie zapóźni, rzekła Anusia robiąc minkę.
Wszyscy chłopi, uprzedzeni już o groźnych zarządzeniach obmyślanych przez mera, wyszli przed drzwi, lub zatrzymywali się na gościńcu widząc przejeżdżającego Rigou. Domyślili się, że on się udaje do Soulanges aby ich bronić.
— No i co, pani Kuternoga, nasz dawny mer jedzie z pewnością nas bronić, rzekła stara prządka, którą sprawa wykroczeń leśnych interesowała wielce, mąż jej bowiem sprzedawał drzewo skradzione w Soulanges.
— Mój Boże, serce mu się krwawi, gdy widzi co się dzieje; tyle samo nad tem cierpi co i wy, odparła biedna kobieta, która drżała na samo imię swego wierzyciela, i która chwaliła go ze strachu.
— A ba, można też powiedzieć, że jemu dali się ludzie we znaki! — Dobry wieczór, panie Rigou, rzekła prządka, której Rigou się ukłonił.
Kiedy lichwiarz przejeżdżał przez bród na Thune, Tonsard, wyszedłszy z karczmy, rzekł do Rigou: „No i cóż, ojcze Rigou, ten Tapicer chce żebyśmy wszyscy zeszli na psy...“
— Zobaczymy, odparł lichwiarz zacinając konia.
— On nas potrafi bronić, rzekł Tonsard do grupy kobiet i dzieci skupionej koło niego.
— On myśli o was tyle, co oberżysta myśli o plotkach czyszcząc patelnię, odparł Fourchon.
— Przestań-no ględzić kiedyś pijany... rzekł Mucha ciągnąc dziadka za bluzę i przewracając go na wał koło topoli. Gdyby ten jucha mnich usłyszał, nie sprzedawałbyś mu tak drogo swoich słów...
W istocie, jeżeli Rigou spieszył do Soulanges, niosła go tam ważna nowina Sibileta, która zdała mu się groźna dla tajnego związku.
Blisko o sześć kilometrów od Blangy, aby rzec urzędownie, i równie daleko od La-Ville-aux-Fayes, na wzgórzu będącem odnogą owego długiego pasma gór, u stóp którego płynie Awona, wznosi się amfiteatralnie miasteczko Soulanges, przezwane ładnem z większem może prawem niż Mantes.
U stóp tego wzgórza, Thune rozlewa się na gliniastym gruncie na przestrzeni około trzydziestu hektarów, na których skraju młyny Soulanges, rozrzucone na licznych wysepkach, tworzą architekturę tak wdzięczną, jakgdyby ją skomponował artysta. Nawodniwszy park Soulanges, gdzie rodzi piękne rzeki i sztuczne jeziora, Thune wpada wspaniałym kanałem do Awony.
Zamek Soulanges, przebudowany za Ludwika XIV wedle rysunków Mansarda, jeden z najpiękniejszych w Burgundji, wznosi się nawprost miasta. Tak więc, Soulanges i zamek przedstawiały dla siebie wzajem widok równie wspaniały jak wdzięczny. Droga powiatowa kręci się między miastem a stawem, nazwa nym, nieco zbyt szumnie, przez ludzi miejscowych jeziorem Soulanges.
Miasteczko to jest jedną z owych naturalnych kompozycji, niezmiernie rzadkich we Francji, gdzie brak jest zupełnie tego rodzaju piękności. Tam odnajdziecie w istocie wdzięk Szwajcarji, jak to pisał Blondet w swym liście; wdzięk okolic Neufchâtel. Wesołe winnice, opasując Soulanges niby wstążką, dopełniają tego podobieństwa, bez Jura i bez Alp oczywiście. Ulice piętrzące się na wzgórzu jedna nad drugą, mają niewiele domów, ponieważ wszystkie domy otoczone są ogrodami tworzącemi owe kępy zieloności, tak rzadkie w stolicach. Niebieskie lub czerwone dachy, tonące w kwiatach, drzewach, winogradzie, dają widok urozmaicony i pełen harmonji.
Kościół, stary kościół średniowieczny, zbudowany jest z kamienia dzięki hojności dziedziców Soulanges, którzy zastrzegli sobie kaplicę przy chórze i kryptę na grób rodzinny. Portyk, jak w kościele w Longjumeau, tworzy tu olbrzymią arkadę, zdobną kamiennemi wianuszkami i posążkami. Po bokach dwa filary z niszami, kończące się ostro. Brama ta, dość często powtarzająca się w średniowiecznych kościółkach, które przypadek ochronił od spustoszeń kalwinów, uwieńczony jest tryglifem, na którym znajduje się rzeźba Najśw. Panny z Dzieciątkiem. Boczne ściany tworzą na zewnątrz pięć arkad zaznaczonych żebrami; w oknach witraże. Chór wspiera się na łukach godnych katedry. Dzwonnicę umieszczono w ramieniu krzyża: jest to kwadratowa wieża, nad którą wznosi się kampanilla. Kościół ten widny jest zdala, ponieważ znajduje się w górze rynku, poniżej którego przechodził gościniec.
Rynek, dość szeroki, okalają oryginalne budowle, każda z innej epoki. Niektóre pół z drzewa pół z cegieł, z łupkowemi daszkami, sięgają średnich wieków. Inne, kamienne, z balkonem, mają owe spadziste dachy, tak ulubione naszym przodkom, datujące z XII wieku. Wiele z nich uderza owemi staremi wystającemi belkami o pociesznych figurkach; belki te tworzą rodzaj obdachu i przypominają czas, kiedy mieszczaństwo trudniło się wyłącznie handlem. Najwspanialszy jest dawny trybunał, dom o rzeźbionej fasadzie, tuż obok kościoła, z którym harmonizuje cudownie. Sprzedany z urzędu za Rewolucji, przeszedł na własność gminy, która uczyniła zeń ratusz oraz pomieściła tam sąd pokoju, gdzie od samego początku istnienia tego urzędu zasiadał pan Sarcus.
Ten lekki szkic pozwoli uprzytomnić sobie rynek w Soulanges, zdobny w środku śliczną studnią przywiezioną z Włoch, w r. 1520, przez marszałka de Soulanges, i która nie przyniosłaby wstydu żadnej stolicy. Wodotrysk, pochodzący ze źródła na wzgórzu, tryska nieustannie z czterech amorków z białego marmuru, trzymających konchy i uwieńczonych koszem winogron.
Wykształceni podróżni przejeżdżający tamtędy (o ile wogóle zdarzą się tacy po Blondecie) ujrzą w tym rynku ów plac uświetniony przez Moliera i przez teatr hiszpański, który władał tak długo na scenie francuskiej i który będzie zawsze przypominał że komedja urodziła się w ciepłych krajach, gdzie życie toczyło się na placu publicznym. Rynek w Soulanges tem lepiej przypomina ten plac klasyczny i zawsze jednaki we wszystkich teatrach, ile że dwie pierwsze ulice, przecinając go właśnie na wysokości studni, twarzą owe kulisy tak potrzebne dla panów lub dla lokai aby się spotykać lub unikać. W rogu jednej z tych ulic, która się zowie ulicą de la Fontaine, błyszczy szyld rejenta Lupin. Dom Sarcusa, dom poborcy Guerbet, dom Bruneta, domy pisarza Gourdon i brata jego lekarza, dom starego pana Gendrin-Vattebled, generalnego strażnika wód i lasów, te domy utrzymywane bardzo schludnie przez właścicieli, którzy biorą serjo przydomek swego miasta, mieszczą się dookoła rynku i tworzą arystokratyczną dzielnicę Soulanges.
Dorn pani Soudry, potężna bowiem indywidualność ex-pokojówki panny Laguerre przesłoniła sobą naczelnika gminy, dom ten, zupełnie nowoczesny, zbudował bogaty kupiec win, urodzony w Soulanges, który, zrobiwszy majątek w Paryżu, wrócił w 1793 po zakup zboża dla swego rodzinnego miasta. Zamordowała go tam jako paskarza ludność podjudzona krzykiem nędznego murarza, wuja Godaina, z którym winiarz miał jakiś zatarg z okazji swej ambitnej budowli.
Likwidacja jego spadku, wydzieranego sobie przez krewniaków, ciągnęła się tak długo, iż, w r. 1798, Soudry, wróciwszy do Soulanges, mógł kupić za tysiąc talarów pałac handlarza win i wynajął go zrazu powiatowi na pomieszczenie żandarmerji. W r. 1811, panna Cochet, której Soudry radził się we wszystkiem, sprzeciwiła się żywo przedłużeniu najmu, uważając że niepodobna mieszkać w konkubinacie, jak mówiła, z koszarami. Soulanges, wspomożone przez powiat, zbudowało wówczas koszary dla żandarmerji, opodal merostwa. Brygadjer oczyścił swój dom, przywrócił mu dawną świetność splugawioną przez stajnie i przez pobyt żandarmów.
Dom ten, jednopiętrowy, z dachem w którym znajdowały się poddasza, miał trzy fronty, jeden na rynek, drugi na jezioro, trzeci na ogród. Czwarta strona wychodziła na dziedziniec dzielący dom Soudrych od sąsiedniego domu zajmowanego przez korzennika nazwiskiem Vattebled, człowieka z drugiej klasy miejscowego towarzystwa, ojca pięknej pani Plissoud, o której zaraz będzie mowa.
Wszystkie małe miasteczka mają swoją piękną panią, tak jak mają Socquarda i kawiarnię Pokojową.
Każdy zgaduje, że front wychodzący na jezioro okolony jest terasą z ogródkiem, niezbyt wysoką, z kamienną balustradą, pod którą biegnie droga powiatowa. Z terasy tej schodzi się po stopniach do ogrodu; na każdym stopniu znajduje się drzewko pomarańczowe, granat, mirt i innne zbytkowne drzewa, wymagające w głębi ogrodu cieplarni, którą pani Soudry upiera się nazywać ciepralnią. Z rynku wchodzi się do domu przez typowy dla małych miasteczek ganek. Bramę wjazdową, przeznaczoną dla domowników, dla pańskiego konia i dla nadzwyczajnych wizyt, otwiera się rzadko. Zwyczajni goście, przybywający piechotą, wchodzą gankiem.
Styl domu państwa Soudry jest suchy, mimo to całość posiada, jak na to małe miasteczko, wygląd monumentalny. Dom ten posiada swoją sławę.
Naprzeciwko, na drugim rogu rynku, znajduje się słynna kawiarnia Pokojowa, której osobliwości, a zwłaszcza kuszące Tivoli, wymagają opisu obszerniejszego niż opis domu Soudrych.
Rigou bywał bardzo rzadko w Soulanges, każdy bowiem udawał się do niego: rejent Lupin czy Gaubertin, Soudry czy Gendrin; tak się go obawiano. Ale zobaczymy, że każdy człowiek wykształcony, jak ten ex-benedyktyn, byłby naśladował wstrzemięźliwość pana Rigou; przekona o tem szkic osób, o których mówiono w okolicy: „To śmietanka Soulanges“.
Ze wszystkich tych postaci, najoryginalniejszą, jak się domyślacie, była pani Soudry, którą aby dobrze oddać, trzeba nie żałować dotknięć pendzla.
Pani Soudry pozwalała sobie na odrobinę rużu wzorem panny Laguerre; ale tak lekki cień zmienił się, siłą przyzwyczajenia, w placki czerwieni. W miarę jak zmarszczki na twarzy stawały się głębsze i liczniejsze, merowa wyobraziła sobie że zdoła je wypełnić kosmetykiem. Ponieważ czoło jej stawało się zbyt żółte, skronie zaś błyszczały, waliła na nie blansz i imitowała młodzieńcze żyłki lekką niebieską siatką. Malowanie to podkreślało nadzwyczajną żywość jej oczu, już z natury szelmoskich, tak iż maska ta wydałaby się komuś obcemu więcej niż dziwna, ale znajomi, przywykli do tego sztucznego blasku, uważali panią Soudry za piękność.
Kobyła ta, stale wygorsowana, odsłaniała grzbiet i piersi, wybielone i wywerniksowane temi samemi sposobami co twarz; ale, na szczęście, pod pozorem przewietrzenia wspaniałych koronek, przysłaniała nieco swoje chemiczne produkty. Nosiła zawsze staniki na fiszbinach z klinem schodzącym bardzo nisko, przybrane pomponikami wszędzie, nawet na szpicu!... Spódnica jej wydawała ostry szelest, tyle na niej było jedwabiu i falbanek.
Rynsztunek ten, który usprawiedliwiał słowo utours, wkrótce niezrozumiałe, był tego wieczora z kosztownego adamaszku; pani Soudry bowiem posiadała sto sukien, jedna bogatsza od drugiej, wszystkie z olbrzymiej i wspaniałej garderoby panny Laguerre, i wszystkie przerobione wedle ostatniej mody r. 1808. Włosy jej peruki blond, fryzowane i pudrowane, dźwigały majestatycznie wspaniały czepek z wiśniowemi atłasowemi kokardami, kolor odpowiadający wstążkom przy sukni.
Wyobraźcie sobie teraz, pod tym czepeczkiem, zawsze bardzo strojnym, twarz szympansa, potwornie szpetną. Kałmucki nos, zapadły jak u kościotrupa, oddzielony był szerokim płatem owłosionej skóry od ust ze sztuczną szczęką, z której dźwięki wychodzą niby z myśliwskiego rogu. Niełatwo teraz zrozumiecie, czemu śmietanka i zresztą całe Soulanges uważało tę swoją królowę za piękność, chyba że sobie przypomnicie zwięzły traktat ex professo, jaki jedna z najinteligentniejszych kobiet naszego czasu świeżo napisała o sztuce stania się piękną w Paryżu zapomocą akcesorjów.
W istocie, pani Soudry żyła wśród owych wspaniałych darów złupionych na swojej pani, które ex-benedyktyn nazywał fructus belli. Następnie, wyzyskiwała swoją brzydotę przesadzając ją, dając sobie ton, wzięcie, których nabiera się tylko w Paryżu i którego tajemnicę posiada najpospolitsza Paryżanka, zawsze będąca mniej lub więcej małpką. Ściskała się bardzo, kładła olbrzymią tiurniurę, nosiła brylantowe kolczyki, palce były obładowane pierścionkami. Wreszcie, pod szyją, między dwiema masami zlanemi perłowym blanszem, błyszczał chrząszcz złożony z dwóch topazów z brylantową główką, dar drogiej pani, o którym mówiono w całym departamencie. Tak samo jak nieboszczka jej pani, chodziła zawsze z nagiemi ramionami i bawiła się wachlarzem z kości słoniowej, malowanym przez Rouchera i spiętym dwiema małemi różyczkami.
Kiedy pani Soudry wychodziła z domu, trzymała nad głową prawdziwą parasolkę z XVIII wieku, to znaczy laskę, na której znajdowała się zielona umbrelka z zielonemi frendzlami. Kiedy się przechadzała na swojej terasie, wzięłoby się ją, z bardzo daleka, za postać z Watteau.
W salonie tym, obitym czerwonym adamaszkiem, z adamaszkowemi firankami podszytemi białym jedwabiem, gdzie kominek strojny był chińszczyzną z dobrych czasów Ludwika XV, z galeryjką i gałązkami lilji dźwiganemi przez amory, w owym salonie pełnym złoconych mebli, zrozumiałem jest, że ludzie z Soulanges mogli mówić o pani domu: Piękna pani Soudry! Toteż „pałac“ Soudrych stał się narodową dumą powiatowej stolicy.
O ile śmietanka tego małego miasteczka wierzyła w swoją królowę, królowa również wierzyła w samą siebie. Zjawiskiem, które nie jest rzadkie, i które próżność macierzyńska, próżność autorska, ziszczają codziennie w naszych oczach co do utworów literackich i panien na wydaniu, panna Cochet w ciągu siedmiu lat tak dobrze znikła pod postacią pani merowej, że pani Soudry nietylko nie pamiętała swej pierwotnej kondycji, ale wręcz wierzyła, że jest kobietą z towarzystwa. Tak dobrze zapamiętała tony, minki, gesty, maniery swojej pani, że, oblekając jej dostatek, oblokła całą jej impertynencję. Znała na palcach wiek XVIII, anegdoty o wielkich panach, ich parantele. Ta przedpokojowa erudycja dostarczała jej tematu do rozmowy, pachnącej dawnym dworem; ten spryt subretki uchodził tedy za najlepszy ton. Ta pani merowa to był, jeżeli chcecie, strass, ale dla dzikich czyż strass nie jest to samo co djament?
Tę kobietę otoczono pochlebstwami, ubóstwiano, jak niegdyś ubóstwiało jej panią towarzystwo, które znajdowało u niej raz na tydzień obiad, a kawę i likiery wrazie zjawienia się w porze deseru, przypadek dość częsty. Żadna kobieca głowa nie oparłaby się narkotycznej sile tego nieustannego kadzidła. W zimie salon ten, dobrze ogrzany, suto oświecony, zapełniał się najbogatszem mieszczaństwem, które odpłacało komplementami znakomite likwory oraz wyborne wina pochodzące z piwnicy „drogiej pani“. Stali goście i ich żony, korzystający z tego zbytku, oszczędzali w ten sposób opał i światło. Toteż wiecie co mówiono na pięć mil wokoło, a nawet w La-Ville-aux-Fayes?
— Pani Soudry cudownie robi honory, powiadano czyniąc przegląd znakomitości powiatowych; prowadzi dom otwarty; goście cudownie się tam czują. Umie być na wysokości swego majątku. Jest bardzo dowcipna. A co za srebra! Taki dom znajdzie się chyba tylko w Paryżu!...
Srebro ofiarowane przez Boureta pannie Laguerre, wspaniałe srebro słynnego Germain, było formalnie skradzione przez pannę służącą. Po śmierci panny Laguerre, przeniosła je poprostu do swego pokoju, tak że spadkobiercy, nie znający walorów spadku, nie mogli go reklamować.
Od pewnego czasu, kilkanaście osób tworzących śmietankę Soulanges, mówiło o pani Soudry jako o serdecznej przyjaciółce panny Laguerre, okrzykując się na słowo pokojówka i twierdząc że się poświęciła dla śpiewaczki zostając towarzyszką tej wielkiej artystki.
Rzecz szczególna i prawdziwa! wszystkie te złudzenia, stawszy się rzeczywistością, wniknęły u pani Soudry aż do realnych zakątków serca; jakoż władała wszechwładnie nad mężem.
Żandarm, zmuszony kochać kobietę o dziesięć lat starszą od niego i dzierżącą w garści majątek, utrzymywał ją w pochlebnem przekonaniu o jej piękności. Mimo to, kiedy mu zazdroszczono, kiedy mu mówiono o jego szczęściu, żandarm życzył czasem aby ten ktoś był na jego miejscu; aby bowiem ukryć swoje grzeszki, przedsiębrał ostrożności jakie się rozwija wobec młodej ukochanej żony, i zaledwie od kilku dni zdołał wprowadzić do domu ładną służącą.
Portret tej królowej jest nieco pocieszny, ale parę takich egzemplarzy znajdowało się jeszcze w owej epoce na prowincji; jedne w sferze mniej lub więcej szlacheckiej, inne w wielkich finansach. Pewna wdowa po generalnym dzierżawcy w Turenji, okładała sobie jeszcze policzki plasterkami cielęciny. Portret ten, kreślony z natury, byłby niezupełny bez brylantów w które był oprawny, oraz bez głównych dworaków, których szkic jest niezbędny, choćby poto aby pokazać jak groźne są podobne liliputy, i czem są po małych miasteczkach organy opinji publicznej. Nie łudźcie się! istnieją miejscowości podobne do Soulanges, które, nie będąc wioską, ani osadą, ani małem miasteczkiem, mają coś z miasteczka, wioski i osady. Fizjognomje mieszkańców są tam zupełnie inne niż na łonie poczciwych, ciężkich, złośliwych miast prowincjonalnych; sąsiedztwo wsi oddziaływa tam na obyczaje i mieszanina ta wydaje typy naprawdę oryginalne.
Po państwu Soudry, najwybitniejszą osobą był rejent Lupin, pełnomocnik domu Soulanges; zbytecznem jest bowiem mówić o starym Gendrin-Vattebled, generalnym strażniku, dziewiędziesięcioletnim starcu, bliskim śmierci, który, w dobie rozkwitu pani Soudry, siedział już w domu. Człowiek ten, niegdyś władca Soulanges, piastujący swój urząd od czasu Ludwika XV-go, mówił jeszcze, w swoich przytomnych chwilach, o jurysdykcji Marmurowego Stołu.
Mimo iż liczący czterdzieści pięć wiosen, Lupin, świeży i różowy, dzięki tuszy jakiej nabywają z konieczności ludzie żyjący przy biurku, śpiewał jeszcze romance. Toteż zachował wykwintny strój salonowych tenorów. Wyglądał niemal na Paryżanina, ze swemi lśniącemi bucikami, żółtą kamizelką, obcisłym surdutem, bogatym jedwabnym krawatem, modnemi spodniami. Dawał sobie fryzować włosy u miejscowego fryzjera, gazety miejskiej, i podtrzymywał reputację zdobywcy serc dzięki swemu stosunkowi z panią Sarcus, żoną Sarcusa — bogacza, która była w jego życiu nieprzymierzając tem, czem kampanja włoska w życiu Napoleona. On jeden jeździł do Paryża, gdzie przyjmowano go u hrabstwa Soulanges. Toteż odgadlibyście z samego sposobu mówienia, że ten człowiek dzierżył berło mody i elegancji. Wyrokował o każdej rzeczy jednem słowem: knot. Człowiek, mebel, kobieta, mogły być knotem. To było owo strącenie w nicość, jakiem artyści wyrażają ostatni szczebel pogardy. Co się tyczy pochwały, sprowadzał ją do jednego słowa: delicje. „Delicje“, to był szczyt jego podziwu. „Delicje! Delicje“ mogliście być spokojni. Ale „Delicje! Delicje! Delicje“ trzeba było cofnąć drabinę, sięgało się nieba doskonałości.
Palestrant, nazywał się bowiem sam palestrantem, degradując się przez żart poniżej swego stanu; palestrant znajdował się na stopie wzajemnej kokieterji z panią merową, która miała do Lupina słabość, mimo że był blondyn i nosił okulary. Panna Cochet lubiła zawsze tylko brunetów, z wąsami i z pęczkami kłaczków na palcach. Ale robiła wyjątek dla Lupina, dla jego elegancji; sądziła zresztą że tryumf jej w Soulanges byłby niezupełny bez wielbiciela; ale, ku wielkiej rozpaczy jej męża, wielbiciele królowej nie śmieli dać swej admiracji formy cudzołożnej.
Rejent posiadał wysoki tenor, dawał niekiedy jego próbkę w kąciku albo na terasie, ot, dla przypomnienia swego towarzyskiego talentu, rafa o którą rozbijają się wszyscy ludzie posiadający talent towarzyski, nawet, niestety, ludzie genjalni!
Lupin ożenił się z bogatą dziedziczką w sabotach i błękitnych pończochach, jedyną córką handlarza soli, wzbogaconego za Rewolucji, w epoce w której fałszerze soli zgarniali olbrzymie zyski, dzięki buntowi ludności przeciw podatkom od soli. Zostawiał przezornie żonę w domu, gdzie Belunię trzymała platoniczna miłość do bardzo pięknego dependenta bez grosza, nazwiskiem Bonnac, który w drugiej klasie odgrywał tę samą rolę, co jego pryncypał w śmietance.
Pani Lupin, kobieta bez wykształcenia, pojawiała się jedynie w uroczyste dnie, podobna do olbrzymiej fajki burgundzkiej, ubrana w aksamity i uwieńczona małą główką tkwiącą w ramionach o wątpliwej cerze. Żadne zabiegi nie zdołały utrzymać obwodu jej pasa w naturalnem miejscu. Belunia przyznawała się naiwnie, że przezorność nie pozwala jej nosić gorsetu. Wreszcie żadna wyobraźnia poety, lub lepiej rzekłszy odkrywcy, nie znalazłaby na plecach Beluni śladu kuszącej wklęsłości, jaką tworzy kręgosłup u wszystkich kobiet będących kobietami.
Belunia, okrągła jak żółw, należała do kobiet bezkręgowych. Ten przerażający przerost tkanki tłuszczowej uspakajał zapewne pana Lupin co do niewinnych miłostek grubej Beluni, którą nazywał bezczelnie Belunią, nie budząc tem niczyjej wesołości.
— A co jest pańska żona? spytał go raz bogacz Sarcus, który nie mógł strawić pewnego dnia słowa knot, użytego o jakimś okazyjnie kupionym mebelku.
— Moja żona to nie to co pańska, odparł: jeszcze nie jest określona.
Lupin krył pod grubą powłoką swój spryt; miał ten zdrowy rozum aby taić swój majątek, conajmniej równie znaczny jak majątek starego Rigou.
Synek pana Lupin, Amaury, był rozpaczą ojca. Ten jedyny syn, don Juan okolicy, wzdragał się iść drogą ojcowskiego zawodu; nadużywał swej roli jedynaka czyniąc olbrzymie szczerby w ojcowskiej kasie, nigdy nie wyczerpując pobłażliwości ojca, który powiadał za każdym wybrykiem: „I ja byłem taki!“ Amaury nie chodził nigdy do pani Soudry, która przyprawiała o mdłości, ponieważ, w duchu swych tradycyj panny służącej, próbowała zająć się wychowaniem tego młodego człowieka, gdy jego upodobania ciągnęły go do bilardu w kawiarni Pokojowej. Spotykał się tam z najlichszemi figurami Soulanges, nawet z takim Bonnebault. Szumiał (wedle wyrażenia pani Soudry), na perory zaś ojcowskie odpowiadał wiekuistą śpiewką: „Niech mnie ojciec wyśle do Paryża, nudzę się tutaj“.
Lupin skończył, niestety! jak wszyscy zdobywcy serc, przywiązaniem quasi-małżeńskiem. Jego notoryczną miłością była żona drugiego pisarza przy sądzie pokoju, pani Eufemja Plissoud, dla której nie miał tajemnic. Piękna pani Plissoud, córka korzennika Vattebled, władała w drugiej klasie jak pani Soudry w pierwszej. Ten Plissoud, nieszczęśliwy rywal Bruneta, należał tedy do drugiej klasy; prowadzenie bowiem żony, które, jak mówiono, tolerował, ściągnęło nań publiczną wzgardę śmietanki.
O ile pan Lupin był muzykiem śmietanki, o tyle pan Gourdon, lekarz, był jej uczonym. Powiadano o nim: „Mamy tu uczonego pierwszego rzędu“. Tak samo jak pani Soudry (która się znała na tem, ile że wprowadzała rano do swej pani Picciniego i Glucka i ubierała pannę Laguerre w Operze) wmawiała we wszystkich, nawet w Lupina, że byłby zrobił karjerę ze swoim głosem, tak samo ubolewała że lekarz nie drukował swoich myśli.
Pan Gourdon powtarzał poprostu myśli Buffona i Cuviera o globie, co nie łatwo mogło mu stworzyć reputację uczonego w Soulanges; ale zbierał przytem muszle, miał zielnik i umiał wypychać ptaki. Wreszcie powziął ambitną myśl aby zapisać gabinet przyrodniczy miastu Soulanges; z tą chwilą uchodził w oczach całej okolicy za wielkiego przyrodnika, za następcę Buffona.
Lekarz ten, typ w rodzaju genewskich bankierów, miał bowiem ich pedantyzm, chłód, purytańską schludność, nie mając ich pieniędzy ani zmysłu rachuby, pokazywał nadzwyczaj chętnie ten gabinet, składający się z niedźwiedzia i z świszczą zdechłych po drodze w Soulanges; ze wszystkich gryzoni ów departamentu, myszy leśnych, kretów, myszy, szczurów, etc.; ze wszystkich rzadkich ptaków zabitych w Burgundji, wśród których błyszczał alpejski orzeł schwytany w Jura. Gourdon posiadał kolekcję lepidopterów, które to słowo budziło nadzieję potworności i sprawiało że, ujrzawszy je, mówiono: „Ależ to motyle!“ Następnie, piękny zabiór kopalnych muszli pochodzących z kolekcyj licznych przyjaciół, którzy zapisali mu swoje muszle umierając; wreszcie minerały Burgundji i Jura.
Bogactwa te, umieszczone w oszklonych szafach, których szuflady zawierały zbiór owadów, zajmowały całe pierwsze piętro domu Gourdonów, i robiły pewne wrażenie przez dziwność etykietek, przez magję kolorów i przez skupienie tylu przedmiotów, na które nie zwraca się żadnej uwagi kiedy się je widzi w naturze, a które podziwia się za szkłem. Zamawiano się, aby iść obejrzeć gabinet pana Gourdon.
— Mam, powiadał ciekawym, pięćset egzemplarzy z działu ornitologji, dwieście ssaków, pięć tysięcy owadów, trzy tysiące muszli i siedemset okazów mineralogicznych.
— Co pan miał za cierpliwość! powiadały damy.
— Trzeba coś zrobić dla kraju, odpowiadał.
I wyciągał olbrzymi procent ze swoich skorup tem zdaniem: „Zapisałem wszystko testamentem miastu”. Dopieroż zwiedzający podziwiali jego filantropję! Mówiono o tem aby poświęcić na to wszystko drugie piętro merostwa, i, po śmierci lekarza, stworzyć tam Muzeum Gourdona.
— Liczę na wdzięczność moich ziomków, że zwiążą z tem moje nazwisko, odpowiedział na tę propozycję, nie śmiem bowiem spodziewać się, aby tam pomieszczono mój biust w marmurze...
— Jakto! ależ to najmniej co można uczynić dla pana, odpowiadano; czyż pan nie jest chwałą Soulanges?
I ten człowiek zaczął się w końcu sam uważać za chwałę Burgundji! Najsolidniejsza renta to nie ta, którą się ma w papierach państwowych, ale ta którą się sobie uciuła w miłości własnej. Ten uczony, aby się posłużyć systemem gramatycznym pana Lupin, był szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy!
Pisarz Gourdon, mały, chuderlawy człeczyna, którego wszystkie rysy jakgdyby skupiały się koło nosa, tak iż nos zdawał się punktem wyjścia czoła, policzków, ust, wychodzących zeń tak, jak wyrwy w górach rodzą się wszystkie z wierzchołka, uchodził za wielkiego poetę Burgundji, za nowego Pirona, powiadano. Dubeltowa znakomitość dwóch braci sprawiła, iż powiadano o nich w stolicy powiatu: „Mamy w Soulanges dwóch braci Gourdon, ludzie bardzo niepospolici, ludzie którzy byliby zupełnie na miejscu w Paryżu“.
Pisarz był wielkim mistrzem w bilbokieta, a mama ta zrodziła w nim drugą manję, manję opiewania tej gry, za którą szalał wiek XVIII. Manje chodzą często u medjokratów parami, Gourdon urodził swój poemat za młodu, za panowania Napoleona. Czyż to nie mówi dostatecznie, do jakiej zdrowej i rozsądnej szkoły należał? Luce de Lancival, Parny, Saint-Lambert, Rouché, Vigée, Andrieux, Berchoux, to byli jego mistrze, Delille był jego bogiem, aż do dnia gdy śmietanka Soulanges podniosła kwest ę czy Gourdon nie przewyższał Delilla, którego od tej chwili pisarz nazywał zawsze z przesadną grzecznością wielebnym księdzem Delille.
Poematy stworzone między rokiem 1780 a 1814 były wszystkie wedle jednego patronu; a poemat o bilbokiecie streści je wszystkie. Miały one coś z szarady. Pulpit jest Saturnem owej poronionej generacji poematów figlarnych, przeważnie w czterech pieśniach, uznane było bowiem, iż rozciągnąć rzecz na sześć pieśni groziło wyczerpaniem tematu.
Ten poemat p. Gourdon, zatytułowany Bilbokjadą, wierny był poetyce owych powiatowych dzieł, niezmiennych w identyczności swoich prawideł; zawierały one w pierwszej pieśni opis opiewanej rzeczy, zaczynając, jak u Gourdona, inwokacją, której oto przykład:
Opiewam grę, co nada się każdemu człeku,
Bez względu na różnicę stanu, płci i wieku;
W której dłoń chyża, gibka, palcami zwinnemi
Miota kulką zawisłą wśród nieba i ziemi.
Gra urocza, lekarstwo niezawodne nudy;
Biedna ludzkości, któraś go nie znała wprzódy!
O Muzo Gier, Amorów i niewinnych zabaw,
Zstąp ku mnie, pod mym dachem chwilą bodaj zabaw,
Kędy, na urzędowym papierze, w tej dobie,
Kreślę rytmy...
Opisawszy grę, skreśliwszy jej historję, opisawszy najpiękniejsze znane bilbokiety, i rozwiódłszy się wreszcie nad zasadami ich statyki, Gourdon kończył swoją pierwszą pieśń tą konkluzją, która przypomni wam zakończenie pierwszej pieśni wszystkich tych poematów:
W ten sposób Sztuka oto i Nauka sama
Na swą korzyść obraca niespodzianym zwrotem,
Co było jeno płochej rozrywki przedmiotem.
Drugą pieśń, przeznaczoną jak zawsze na odmalowanie sposobu posługiwania się bilbokietem, korzyści jakie można zeń wyciągnąć wobec kobiet i w towarzystwie, odgadną w całości miłośnicy tej bogobojnej literatury, dzięki temu cytatowi, który maluje gracza ćwiczącego się pod okiem lubego przedmiotu:
Spójrz, jak gracz, przed osobą pusząc się wybraną,
Z okiem wpatrzonem tkliwie w kuleczkę kościaną,
Śledzi ją i z uwagą niezmierną ocenia
Swe najdrobniejsze rzuty, gesty, poruszenia!
Trzy razy kulka jego lekki krąg zatacza
On ściga ją spojrzeniem namiętnego gracza,
Ha! spadł mu dysk na palce! Szybko choć niewcześnie,
Całuje własny palec rażony boleśnie.
Niewdzięczny! nad twym drobnym nie bolej wypadkiem,
Uśmiech lubej wnet ci go zapłaci z naddatkiem!
Ten to opis, godny Wergilego, podał w wątpliwość wyższość Delilla nad Gourdonem. Słowo dysk, zakwestionowane przez pozytywnego Bruneta, dało temat do dyskusji trwających jedenaście miesięcy; ale pewnego wieczoru, gdy obie strony gotowe były pogniewać się na ostre, Gourdon-uczony, zmiażdżył stronnictwo anty-dyskistów tą uwagą: Księżyc, zwany przez poetów dyskiem, jest kulą.
— Skąd pan wie? odparł Brunet, zawsze widzimy go tylko z jednej strony.
Trzecia pieśń zawierała nieodzowną opowiastkę, sławną anegdotę tyczącą bilboketu. Anegdotę tą wszyscy umieją na pamięć; bohaterem jej jest słynny minister Ludwika XVI; ale, w myśl formuły uświęconej przez Debaty między 1810 a 1814 r. dla pochwalenia tego rodzaju „ciężkich robót“, czerpała ona nowy wdzięk w poezji i dowcipie, jakimi autor umiał ją obdarzyć.
Czwarta pieśń, będąca streszczeniem dzieła, kończyła się zuchwalstwem utajonem między r. 1810 a 1814, ale wydobytem na światło dzienne w r, 1824 po śmierci Napoleona:
Ach, gdyby króle innej nie nosili broni,
Gdyby ludy, szukając rozrywki i sławy,
Jedynie takie znaleźć umiały zabawy,
Wówczas naszej Burgundji, nieszczęsnej zbyt długo,
Znów spłynąłby wiek złoty szczęścia jasną strugą.
Piękne te wiersze skopjowano w wydaniu pierwszem i jedynem, które wyszło z pod prasy Bourniera, drukarza La-Ville-aux-Fayes.
Stu subskrybujących, po trzy franki od głowy, zapewniło temu poematowi nieśmiertelność groźną swym przykładem, co było tem piękniejsze ile że tych sto osób słyszało ów poemat blisko sto razy każda z osobna.
Pani Soudry usunęła bilboket, który znajdował się na konsolce w jej salonie i który od siedmiu lat był pretekstem do cytat; spostrzegła w końcu że ten bilboket robi jej konkurencję.
Co się tyczy autora, który się chlubił że ma tekę dobrze wypchaną, dla odmalowania go wystarczy opowiedzieć, w jaki sposób oznajmił śmietance Soulanges swojego rywala.
— Wiecie nowinę, rzekł dwa lata wprzódy, jest inny poeta w Burgundji!...[6] Ależ tak, dodał widząc powszechne zdziwienie malujące się na twarzach; jest z Mâcon. Ale nie wyobrazilibyście sobie, czem on się zabawia? pakuje chmury w wiersze...
— Tak dobrze im jest na niebie, odparł dowcipny Guerbet.
— To bigos jak wszyscy djabli! Jeziora, gwiazdy, lale!... Ani jednego rozsądnego obrazu, żadnej aluzji dydaktycznej; nie zna źródeł poezji. Nazywa niebo po imieniu. Mówi sobie poprostu księżyc, zamiast gwiazda nocy. Oto dokąd nas może zaprowadzić żądza oryginalności! wykrzyknął boleśnie Gourdon. Biedny młody człowiek! być Burgundem i opiewać wodę, to litość bierze! Gdyby się mnie poradził, byłbym mu wskazał najpiękniejszy temat w świecie, poemat o winie, Bacheidę! na którą ja czuję się już obecnie za stary.
Ów wielki poeta nie zna jeszcze swego najpiękniejszego tryumfu (a i ten zawdzięcza swemu burgundzkim pochodzeniu); to iż zajął sobą miasto Soulanges, które z nowej literatury nie zna nic, nawet nazwisk.
Stu Gourdonów śpiewało za Cesarstwa, i mówią że w tej epoce literatura leżała odłogiem!... Zajrzyjcie do Dziennika Księgarstwa, a znajdziecie tam poematy w Wieży, o Warcabach, o Trik-traku, o Geografji, o Typografji, o Komedji, etc.; nie licząc tak sławionych arcydzieł Delilla o Litości, o Wyobraźni, o Rozmowie; i arcydzieł Berchoux o Gastronomii, o Tańcomanji, etc. Za pięćdziesiąt lat może będą sobie drwili iz, tysiąca poematów zrodzonych z Medytacyj, z Orientales, etc. Kto może przewidzieć odmiany smaku, dziwactwa mody i przeobrażenia duszy ludzkiej! Pokolenia mijają, zmiatając nawet ślad bożyszcz które spotykają na swej drodze, i tworzą sobie nowych bogów, którzy z kolei padną w proch.
Sarcus, ładny jabłkowity staruszek, zajmował się równocześnie Temidą i Florą, to znaczy prawem i cieplarnią. Obmyślał od dwunastu lat książkę: Historja instytucji sędziów pokoju, której — to instytucji rola polityczna i sądownicza miała już kilka faz (powiadał), sędziowie pokoju byli bowiem wszystkiem, mocą kodeksu z brumaire r. IV, gdy dziś, instytucja ta, tak szacowna dla kraju, straciła swoją wagę, „dla braku płacy zgodnej z doniosłemi funkcjami, które powinny być niewzruszalne“.
Uznany jako tęga głowa, Sarcus uważany był za politycznego męża tego salonu; domyślacie się, że był poprostu największym nudziarzem. Powiadano o nim, że mówi jak książka; Gaubertin przyrzekał mu krzyż Legji Honorowej, ale odkładał to do dnia, gdy, jako następca Leclercqa, zasiądzie na ławach lewego centrum.
Poborca Guerbet, miejscowy dowcipniś, ciężkawy, z twarzą jak z masła, z fałszywym czubem, z kolczykami w uszach będących w stałem nieporozumieniu z kołnierzem, miał pasję do pomologji. Dumny iż posiada najpiękniejszy sad w powiecie, miał zeń nowalje o miesiąc później od nowalji paryskich; uprawiał w swoich inspektach rzeczy najbardziej tropikalne, jak ananasy, brzoskwinie i groszek. Przynosił z diuną bukiet truskawek pani Soudry, wówczas kiedy kosztowały dziesięć su za koszyk w Paryżu.
Soulanges posiadało wreszcie w panu aptekarzu Vermut chemika, nieco bardziej chemika niż Sarcus był mężem Stanu, niż Lupin był śpiewakiem, Gourdon starszy uczonym, a jego brat poetą. Mimo to, śmietanka miejscowa niezbyt ceniła Vermuta, a dla drugiej klasy nawet nie istniał. Instynkt jednych wyczuwał może istotną wyższość w tym myślicielu, który nie odzywał się ani słowa, i który uśmiechał się z głupstw w sposób tak ironiczny, że nie dowierzano jego wiedzy, podawanej sotto voce w wątpliwość; co do innych, ci nie zadawali sobie nawet trudu aby się tem zajmować.
Vermut był ofiarą salonu pani Soudry. Żadne towarzystwo nie jest zupełne bez jakiejś ofiary, bez istoty którejby można żałować, drwić z niej, pogardzać nią, protegować ją. Po pierwsze, Vermut, zajęty problemami naukowemi, przychodził w źle zawiązanym krawacie, z nie dopiętą kamizelką, w zielonej, zawsze zaplamionej surducinie. Następnie, nadawał się do żartów twarzą tak... zagadkową, że stary Guerbet twierdził, że on przybrał w końcu oblicze swojej klienteli.
Na prowincji, w miejscowościach tak zacofanych jak Soulanges, używa się jeszcze aptekarzy w sensie konceptu molierowskiego Pourceaugnaca. Ci zacni przemysłowcy godzą się na to tem chętniej, iż liczą sobie koszty odwiedzin.
Ten mały człowieczek, obdarzony cierpliwością chemika, nie mógł ujarzmić pani Vermut, kobiety uroczej, wesołej, przemiłej partnerki (umiała przegrać dwa franki nie mrugnąwszy okiem), która wygadywała na męża, ścigała go swemi docinkami, i malowała go jako idjotę zdolnego destylować jedynie nudę. Pani Vermut, jedna z owych kobiet które grają w małych miasteczkach rolę komendantek, wnosiła w ten mały światek nieco soli; soli kuchennej to prawda, ale jakiej soli! Pozwalała sobie na koncepty nieco ostre, ale wybaczano jej to; umiała doskonale powiedzieć księdzu Taupin, człowiekowi siedemdziesięcioletniemu z siwemi włosami: „Cicho siedź, urwisie!“
Młynarz z Soulanges, liczący pięćdziesiąt tysięcy franków renty, miał jedyną córkę o której Lupin myślał dla Amaurego, od czasu jak stracił nadzieję ożenienia go z panną Gaubertin. Prezydent Gaubertin myślał znowuż o niej dla swego syna, konserwatora hipoteki: nowy antagonizm.
Ten młynarz, Sarcus-Taupin, był to miejscowy Nucingen; uchodził za potrójnego miljonera; ale nie chciał się wdawać w żadne kombinacje; myślał tylko o tem aby mleć zboże, aby trzymać w garści rynek, i odznaczał się absolutnym brakiem grzeczności i pięknych manier.
Stary Guerbet, brat poczmistrza z Couches, posiadał około dziesięciu tysięcy franków renty, poza swemi dochodami poborcy. Gourdonowie byli bogaci, lekarz ożenił się z jedyną córką starego pana Gendrin-Vattebled, generalnego strażnika wód i lasów, którego śmierci oczekiwano, a pisarz zaślubił bratanicę i jedyną spadkobierczynię księdza Taupin, proboszcza z Soulanges, grubego księdza zasiedziałego w swojem probostwie jak szczur w serze.
Ten zręczny ksiądz, zupełnie oddany śmietance, dobry i uprzejmy z drugą klasą, apostolski z nieszczęśliwymi, pozyskał sobie miłość całego Soulanges; jako kuzyn młynarza i krewniak Sarcusa był wrośnięty w okolicę i w medjokrację awońską. Jadał zawsze gdzieś u znajomych, oszczędzał, chodził na wesela i wysuwał się kiedy zaczynano tańczyć, nie mówił nigdy o polityce, załatwiał swoje obrządki powiadając:
„To moje rzemiosło!“. I godzono się z tem, powiadając: „Mamy dobrego księdza!“. Biskup, który znał Soulanges, nie łudząc się co do wartości proboszcza, rad był iż znalazł w tem miasteczku człowieka, który przemycał niejako religję, który umiał zapełnić kościół i prawić kazanie do drzemiących łyków.
Dwie panie Gourdon, w Soulanges bowiem, jak w Dreźnie i paru innych stolicach niemieckich, śmietanka wita się mówiąc: „Jak się ma pańska pani?“ Powiadają: „Nie był ze swoją panią, widziałem jego panią i panienkę, etc“. — Paryżanin wywołałby tam zgorszenie i naraziłby się na zarzut złego tonu, gdyby mówił: „Kobiety, ta kobieta“, etc. W Soulanges, jak w Genewie, w Dreźnie, w Brukseli, istnieją tylko małżonki; nie pisze się tam, jak w Brukseli, na szyldach „Małżonka X. Y“, ale pańska małżonka jest obowiązkowe. — Dwie panie Gourdon możnaby porównać jedynie z owemi nieszczęśliwemi statystkami podrzędnych teatrzyków, znanych Paryżanom, którzy często śmieją się z tych artystek; aby dopełnić wizerunku tych dam wystarczy powiedzieć, że należały do rodzaju paniuś. Najmniej wykształceni literacko ludzie znajdą dokoła siebie modele tych typów.
Zbytecznem byłoby podkreślać, że stary Guerbet znał się genialnie na finansach, Soudry zaś mógłby być ministrem wojny. Tak więc, nietylko każdy z tych zacnych mieszczuchów reprezentował jakąś urojoną specjalność tak potrzebną na prowincji do życia, ale jeszcze każdy z nich uprawiał bez rywala owo pólko na niwie próżności.
Gdyby Cuvier zjawił się tam incognito, śmietanka Soulanges dowiodłaby mu, że wie bardzo mało w porównaniu z lekarzem Gourdon. Nourrita i jego ładny głosik, powiadał rejent z protekcjonalną pobłażliwością, uznanoby zaledwie godnym aby akompanjować temu słowikowi Soulanges.
Co się tyczy autora Bilbokjady, która była w tej chwili pod prasą u Bourniera, nie przypuszczano aby się mógł znaleźć w Paryżu poeta tej miary, wobec tego że Delille już nie żył!
To prowincjonalne mieszczaństwo, tak obrosłe w zadowolenie z siebie, mogło tedy górować nad wszelkim szczytem społecznym. Toteż, jedynie wyobraźnia tych, którzy jakiś czas mieszkali w tego rodzaju miasteczku, może odtworzyć sobie wyraz głębokiego zadowolenia rozlany na fizjognomjach tych ludzi, uważających się za tuzów Francji. Wszyscy oni byli obdarzeni niepospolitą inteligencją w czynieniu złego, i w mądrości swej orzekli, że bohater z pod Essling jest tchórzem, że pani de Montcornet jest intrygantka i ma pryszcze na grzbiecie, że ksiądz Brossette jest karjerowicz. Oni to, w dwa tygodnie po nabyciu Aigues, odkryli gminne pochodzenie generała, przezwanego przez nich Tapicerem.
Gdyby Rigou, Soudry, Gaubertin, mieszkali w La-Ville-aux-Fayes, byliby się poróżnili; pretensje ich byłyby się niechybnie zderzyły; ale fatalność chciała, że Lukullus z Blangy czuł potrzebę samotności aby się tarzać dowoli w lichwie i rozpuście, że pani Soudry była dość inteligentna aby zrozumieć że może królować jedynie w Soulanges, i że La-Ville-aux-Fayes było siedzibą interesów Gaubertina. Ci, którzy lubią studjować ewolucje społeczne, przyznają, że generał de Montcornet fatalnie trafił znajdując takich wrogów rozdzielonych i święcących orgje swej tyranji i swej próżności w oddaleniu, które nie pozwalało tym gwiazdom zderzyć się i dziesięciokrotnie wzmagało ich zdolność szkodzenia.
Wszyscy ci zacni mieszczanie, dumni ze swego dobrobytu, uważali miejscowe towarzystwo za milsze o wiele od towarzystwa w La-Ville-aux-Fayes, i powtarzali z komicznem przeświadczeniem ten wyrok: „Soulanges, to miasto rozrywek i życia towarzyskiego“. Mimo to, nie byłoby nazbyt rozsądnem przypuszczać, że stolica awońska godziła się z tą wyższością. Salon Gaubertina drwił sobie in petto z salonu Soudrych. Ze sposobu, w jaki Gaubertin mówił: „My jesteśmy miastem wielkiego przemysłu, interesów, jesteśmy na tyle niemądrzy że się skazujemy na nudę robienia majątku“, łatwo było odgadnąć lekki antagonizm między ziemią a księżycem. Księżyc uważał się za użyteczny dla ziemi, a ziemia przewodziła nad księżycem. Ziemia i księżyc były zresztą w najściślejszej zażyłości. W karnawale, śmietanka z Soulanges przybywała zawsze w komplecie na cztery bale dawane przez Gaubertina, przez Gendrina, przez poborcę finansów Leclercqa i przez prokuratora Soudry. Co niedzielę, prokurator, jego żona, pani i panna Eliza Gaubertin, bywali na obiedzie u Soudrych w Soulanges. Kiedy proszono podprefekta, kiedy poczmistrz pan Guerbet z Couches przybył niespodzianie, Soulanges mogło podziwiać cztery powozy departamentu pod bramą pałacu Soudrych.
Przybywając tam około wpół do szóstej, Rigou wiedział, że zastanie wszystkich stałych gości pani Soudry na posterunku. U mera, jak w całem mieście, jadano, obyczajem zeszłego wieku, o trzeciej. Od piątej do dziewiątej, znakomitości Soulanges przychodziły wymieniać nowiny, rozprawiać o polityce, komentować wydarzenia całej doliny i mówić o Aigues, które stanowiły codzienny temat rozmów przez godzinę. Każdy pałał chęcią dowiedzenia się co się tam dzieje, wiedziano zaś że w ten sposób można się przypodobać gospodarstwu.
Po tym obowiązkowym przeglądzie, zasiadano do bostona, jedynej gry jaką umiała królowa. Kiedy grubas Guerbet „odstawił“ panią Izaurę Gaubertin natrząsając się z jej omdlewających minek, naśladując jej wątły głosik, jej buzię w ciup i jej spóźnioną młodość, kiedy ksiądz Taupin opowiedział jakąś historyjkę ze swego repertuaru, a Lupin jakąś nowinkę z La-Ville-aux-Fayes, kiedy wreszcie panią Soudry naszpikowano bezwstydnemi pochlebstwami, powiadano: Przemiła była dziś partyjka bostona.
Zbyt wygodny, aby sobie zadawać trud robienia dwunastu kilometrów, po których odbyciu miał słuchać głupstw stałych gości tego domu i widzieć małpę przebraną za starą kobietę, Rigou, przerastający inteligencją i wykształceniem tych łyków, nie pokazywał się tam nigdy, chyba że interesy sprowadzały go do rejenta. Uwolnił się od sąsiedzkich obowiązków tłomacząc się zajęciem, przyzwyczajeniami i zdrowiem, które nie pozwalały mu (powiadał) wracać w nocy drogą biegnącą zaroślami nad Thune.
Ten wysoki chudy lichwiarz imponował zresztą towarzystwu pani Soudry, które zgadywało w nim owego tygrysa o stalowych szponach, ową chytrość dzikiego, ową inteligencję zrodzoną w klasztorze, dojrzałą w słońcu złota. Sam Gaubertin nie próbował się nigdy z nim mierzyć.
Skoro tylko bryczka i koń minęły kawiarnię Pokojową, Urban, służący Soudrych, który, siedząc na ławce pod oknami jadalni, rozmawiał z kawiarzem, przytknął dłoń do czoła aby się przyjrzeć co to za wehikuł.
— Oho! to stary Rigou!... trzeba otworzyć bramę. Potrzymajcie mu konia, Socquard, rzekł bez ceremonji do kawiarza.
I Urban, ex-kawalerzysta, który, nie mogąc zostać żandarmem, przyjął służbę u Soudryego niby emeryturę, wrócił do domu aby otworzyć bramę.
Socquard, ta osobistość tak sławna w dolinie, nie robił z sobą, jak widzimy, ceremonji; ale tak jest z wieloma znamienitymi ludźmi, którzy raczą chodzić, kichać, spać, jeść, absolutnie tak jak zwykli śmiertelnicy.
Socquard, siłacz z urodzenia, mógł unieść tysiąc kilo; uderzeniem pięści łamał człowiekowi kręgosłup, skręcał sztabę żelazną i zatrzymywał powóz zaprzężony w jednego konia. Był to Milon krotoński okolicy, reputacja jego ogarniała cały departament, gdzie opowiadano o nim niedorzeczne baśnie, jak o wszystkich znakomitościach. Tak więc, opowiadano w Morvan, że jednego dnia przeniósł na grzbiecie biedną kobietę, jej osła i jej worek na targ, że zjadł całego wołu i wypił ćwierć wina w ciągu dnia, etc. Łagodny jak panienka, Socquard, mały, gruby, o spokojnej twarzy, szeroki w ramionach, szeroki w piersi, gdzie płuca jego chodziły jak miechy w kuźni, miał cieniutki głos, którego dźwięk zdumiewał wszystkich co go słyszeli pierwszy raz.
Jak Tonsard, którego reputacja zwalniała od dowodów okrucieństwa, jak wszyscy ci których strzeże jakaś opinia publiczna, Socquard nie rozwijał nigdy swojej tryumfalnej siły, chyba że przyjaciele go prosili. Wziął tedy lejce, kiedy teść prokuratora zakręcił aby stanąć przed gankiem.
— Dobrze u pana wszystko, panie Rigou?... rzekł znakomity Socquard.
— Tak tam sobie, mój stary, odparł Rigou. Plissoud i Bonnebault, Viollet i Amaury zawsze podtrzymują twój zakład?
Pytanie to, rzucone tonem dobrodusznego zainteresowania, nie było jednem z owych banalnych i przypadkowych pytań jakie zwierzchnicy zadają podwładnym. W wolnych chwilach, Rigou myślał o najdrobniejszych szczegółach, a już Fourchon sygnalizował mu podejrzaną zażyłość Bonnebaulta, Plissoud i brygadjera Viollet.
Bonnebault, za kilka przegranych talarów, mógł wydać brygadjerowi sekret chłopów, lub też, wypiwszy parę szklaneczek ponczu za wiele, wygadać się nie znając wagi swojej paplaniny. Ale relacje łowcy wyder mogły być podyktowane pragnieniem, i Rigou zwrócił na nie uwagę jedynie z racji pana Plissoud, któremu położenie jego mogło podsunąć ochotę skrzyżowania intencji skierowanych przeciw Aigues, choćby tylko w widokach jakiegoś smarowania z jednej lub drugiej strony.
Będąc agentem ubezpieczeń, które zaczynały zyskiwać grunt we Francji, agentem towarzystwa przeciw szansom poboru, pisarz gromadził zajęcia mało popłatne, które tembardziej utrudniały mu zrobienie majątku, iż miał słabość do bilardu i słodkiego wina. Tak samo jak Fourchon, uprawiał pilnie sztukę nie zajmowania się niczem, i oczekiwał fortuny od wątpliwego przypadku. Nienawidził głęboko śmietanki Soulanges, ale rozumiał jej potęgę. On jeden znał do gruntu pokątną tyranję zorganizowaną przez Gaubertina; ścigał swojem szyderstwem bogaczy z Soulanges i z La-Ville-aux-Fayes, stanowiąc sam jeden opozycję. Bez wpływu, bez majątku, nie zdawał się niebezpieczny; toteż Brunet, rad że ma tak mizernego konkurenta, wspierał go, aby przypadkiem Plissoud nie sprzedał swej kancelarji jakiemuś ambitnemu chłopakowi, jak naprzykład Bonnac, z którym trzebaby się podzielić klientelą.
— Dzięki tym ludziom, popycha się, odparł Socquard; ale podrabiają mi słodkie wino!
— Trzeba ścigać, rzekł sentencjonalnie Rigou.
— Toby mnie zaprowadziło za daleko, odparł kawiarz popełniając mimowolną grę słów.
— I dobrze żyją z sobą, ci twoi klijenci?
— Zawsze tam mają jakieś swary, ale między graczami wszystko przysycha.
Wszystkie głowy znalazły się w oknie salonu, które wychodziło na plac. Poznając ojca swojej synowej, Soudry wyszedł go powitać na ganek.
— No i cóż, kumie, rzekł ex-żandarm posługując się słowem w jego pierwotnem znaczeniu, czy Anusia jest chora, że nas zaszczycasz swoją obecnością na cały wieczór?
Przez nawyk żandarmski, mer szedł zawsze prosto do faktów.
— Nie, ale są komplikacje, odparł Rigou dotykając wskazującym palcem ręki którą mu podał Soudry; pogadamy o tem, bo tu chodzi patroszę o nasze dzieci...
Soudry, przystojny mężczyzna ubrany niebiesko jakby wciąż jeszcze był w żandarmerji, z czarnym kołnierzem, przy ostrogach, przyprowadził starego Rigou pod ramię do swojej imponującej połowicy. Oszklone drzwi były otwarte na terasę, gdzie goście przechadzali się zażywając letniego wieczoru, w cudach krajobrazu, który ludzie z wyobraźnią mogą sobie odtworzyć z poprzedniego szkicu.
— Dawno już nie widzieliśmy pana, drogi panie Rigou, rzekła pani Soudry biorąc pod ramię ex-benedyktyna i prowadząc go na terasę.
— Tak jestem źle z trawieniem!... odparł stary lichwiarz. Niech pani patrzy, mam prawie takie kolory jak pani.
Wejście starego Rigou na terasę wywołało, jak można się domyślić, salwę jowialnych powitań ze strony wszystkich gości.
— Rygorysta Rigou, wykrzyknął dowcipny poborca Guerbet, podając staremu rękę, w którą ten złożył wskazujący palec swej prawicy.
— Nieźle, nieźle, rzekł sędzia pokoju, istotnie, nasz dziedzic z Blangy jest srogi rygorysta.
— Mój Boże, odparł gorzko Rigou, oddawna już nie jestem kogutem w mojej wiosce.
— Inaczej powiadają kury, ty zbrodniarzu, rzekła pani Soudry, uderzając figlarnie pana Rigou wachlarzem.
— Jak zdrowie kochanego pana, dobrze? spytał rejent pozdrawiając swego najlepszego klienta.
— Tak sobie, odparł Rigou wysuwając z kolei wskazujący palec do rejenta.
Ten gest, którym Rigou sprowadzał uścisk ręki do najchłodniejszego symbolu, odmalowałby całego człowieka gdyby ktoś go nie znał.
— Znajdźmy jakiś kącik, gdziebyśmy mogli pomówić spokojnie, rzekł były mnich spoglądając na Lupina i na panią Soudry.
— Wróćmy do salonu, odpowiedziała królowa. Ci panowie, dodała wskazując pana Gourdon, lekarza i Guerbeta, spierają się o punkt ciężkości...
(Kiedy pani Soudry zapytała o punkt sporny, Guerbet, zawsze dowcipny, odpowiedział: „Punkt ciężkości“. Rigou uśmiechnął się słysząc jak baba powtarza ten termin z pretensjonalną miną).
— Cóż tam Tapicer narobił nowego? spytał Soudry, który usiadł koło żony biorąc ją wpół.
Jak wszystkie stare kobiety, pani Soudry przebaczała wiele rzeczy w zamian za publiczne świadectwo czułości.
— Ano, odpowiedział Rigou cicho aby dać przykład ostrożności, pojechał do prefektury żądać wykonania wyroków i prosić o siłę zbrojną.
— To jego zguba, rzekł Lupin zacierając ręce. Wezmą się za łby.
— Wezmą się za łby, odparł Soudry, to zależy. Jeżeli prefekt i generał, którzy są z nim w przyjaźni, przyślą szwadron kawalerji, chłopi się nie ruszą. Można ostatecznie dać sobie radę z żandarmerją z Soulanges; ale spróbujcie wytrzymać szarżę kawalerji.
— Sibilet słyszał z jego ust coś groźniejszego, i dlatego przyjechałem, dodał Rigou.
— Och moja biedna Zofjo! wykrzyknęła sentymentalnie pani Soudry, w jakie ręce Aigues się dostały! Oto co nam dała Rewolucja! parobków z epoletami. Można było się domyślić, że, kiedy się wywróci butelkę, fuz idzie w górę i psuje wino!...
— Wybiera się do Paryża, intrygować u ministra żeby wszystko pozmieniać w trybunale.
— A! rzekł Lupin, zrozumiał niebezpieczeństwo.
— Jeśli zamianują mego zięcia prezydentem Sądu, nie będzie można nic powiedzieć, a on go zastąpi jakimś Paryżaninem ze swojej poręki. Jeżeli poprosi o fotel przy apelacji dla pana Gendrin, jeśli się postara zrobić pana Guerbet, naszego sędziego śledczego, prezydentem w Auxerre, zepsuje nam całą grę. Ma już żandarmerję za sobą, jeśli będzie miał jeszcze trybunał, i jeśli zatrzyma przy sobie doradców jak ksiądz Brossette i Michaud, weselisko się nam nie uda; mógłby nam narobić wiele przykrości.
— W jaki sposób, od pięciu lat, nie umieliście się pozbyć księdza Brossette? spytał Lupin.
— Nie zna go pan! on jest nieufny jak szpak, odparł Rigou. Ten ksiądz, to nie człowiek; nie patrzy na kobiety, nie ma żadnej namiętności; niema do niego dostępu. Generała zawsze można chwycić, jest pasjonat. Człowiek, który ma jakąś przywarę, jest sługą swoich wrogów, kiedy umieją się posłużyć tą nitką. Silni są jedynie ci, którzy panują nad swemi wadami, zamiast im dać panować nad sobą. Chłopi idą ostro, podjudzeni przeciw księdzu, ale jeszcze nic się nie da zrobić. To tak jak Michaud, tacy ludzie są zbyt doskonali, Pan Bóg powinien wezwać ich do siebie...
— Trzeba im się wystarać o służące, któreby im dobrze wywoskowały schody, rzekła pani Soudry.
Rigou wzdrygnął się lekko jak zdarza się ludziom sprytnym, gdy natkną się na objaw sprytu.
— Tapicer ma inny narów, kocha swoją żonę; można go wziąć jeszcze od tej strony.
— Trzebaby się dowiedzieć, czy on wykona swoje zamysły, rzekła pani Soudry.
— Ba, rzekł Lupin, w tem właśnie kwestja!
— Pan, panie Lupin, rzekł Rigou władczym tonem, pomknie pan do prefektury zobaczyć się z piękną panią Sarcus, i to dziś wieczór! Postara się pan o to, aby wydobyła z męża wszystko co Tapicer robił i mówił w prefekturze.
— Będę musiał tam nocować, odparł Lupin.
— Tem lepiej dla Sarcusa, zyska na tem, odparł Rigou, Ona nie jest jeszcze nazbyt zmurszała, ta pani Sarcus.
— Och, panie Rigou, rzekła pani Soudry mizdrząc się, czyż kobiety są kiedy zmurszałe?
— Ma pani rację. Ona sobie niczego nie maluje, odparł Rigou, którego wystawa nieświeżych skarbów ex-panny Cochet drażniła zawsze.
Pani Soudry, która sądziła że używa jedynie odrobiny rużu, nie zrozumiała tej złośliwej aluzji i spytała:
— Alboż kobiety mogą się malować?
— Pan, panie Lupin, rzekł Rigou puszczając tę naiwność mimo uszu, spiesz pan jutro rano do naszego Gaubertin; powiesz mu pan, że mój kum i ja, rzekł klepiąc po kolanie Soudryego, przyjdziemy coś przetrącić do niego, naprzytkład w południe na śniadanie. Niech mu pan opowie wszystko, aby każdy z nas mógł rzecz przetrawić; trzeba bowiem raz skończyć z tym przeklętym Tapicerem. Kiedym tu jechał do was, myślałem sobie, że trzebaby poróżnić Tapicera z sądami, tak aby minister rozśmiał mu się w nos, kiedy on przyjdzie go prosić o zmiany w personelu La-Ville-aux-Fayes...
— Niech żyją osoby duchowne!... wykrzyknął Lupin uderzając go w ramię.
Panią Soudry tknęła natychmiast myśl, która mogła przyjść do głowy jedynie ex-pokojówce kurtyzany.
— Gdybyśmy, rzekła, mogli ściągnąć Tapicera na zabawę do Soulanges, i wypuścić na niego dziewczynę tak piękną, żeby dla niej stracił głowę... W ten sposób poróżnilibyśmy go z żoną, którąby się oświeciło, że tapicerski synek zawsze wraca do swoich dawnych amorów...
— Haha, moja śliczna, wykrzyknął Soudry, ty jedna masz więcej sprytu, niż cała policja w Paryżu!
— Ten pomysł świadczy, że pani jest naszą królową zarówno z inteligencji co z urody, rzekł Lupin.
Lupin otrzymał w nagrodę grymas, który śmietanka Soulanges przyjmowała zgodnem porozumieniem jako uśmiech.
— Możnaby zrobić lepiej, odparł Rigou, który długo trwał w zamyśleniu. Gdyby z tego mógł wyniknąć skandal...
— Protokół i skarga, przed sądem poprawczym, wykrzyknął Lupin. Och, toby było za piękne!
— Co za przyjemność, rzekł naiwnie Soudry, widzieć hrabiego de Montcornet, wielkiego oficera Legji, komandora świętego Ludwika, generał-porucznika, oskarżonego, naprzykład, o obrazę moralności publicznej...
— Zanadto kocha żonę!... osądził Lupin, nigdy go nie doprowadzimy do tego.
— To nie jest przeszkoda; ale nie widzę w całym okręgu ani jednej dziewczyny zdolnej przywieść świętego do grzechu; szukam jej dla naszego proboszczunia, wykrzyknął Rigou.
— Co powiecie o pięknej Agatce Giboulard, za którą szaleje młody Sarcus?... wykrzyknął Lupin.
— To byłaby jedyna, odparł Rigou; ale też na nic; ona sobie wyobraża, że wystarczy się jej pokazać aby ją podziwiano; nie dosyć zalotna, nam trzeba szelmeczki, spryciary... Mniejsza z tem, niech przyjdzie.
— Tak, rzekł Lupin, im więcej ładnych dziewczyn, tem większe widoki.
— Bardzo trudno będzie ściągnąć Tapicera na jarmark! A jeżeli przyjedzie na jarmark, czy zajdzie do naszej nory w Tivoli? rzekł ex-żandarm.
— Powód, któryby mu przeszkodził przyjść, nie istnieje już w tym roku, moje serce, odparła pani Soudry.
— Jaki powód, moja ślicznotko?... spytał Soudry.
— Tapicer próbował się ożenić z panną de Soulanges, rzekł rejent; odpowiedziano mu, że jest za młoda, i on się obraził. Oto czemu panowie de Soulanges i de Montcornet, dwaj starzy przyjaciele, służyli bowiem obaj w Gwardji, ostygli tak, że się nie widują. Tapicer nie chciał spotkać Soulanges‘ów na jarmarku, ale w tym roku ich nie będzie.
Zazwyczaj rodzina Soulanges bawiła w zamku przez lipiec, sierpień, wrzesień i październik; ale w tej chwili generał dowodził artylerją w Hiszpanji pod księciem d‘Angoulême, a hrabina mu towarzyszyła. Przy oblężeniu Kadyksu, hrabia de Soulanges zyskał, jak wiadomo, laskę marszałkowską, którą otrzymał w r, 1826. Wrogowie Montcorneta mogli tedy przypuszczać, że mieszkańcy Aigues nie zawsze będą gardzić sierpniowym jarmarkiem i że łatwo będzie ściągnąć ich do Tivoli.
— Słusznie, wykrzyknął Lupin. A więc, ojczulku, rzekł zwracając się do Rigou, pańska rzecz teraz kręcić tak, aby go ściągnąć na ten jarmark; potrafimy go dobrze obabić...
Jarmark w Soulages, który się odbywa 15 sierpnia, jest jedną z osobliwości tego miasta i gasi wszystkie jarmarki na trzydzieści mil wokoło, nawet jarmarki w stolicy departamentu. La-Ville-aux-Fayes nie ma jarmarku, ile że miejscowe święto, św. Sylwestra, przypada w zimie.
Od 12 do 15 sierpnia roiło się w Soulanges od kupców, którzy ustawiali w dwóch rzędach owe drewniane budy, owe domy z szarego płótna dające na ten czas ożywioną fizjognomię opustoszałemu zazwyczaj rynkowi. Dwa tygodnie, przez które trwa jarmark i zabawa, są istnem żniwem dla miasteczka. Jarmark ten ma powagę i urok tradycji. Chłopi, jak powiadał stary Fourchon, rzadko opuszczają wieś, gdzie przykuwa ich praca. Fantastyczne wystawy tych improwizowanych magazynów, skupienie wszystkich przedmiotów potrzeb lub próżności chłopa, który zresztą pozbawiony jest innych widowisk, działają w całej Francji na wyobraźnię kobiet i dzieci. Toteż, od 12 sierpnia, merostwo w Soulanges rozlepiało na całej przestrzeni okręgu La-Ville-aux-Fayes afisze podpisane Soudry, przyrzekające opiekę kupcom, linoskoczkom, cudom wszelkiego rodzaju, oznajmiające czas trwania jarmarku i najponętniejsze widowiska.
Na afiszach, których, jak widzieliśmy, Tonsardowa dopominała się u Vermichela, czytało się zawsze te końcowe zdanie:
Tivoli będzie oświetlone kolorowemi szybkami.
Miasto obrało w istocie jako salę balową Tivoli, założone przez Socquarda w ogrodzie kamienistym jak wzgórze na którem wznosi się Soulanges, gdzie prawie wszystkie ogrody stworzone są z nawiezionej ziemi.
Ta własność gruntu tłómaczy osobliwy smak wina Soulanges, wina białego, wytrawnego, gęstego, prawie podobnego do Madery, do Vouvray lub Johanisbergu, trzech rodzajów niemal że jednakich. Wino to konsumuje całkowicie okolica.
Urok, jaki ów bal wywierał na okolicznych wieśniaków, sprawiał że wszyscy byli dumni ze swego Tivoli. Ci, którzy zapuścili się aż do Paryża, powiadali że paryskie Tivoli góruje nad Soulanges jedynie rozmiarami. Gaubertin wolał wręcz bal Socquarda od balu Tivoli.
— Myślmy wszyscy nad tem, podjął Rigou. Ten Paryżanin, redaktor, znudzi się w końcu swemi rozkoszami; przy pomocy służby uda się ich wszystkich ściągnąć na jarmark. Pomyślę o tem. Sibilet, mimo że jego wpływy djabelnie spadają, mógłby podsunąć swemu pryncypałowi, że to jest droga do popularności.
— Dowiedz się pan, czy piękna hrabina skąpo udziela się swemu władcy, wszystko zależy od tego, gdy chodzi o wypłatanie mu psoty w Tivoli, rzekł Lupin do Rigou.
— Ta kobietka, wykrzyknęła pani Soudry, zanadto jest Paryżanką, aby nie umiała lawirować między kozą a kapustą.
— Fourchon wypuścił swoją wnuczkę Katarzynę na Karola, młodszego kamerdynera u Tapicerów; będziemy mieli niebawem ucho w apartamentach pałacu, odparł Rigou. Czy jesteście pewni księdza Taupin?... rzekł widząc wchodzącego proboszcza.
— Księdza Mouchon i jego trzymamy tak, jak ja trzymam mego Soudry!... rzekła pani Soudry gładząc pod brodę męża. Poczem dodała: „Biedny kotuś, nie dzieje ci się krzywda!“
— Jeżeli zdołam zastawić pułapkę na tego świętoszka Brossette, liczę na nich!... rzekł z cicha Rigou wstając, ale nie wiem czy solidarność sąsiedzka przeważy solidarność księżą. Wy nie wiecie co to jest. Ja sam, który nie jestem głupcem, nie ręczyłbym za siebie, kiedy się rozchoruję. Pojednam się z pewnością z Kościołem.
— Niech nam pan pozwoli mieć tę nadzieję, rzekł proboszcz, na którego intencję Rigou umyślnie podniósł głos.
— Niestety, moje nieszczęsne małżeństwo broni mi tego pojednania, odparł Rigou; nie mogę zamordować mojej żony.
— Na razie myślmy o Aigues, rzekła pani Soudry.
— Tak, odparł ex-benedyktyn. Czy wiecie, że nasz kmotr z La-Ville-aux-Fayes sprytniejszy jest od nas. Tak mi się coś zdaje, że Gaubertin chciałby mieć Aigues dla siebie samego i że nas wykieruje, odparł Rigou.
W czasie drogi lichwiarz wiejski opukał kijem podejrzliwości ciemne punkty, które u Gaubertina dźwięczały głucho.
— Ależ Aigues nie będą dla nikogo z nas trzech, trzeba je zburzyć aż do ziemi, odparł Soudry.
— Tem bardziej, że nie dziwiłbym się, gdyby tam było ukryte złoto, rzekł chytrze Rigou.
— Ba!
— Tak, w czasie dawnych wojen, panowie, często oblegani, napadani znienacka, grzebali swoje dukaty aby je odnaleźć potem. Wiecie, że margrabia de Soulanges-Hautemer, na którym młodsza linja wygasła, był jedną z ofiar sprzysiężenia Birona. Hrabina de Moret otrzymała te dobra drogą konfiskaty...
— Co to znaczy umieć historję! rzekł żandarm. Ma pan słuszność, czas postawić rzecz jasno z Gaubertinem.
— A jeżeli kręci, rzekł Rigou, potrafimy go zażyć.
— Jest teraz dość bogaty, rzekł Lupin, aby być uczciwym.
— Ręczyłabym za niego jak za siebie, odparła pani Soudry, to najuczciwszy człowiek pod słońcem.
— Wierzymy w jego uczciwość, odparł Rigou, ale nie trzeba niczego zaniedbywać, między przyjaciółmi... Ale, ale, podejrzewam kogoś w Soulanges, że chce nam buty uszyć...
— Któż taki? spytał Soudry.
— Plissoud, odparł Rigou.
— Plissoud! powtórzył Soudry, biedna szkapa, Brunet trzyma go uzdą, a żona żłobem; spytajcie Lupina.
— Co on może zrobić? rzekł Lupin.
— Chce, odparł Rigou, oświecić Montcorneta, zyskać jego protekcję i zdobyć awans...
— To mu nie przyniesie nigdy tyle, co jego żona w Soulanges, rzekła pani Soudry.
— On mówi wszystko żonie kiedy jest zawiany, zauważył Lupin; dowiemy się na czas.
— Piękna pani Plissoud nie ma tajemnic dla pana, odparł Rigou; możemy tedy być spokojni.
— Jest zresztą równie głupia jak ładna, odparła pani Soudry. Nie zamieniłabym się z nią; gdybym bowiem była mężczyzną, wolałabym raczej kobietę brzydką a sprytną, niż piękność która nie umie zliczyć trzech.
— Hm, odparł rejent przygryzając wargi, za to przy niej umie się liczyć do trzech.
— Samochwał! odparł Rigou kierując się do drzwi.
— A więc, rzekł Soudry odprowadzając kuma, do jutra, a wcześnie.
— Wstąpię po ciebie... Słuchajno, Lupin, rzekł do rejenta który wyszedł wraz z nim aby kazać osiodłać konia, staraj się aby pani Sarcus wiedziała wszystko co Tapicer będzie knuł przeciw nam w prefekturze...
— Gdyby ona nie miała wiedzieć, któżby wiedział?... odparł Lupin.
— Przepraszam, rzekł Rigou który uśmiechnął się sprytnie patrząc na Lupina, widzę ty tylu głupców, że zapomniałem że jest tu człowiek z głową.
— To prawda; sam nie wiem, w jaki sposób jeszcze tu nie zardzewiałem, odparł naiwnie Lupin.
— Czy to prawda, że Soudry wziął pokojówkę...?
— Ależ tak, odparł Lupin, od tygodnia pan mer próbuje uwydatnić przymioty swojej żony porównywując ją z młodą dziewczyną, prosto od krowy; nie wiem jeszcze jak on się urządza z panią Soudry, ma bowiem tę bezczelność, że kładzie się bardzo wcześnie...
— Dowiem się jutro, rzekł wiejski Sardanapal usiłując się uśmiechnąć.
Dwaj głębocy politycy uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.
Rigou, który nie chciał się znaleźć w nocy na gościńcu, mimo bowiem świeżej popularności był zawsze ostrożny, rzekł do konia: „Jazda, obywatelu!“ Koncept, którym to dziecię roku 1793 smagało zawsze Rewolucję. Rewolucje ludowe nie mają okrutniejszych wrogów, niż ci, których wyniosły.
— Nie bawi się w długie wizyty stary Rigou, rzekł pisarz Gourdon do pani Soudry.
— Krótkie ale dobre, odparła pani domu.
— Jak jego życie, odparł lekarz; wszystkiego nadużywa ten człowiek.
— Tem lepiej, odparł Soudry; mój syn prędzej wejdzie w posiadanie...
— Czy przyniósł państwu jakie nowiny z Aigues? spytał proboszcz.
— Tak, drogi proboszczu, rzekła pani Soudry. Ci ludzie, to plaga okolicy. Nie pojmuję, że pani de Montcornet, która przecież jest kobietą z towarzystwa, nie pojmuje lepiej swoich interesów.
— A wszakże mają wzór przed oczyma, odparł proboszcz.
— Kogo? spytała pani Soudry mizdrząc się.
— Soulanges‘ów...
— A, tak, odparła królowa po pauzie.
— Macie mnie! jestem! krzyknęła pani Vermut wchodząc; i to bez mojego czopka, bo Vermut zanadto zachowuje się neutralnie wobec mnie, abym go mogła nazwać swoim czopkiem.
— Co u djabła, robi ten piekielny stary Rigou? rzekł Soudry do Guerbeta widząc karjolkę stojącą pod bramą Tivoli. To istny tygrys, którego każdy krok ma jakiś cel.
— To dobre dla niego: piekielny! odparł grubas poborca.
— Wchodzi do kawiarni Pokojowej, rzekł lekarz Gourdon.
— Bądźcie spokojni, odparł pisarz Gourdon; rozdają tam błogosławieństwa pełnemi pięściami, słychać bowiem pisk aż tutaj.
— Ta kawiarnia, odparł proboszcz, to istna świątynia Janusa; nazywała się kawiarnia wojenna za Cesarstwa i żyło się tam w zupełnej zgodzie; najszanowniejsi obywatele schodzili się tam aby rozmawiać spokojnie.
— On nazywa to rozmawiać! rzekł sędzia pokoju. Tam do licha, co za rozmówki, po których zostają mali Bournier.
— Ale od czasu gdy na cześć Burbonów nazwano ją kawiarnią Pokojową, biją się tam codzień... rzekł ksiądz Taupin kończąc zdanie, które sędzia pokoju pozwolił sobie przerwać.
Ta refleksja sędziego była jak cytat z Bilbokjady, wracała często.
— To znaczy, odparł stary Guerbet, że Burgundja będzie zawsze krajem pięści.
— To wcale nie głupie co pan powiada! rzekł proboszcz; to niemal historja naszego kraju.
— Nie znam historji Francji, wykrzyknął Soudry, ale zanim się jej nauczę, radbytm wiedzieć, czemu mój kum wchodzi z Socquardem do kawiarni?
— Och, odparł ksiądz, jeśli tam wchodzi, możecie być pewni, że to nie gwoli miłości bliźniego.
— To człowiek, na którego widok dostaję gęsiej skórki, rzekła pani Vermut.
— Jest tak niebezpieczny, odparł lekarz, że, gdyby on ze mną miał na pieńku, nie czułbym się bezpieczny ani po jego śmierci. To człowiek zdolny wstać z trumny, aby wypłatać człowiekowi jaką sztukę.
— Jeżeli kto może zwabić Tapicera na jarmark i wciągnąć go w pułapkę, to Rigou, szepnął mer do ucha żonie.
— Zwłaszcza, odparła głośno, jeżeli Gaubertin i ty, moje serce, przyłożycie się do tego...
— O, nie mówiłem! wykrzyknął pan Guerbet trącając Sarcusa, znalazł jakąś ładną dziewczynę u Socquarda i bierze ją do bryczki...
— Zanim ją weźmie do... odparł pisarz.
— I to jest człowiek, który ma opinję że nie jest złośliwy, wykrzyknął Guerbet przerywając piewcy Bilbokjady.
— Mylicie się, panowie, rzekła pani Soudry; pan Rigou myśli tylko o naszych interesach, jeśli się bowiem nie mylę, ta dziewczyna to jedna z Tonsardek.
— On jest jak aptekarz, który robi zapas żmij, wykrzyknął stary Guerbet.
— Możnaby myśleć, odparł Gourdon, że pan dojrzał nadchodzącego pana Vermut.
I wskazał aptekarzynę, który szedł właśnie przez rynek.
— Biedaczysko, rzekł pisarz podejrzewany o częste konwersacje z panią Vermut, patrzcie jak on wygląda! I są ludzie, którzy go mają za uczonego!
— Gdyby nie on, odparł sędzia pokoju, bylibyśmy w wielkim kłopocie przy autopsjach. Tak zmyślnie znalazł truciznę w ciele tego biednego Pigeron, że chemicy paryscy powiedzieli w sądzie w Auxerre, że sami nie zrobiliby lepiej...
— Nie znalazł nic, odparł Soudry, ale, jak powiada prezydent Gendrin, dobrze jest aby myślano że truciznę odnajduje się zawsze...
— Pani Pigeron dobrze zrobiła, że wyniosła się z Auxerre, rzekła pani Vermut. Głupia kobieta i wielka zbrodniarka! Godzi to się uciekać do takich specyfików aby sprzątnąć męża? Czy nie mamy pewnych niewinnych środków, aby się pozbyć tego ziela? Chciałabym, aby ktoś co zarzucił memu postępowaniu. Poczciwy Vermut nie krępuje mnie wcale, i nie choruje od tego; a pani de Montcornet widzicie jak się obnosi po swoich altankach i ruinach z dziennikarzem, którego sprowadziła z Paryża na swój koszt i z którym się cacka pod nosem generała!
— Na swój koszt?... wykrzyknęła pani Soudry, czy to pewne? Gdybyśmy mogli mieć dowód, cóż za wspaniały temat do anonimowego listu do generała.
— Do generała! odparła pani Vermut... Ależ to nic nie pomoże, to przecież jego rzemiosło.
— Jakie rzemiosło, ślicznotko? spytała pani Soudry.
— Materac.
— Gdyby stary Pigeron, zamiast dręczyć żonę, miał ten rozum, żyłby do dziś, rzekł pisarz.
Pani Soudry pochyliła się do swego sąsiada, pana Guerbet z Couches, robiąc doń ową małpią minę, którą, we własnem mniemaniu, odziedziczyła po swej pani, tym samym sposobem co jej srebro. Mizdrząc się i wskazując poczmistrzowi panią Vennut, która czuliła się z autorem Bilbokjady, rzekła:
— Jaki ta kobieta ma zły ton! co za wyrażenia, co za wzięcie! nie wiem, czy będę ją mogła dłużej dopuszczać do naszego towarzystwa, zwłaszcza kiedy będzie pan Gourdon.
— Oto moralność świata, rzekł proboszcz, który wszystko obserwował i wszystko słyszał nie mówiąc ani słowa.
Po tym epigramie lub raczej po tej satyrze na społeczeństwo, tak zwięzłej i tak prawdziwej że wskazywała palcem wszystkich, zaproponowano partyjkę.
Czyż to nie jest życie, na wszystkich piętrach tego cośmy zwykli nazywać światem! Odmieńcie styl, a znajdziecie to samo, ani mniej ani więcej, w najświetniejszych salonach paryskich.
Było około siódmej, kiedy Rigou przejeżdżał koło kawiarni Pokojowej. Zachodzące słońce, które obejmowało jak wstęga ładne miasteczko, rozlewało na niem czerwone smugi. Jasne zwierciadło jeziora tworzyło kontrast z blaskiem płonących szyb, z których rodziły się najdziwniejsze i najnieprawdopodobniejsze kolory.
Głęboki polityk, pogrążony w zamyśleniu, pozwolił koniowi iść tak wolno, że przejeżdżając pod kawiarnią Pokojową mógł dosłyszeć swoje nazwisko, rzucone widocznie wśród sprzeczki.
Dla zrozumienia tej sceny, koniecznem jest wytłómaczyć topografję tej fantastycznej krainy, rozpoczynającej się kawiarnią na rynku, a kończącej się przy gościńcu słynnem Tivoli, które podżegacze obrali za teren spisku uknutego oddawna przeciw generałowi de Montcornet.
Dom ten, zbudowany w stylu podobnym do domu Rigou, stanowi narożnik placu i gościńca. Trzy okna wychodzą na gościniec, dwa na rynek; między temi dwoma znajdują się oszklone drzwi. Kawiarnia Pokojowa ma prócz tego drzwiczki wychodzące na kurytarz, który ją dzieli od sąsiedniego domu, własności niejakiego Vallet, kupca. Tamtędy idzie się na dziedziniec.
Dom ten pomalowany na żółto, z wyjątkiem okiennic które są zielone, ma — rzecz rzadka w miasteczku — dwa piętra i poddasze. Oto czemu.
Przed zdumiewającym rozrostem La-Ville-aux-Fayes, pierwsze piętro tego domu, które zawiera cztery pokoje, każdy z łóżkiem i ze skromnem urządzeniem potrzebnem aby usprawiedliwić miano pokój umeblowany, wynajmowano ludziom przybywającym do Soulanges w sprawach sądowych lub gościom których nie pomieszczono w zamku. Ale, od dwudziestu pięciu lat, te umeblowane pokoje nie miały innych lokatorów prócz wędrownych linoskoczków, kupców przybyłych na jarmark, handlarzy specyfików lub komiwojażerów. W porze jarmarku w Soulanges pokoje wynajmowało się po cztery franki dziennie. Te cztery pokoje przynosiły Socquardowi jakieś sto talarów nie licząc zysku na wzmożonym ruchu w kawiarni.
Front wychodzący na rynek strojny był specjalnemi malaturami. Na obrazach dzielących okna od drzwi, widać było kije bilardowe miłośnie oplecione wstążkami; nad węzłami zaś wznosiły się dymiące wazki ponczu w greckich urnach. Te słowa: Kawiarnia Pokojowa błyszczały żółto na zielonem polu, na którego krańcach znajdowały się piramidy trójkolorowych kul. W pomalowanych zielono oknach były szybki z pospolitego szkła.
Dziesiątek tuji, pomieszczonych po prawej i lewej stronie w skrzyniach — klasyczne drzewa kawiarniane — uderzały swą zielenią równie chorobliwą jak pretensjonalną. Płócienne daszki, któremi kupcy w Paryżu oraz w niektórych zamożnych miastach chronią swoje sklepy przez żarem słonecznym, były wówczas zbytkiem nieznanym w Soulanges. Fjolki, wystawione na deskach za szybą, tem rzetelniej zasługiwały na swoje miano ile że błogosławiony likwor podlegał w nim perjodycznemu gotowaniu. Sącząc swoje promienie przez soczewkowate wypukłości szyb, słońce doprowadzało do wrzenia butelki madery, syropy, likiery, słoje śliwek i wiśni na wystawie; żar bowiem był tak wielki, że wypędzał Aglae, jej ojca i posługacza na dwie ławeczki znajdujące się po obu stronach drzwi i licho osłonione biednemi drzewami, które panna Socquard polewała wodą niemal gorącą. W pewne dni widziało się wszystkich troje: ojca, córkę i chłopaka, wyciągniętych tam niby domowe zwierzęta i śpiących.
W r. 1804, w epoce sukcesu Pawła i Wirginji, wnętrze wybito glansowanym papierem, przedstawiającym główne sceny z tej powieści. Byli tam murzyni zbierający kawę, która, dzięki temu, znajdowała się bodaj gdzieś w tym zakładzie, gdzie nie piło się ani dwudziestu filiżanek kawy na miesiąc. Produkty kolonialne tak mało były w obyczaju mieszkańców Soulanges, że obcy, któryby tam zażądał filiżanki czekolady, wprawiłby starego Socquard w niemały kłopot. Bądź co bądź uraczonoby go wstrętnym ciemnym rosołem, jaki powstaje z owych tabliczek, w które wchodzi więcej mąki, tłuczonych migdałów i kassonady niż cukru i kakao. Wiejscy korzennicy sprzedają je po dwa su, a wyrabia się je w oczywistej intencji zrujnowania czekoladowego przemysłu.
Co się tyczy kawy, stary Socquard kazał ją poprostu gotować w wielkim bronzowym garnku; pozwolił opaść na dno proszkowi pomięszanemu z cykorją, i podawał wywar z zimną krwią godną garsona paryskiej kawiarni, w porcelanowej filiżance, która, rzucona o ziemię, nie byłaby się stłukła.
W tej chwili, święty szacunek jaki budził za Cesarstwa cukier, nie rozproszył się jeszcze w mieście Soulanges. Toteż Aglae Socquard przynosiła mężnie cztery kawałki cukru wielkości laskowych orzechów, jako naddatek do filiżanki kawy, wędrownemu kupcowi, który odważył się zażądać tego literackiego napoju.
Dekoracja sali, uświetniona lustrami w złoconych ramach i wieszadłami na kapelusze, nie uległa zmianie od czasu gdy całe Soulanges schodziło się podziwiać te wspaniałe tapety oraz ladę malowaną na mahoń, z blatem z fałszywego marmuru, na którym błyszczały platerowane wazy, lampy o podwójnym cugu, które (powiadają) ofiarował Gaubertin pięknej pani Socquard. Lepka warstwa ćmiła wszystko; dało się ją porównać jedynie z owem czemś, co pokrywa stare obrazy zapomniane na strychu.
Stoliki, malowane na marmur, taburety z czerwonego utrechckiego aksamitu, kinkiet z kulą pełną oliwy i dwoma dzióbkami, wiszący na łańcuchu u sufitu i zdobny kryształami, dały początek sławie Kawiarni Wojennej.
Tam, między 1802 a 1814, wszyscy mieszczanie Soulanges chodzili grywać w domino i w marjasza, pijąc likier, słodkie wino, jedząc owoce w spirytusie, biszkopty; drożyzna bowiem produktów kolonialnych wygnała kawę, czekoladę i cukier. Poncz był wielkim smakołykiem, zarówno jak bawarka. Te przetwory przyrządzało się ze słodkiej syropowatej substancji podobnej do melassy, której miano zaginęło, ale która dała majątek wynalazcy.
Te zwięzłe szczegóły przypomną pamięci podróżnych analogiczne zakłady; ci zaś którzy nigdy nie opuszczali Paryża, ujrzą poczerniały od dymu sufit kawiarni Pokojowej, i lustra przyciemnione miljardem punkcików, dowodzących jaką swobodą cieszyło się tam pokolenie musze.
Piękna pani Socquard, której miłosne przygody przewyższyły czyny Tonsardki z Pod Wiechy, królowała tam, ubrana wedle ostatniej mody; lubowała się w turbanie sułtanki. Sułtanka cieszyła się za Cesarstwa powodzeniem, jakie dziś zyskał anioł.
Cała okolica przybywała tam niegdyś brać wzór turbanów, kapeluszy z przyłbicą, futrzanych czapek, chińskich koafiur od pięknej kawiarki, której zbytek zasilały grube ryby z Soulanges. Obnosząc swój biust pod brodą, jak go nosiły nasze matki tak dumne ze swych cesarskich wdzięków, Junja (nazywała się Junja!) stworzyła dynastję Socąquard. Jej zawdzięczał mąż winnicę, dom w którym mieszka i Tivoli. Ojciec pana Lupin robił, powiadano, szaleństwa dla pięknej Junji Socquard; Gaubertin, który mu ją odbił, zawdzięczał jej z całą pewnością młodego Bournier.
Te szczegóły, oraz tajemna sztuka z jaką Socquard przyrządzał słodkie wino, tłómaczyły już dosyć czemu jego nazwisko oraz Kawiarnia Pokojowa stały się popularne; ale wiele innych przyczyn pomnażało tę sławę. U Tonsarda oraz w innych okolicznych szynkowniach podawano tylko wina; natomiast od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes kawiarnia Socquarda była jedyną, gdzie można było grać w bilard, oraz pić ów poncz, który tak cudownie przyrządzał gospodarz lokalu. Tam tylko widziało się na wystawie wina zagraniczne, delikatne likwory, owoce na wódce.
Nazwisko to zatem wciąż rozbrzmiewało w dolinie, budząc pojęcia wyrafinowanych rozkoszy, o których marzą ludzie z żołądkiem wrażliwszym niż serce. Do tych przyczyn łączył się jeszcze ten przywilej, że Kawiarnia Pokojowa była osią jarmarku w Soulanges. Słowem, o jedno piętro wyżej, Kawiarnia Pokojowa była dla miasta tem, czem karczma Pod Wiechą dla wsi: składem trucizny; służyła za ogniwo plotek między La-Ville-aux-Fayes a doliną. Karczma Pod Wiechą dostarczała mleka i śmietanki dla Kawiarni Pokojowej, a dwie córki Tonsarda znajdowały się w codziennych stosunkach z tym zakładem.
Dla Socquarda, rynek w Soulanges był przedłużeniem jego kawiarni. Osiłek chodził od drzwi do drzwi, gwarząc z każdym, mając w lecie za całą odzież tylko spodnie i ledwie zapiętą kamizelkę, zwyczajem kawiarzy w małych miasteczkach. Ludzie, z którymi rozmawiał, uprzedzali go gdy ktoś wszedł do jego zakładu, dokąd1 udawał się ociężale i jakby z niechęcią.
Te szczegóły powinny przekonać Paryżan, którzy nigdy nie opuścili swojej dzielnicy, o trudności — powiedzmy lepiej o niemożliwości — ukrycia najdrobniejszej rzeczy w dolinie Awony od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes. Na wsi nie istnieje najmniejsza przerwa ciągłości; są tam, od rynku do rynku, karczmy Pod Wiechą, kawiarnie Pokojowe, które pełnią funkcje echa, i gdzie najobojętniejsze postępki, spełniane w największej tajemnicy, odbrzmiewają jakgdyby czarami. Gadulstwo ludzkie spełnia rolę elektrycznego telegrafu: w ten sposób iszczą się te cudy, mocą których wieść o klęskach, które zdarzyły się w olbrzymiej odległości, dochodzi w mgnieniu oka.
Zatrzymawszy konia, Rigou zsiadł z bryczki i przywiązał lejce do słupa pod Tivoli. Następnie znalazł naturalny pozór aby nieznacznie podsłuchać rozmowy, stając między dwoma oknami. Przez jedno z tych okien, mógł wsunąwszy głowę, widzieć osoby, studjować gesty, chwytając grube słowa, które dźwięczały o szyby i które cisza panująca zewnątrz pozwalała słyszeć wyraźnie.
— A gdybym powiedział staremu Rigou, że twój brat Mikołaj goni za Pechiną, krzyczał ostry głos, że czatuje na nią bezustanku i że ją zdmuchnie staremu z pod nosa, umiałby potańcować z wami, ile was tam jest, wy dziady z Pod Wiechy!
— Gdybyś ty nam spłatała taką sztukę, Aglae, odparł syczący głos Marji Tonsard, to znów co jabym tobie wypłatała, opowiedziałabyś chyba robakom w swojej trumnie!... Nie mieszaj się do Mikołaja, ani do mnie z Bonnebaultem.
Marja, podburzona przez babkę, śledziła, jak z tego widać, Bonnebaulta; dojrzała go przez to okno, pod którem stał w tej chwili Rigou, jak roztaczał swoje wdzięki i prawił komplementy pannie Socquard, która wzajem uśmiechała się do niego. Uśmiech ten wywołał scenę, w której wybuchła ta rewelacja, dość cenna dla starego Rigou.
— No i co, ojcze Rigou?... rzekł Socquard uderzając lichwiarza po ramieniu.
Kawiarz przybył ze spichrza, położonego na końcu ogrodu, skąd wydobywał różne gry, takie jak waga mechaniczna, drewniane konie, huśtawki, etc., aby je zmontować na właściwych miejscach w Tivoli. Szedł bez hałasu, nosił bowiem owe żółte skórzane pantofle, które, dzięki swej taniości, rozpowszechniły się na prowincji.
— Gdybyście mieli świeże cytryny, zrobiłbym sobie limonadę, gorąco jest dziś wieczór, odparł Rigou.
— Ale kto tam tak skrzeczy? rzekł Socquard, zaglądając przez okno i widząc córkę w zwadzie z Marją.
— Kłócą się o Bonnebaulta, odparł Rigou z ironiczną miną.
Interes kawiarza zdławił na chwilę w Socquardzie gniew ojcowski. Kawiarz uznał za ostrożniejsze słuchać z zewnątrz, tak jak czynił Rigou, gdy ojciec chciałby wejść i oświadczyć, że Bonnebault, pełen cennych przymiotów dla kawiarza, nie posiada ich wcale na zięcia jednej z grubych ryb w Soulanges. Mimo to, stary Socquard niewiele otrzymywał propozycji małżeńskich. W dwudziestym drugim roku, córka jego, jako szerokość, grubość i waga, robiła konkurencję pani Vermichel, której zwinność zdawała się fenomenem. Siedzenie za ladą pomnażało jeszcze skłonność do tuszy, jaką Aglae zawdzięczała krwi ojcowskiej.
— Co za djabeł ukąsił te dziewczyny? spytał stary Socquard pana Rigou.
— A ba, odparł ex-benedyktyn, za wszystkich djabłów to ten, którego Kościół najczęściej pochwycił na gorącym uczynku.
Za całą odpowiedź, Socquard zaczął oglądać na szyldach między oknami kije bilardowe, których połączenie z trudnością się tłómaczyło, z przyczyny miejsc, w których tynk uszkodzony był ręką czasu.
W tej chwili, Bonnebault wyszedł od bilardu z kijem w dłoni, i trącił szorstko Marję, mówiąc:
— Przez ciebiem puścił sztosa; ale ciebie nie puszczę, będę grzmocił póty, aż się nauczysz trzymać gębę na angielski zatrzask.
Socquard i Rigou, którzy uważali za stosowne się wmięszać, weszli do kawiarni od rynku, poruszając tak wielką mnogość much, że ciemno się od nich zrobiło. Hałas, jaki stąd powstał, przypominał odległe ćwiczenia szkoły doboszów. Po pierwszem poruszeniu, te wielkie muchy o niebieskawym brzuchu, otoczone małemi jadowitemu muszkami i paroma końskiemi muchami, usiadły z powrotem na szybie, gdzie, na trzech rzędach półek, których malowanie znikło pod czarnemu punkcikami, widać było lepkie butelki ustawione w szeregu jak żołnierze.
Marja płakała. Być pobitą przez ukochanego mężczyznę w obecności rywalki, to jedno z upokorzeń, którego żadna kobieta na jakimkolwiek stopniu drabiny społecznej, nie zniesie; a nim niżej, tem gwałtowniejszy jest wyraz jej nienawiści1. Padła na stołek w tępem i groźnem milczeniu, które ex-zakonnik śledził.
— Poszukaj świeżej cytryny, Aglae, rzekł Socquard i wypłócz sama szklankę.
— Dobrze pan zrobił, że pan wyprawił córkę, rzekł cicho Rigou, oberwałaby może śmiertelnie.
Pokazał oczyma rękę, którą Marja trzymała stołek, pochwyciwszy go aby go rzucić na głowę Aglae.
— No, Marjo, rzekł Socquard stając przed dziewczyną; nie przychodzi się tutaj aby podnosić stołki... a gdybyś stłukła lustro mleko twoich krów nie starczyłoby na zapłacenie...
— Panie Socquard, pańska córka to ścierwo, a ja jestem nie gorsza od niej, rozumie pan? Jeśli pan nie chce jej wydać za Bonnebaulta, czas jest aby mu pan powiedział, żeby sobie grywał w bilard gdzieindziej!... Przegrywa raz po raz po pięć franków.
Z początkiem tych słów raczej wykrzyczanych niż powiedzianych, Socquard ujął Marję wpół i wyrzucił ją za drzwi, mimo jej krzyków i oporu. Czas był dla niej, gdyż Bonnebault wyszedł znowu od bilardu z płonącemi oczyma.
— To się tak nie skończy! wykrzyknęła Marja Tonsard.
— Ukłoń się nam pięknie, ryknął Bonnebault, którego Viollet trzymał wpół aby nie dopuścić do jakiegoś gwałtu, i idź do djabła, albo nie odezwę się już do ciebie i nie spojrzę na ciebie.
— Ty? rzekła Marja obrzucając Bonnebaulta straszlliwem spojrzeniem, oddaj mi wpierw moje pieniądze, a zostawię cię pannie Socquard, o ile jest dość bogata aby cię utrzymać...
Poczem Marja, przerażona, widząc że siłacz Socquard ledwie zdoła zatrzymać Bonnebaulta, który skoczył jak tygrys, uciekła na gościniec.
Rigou posadził Marję na bryczkę aby ją ustrzec przed gniewem Bonnebaulta, którego głos rozlegał się aż do domu Soudrych; poczem ukrywszy Marję, wrócił wypić swoją limonadę, przyglądając się grupie w której skupili się Plissoud, Amaury, Viollet i chłopiec kawiarniany, silący się uspokoić Bonnebaulta.
— No, na ciebie kolej grać, huzarze, rzekł Amaury, drobny młody blondyn o mętnem oku.
— Już dała nogę, rzekł Viollet.
Rzadko zdarza się człowiek bardziej zdziwiony niż Plissoud, kiedy ujrzał lichwiarza z Blangy siedzącego przy stoliku i bardziej zajętego nim, panem Plissoud, niż sprzeczką dwóch dziewczyn. Miniowali twarz pisarza przybrała wyraz zdumienia, jaki budzi spotkanie człowieka do którego się ma jakieś żale, albo przeciw komu się coś knuje; szybko przeszedł do sali bilardowej.
— Do widzenia, ojcze Socquard, rzekł lichwiarz.
— Sprowadzę pańską bryczkę, niech się pan nie spieszy.
— Jak się dowiedzieć, co ci ludzie mówią z sobą rozgrywając pulę, pytał sam siebie Rigou, widząc w lustrze twarz garsona.
Garson ten miał dwa rzemiosła: uprawiał winnicę Socquarda, sprzątał kawiarnię, bilard, utrzymywał ogród i podlewał Tivoli, wszystko za sześćdziesiąt franków rocznie. Był zawsze bez kurtki, chyba w wielkie uroczystości; za cały strój nosił niebieskie płócienne spodnie, grube trzewiki, aksamitną kamizelkę w prążki przepasaną fartuchem z grubego płótna, kiedy pełnił służbę przy bilardzie lub w kawiarni. Ten fartuch był oznaką jego funkcji. Chłopaka tego wynajął kawiarz na ostatnim jarmarku; w tej dolinie bowiem, jak w całej Burgundji, ludzi najmuje się na targu na rok, zupełnie tak jak się kupuje konie.
— Jak cię zowią? spytał go Rigou.
— Michał, do usług, odparł chłopak.
— Czy nie widujesz tu czasami starego Fourchon?
— Dwa lub trzy razy na tydzień, z panem Vermichel, który mi daje parę groszy aby go ostrzec kiedy jego żona zaczai się na nich.
— To dzielny człowiek ten stary Fourchon; wykształcony i dorzeczny, rzekł Rigou, płacąc limonadę i opuszczając tę cuchnącą kawiarnię, ujrzawszy swoją bryczkę, którą Socquard prowadził przed kawiarnię.
Siadając na bryczkę, Rigou spostrzegł aptekarza i powitał go okrzykiem: „Hop! hop! panie Vermut“.
Poznając bogacza, Vermut przyspieszył kroku. Rigou podszedł doń i szepnął mu do ucha.
— Czy sądzi pan, że istnieją środki zdolne zniszczyć tkankę skórną aż tak aby spowodować istotną chorobę, jak naprzykład obieranie palca?
— Jeśli wda się w to pan Gourdon, owszem, odparł mały uczony.
— Vermut, ani słowa o tem, albo się pogniewamy; ale niech pan wspomni o tem panu Gourdon, i niech mu pan powie, aby zaszedł do mnie pojutrze: dostarczę mu dosyć delikatnej operacji, ucięcie palca.
Zaczem były mer, zostawiając aptekarza osłupiałego, siadł na bryczkę koło Marji Tonsard.
— No i co, mała żmijko, rzekł biorąc ją za rękę, skoro przywiązał lejce do pierścienia na przedzie skórzanego fartucha zamykającego karjolkę i skoro koń ruszył truchtem; myślisz tedy, że utrzymasz Bonnebaulta pozwalając sobie na podobne wybryki?... Gdybyś była mądra, popierałabyś jego małżeństwo z tą baryłą, i wówczas mogłabyś się zemścić.
Marja nie mogła się wstrzymać od uśmiechu:
— Och! jakiż pan jest zły! pan to jest mistrz nas wszystkich!
— Słuchaj, Marjo, ja lubię chłopów, ale nie trzeba, aby ktoś z waszych polował na moim gruncie... Twój brat Mikołaj, jak powiada Aglae, goni za Pechiną. To nie dobrze; ja opiekuję się tem dzieckiem, zapiszę jej trzydzieści tysięcy franków i chcę ją dobrze wydać za mąż. Dowiedziałem się, że Mikołaj, przy pomocy twojej siostry Katarzyny, omało nie zabił tej małej dziś rano: zobaczysz brata i siostrę, powiedz im to: „Jeśli zostawicie Pechinę w spokoju, stary Rigou ocali Mikołaja od wojska“...
— Pan jest djabeł we własnej osobie, wykrzyknęła Marja; powiadają, że pan podpisał z nim układ, czy to możliwe?
— Tak, odparł poważnie Rigou.
— Tak gadali na wieczornicy, ale ja nie wierzyłam.
— Zapewnił mnie, że żaden zamach na mnie nie uda się, że nigdy mnie nie okradną, że będę żył sto lat zdrowo, że wszystko mi się powiedzie, i że do samej śmierci będę młody jak dwuletni kogut...
— To widać, rzekła Marja. A zatem panu jest djabelnie łatwo ocalić mego brata od wojska...
— Jeśli zechce, bo musi stracić przy tem palec, to wszystko, odparł Rigou; powiem mu jak!
— O! to pan jedzie górą? spytała Marja.
— W nocy nie jeżdżę tędy, odparł były mnich.
— Z przyczyny krzyżów? rzekła naiwnie Marja.
— Właśnie, ty spryciaro, odparł ten djabeł wcielony.
Przybyli do miejsca, w którem droga powiatowa żłobi się w lekkiej wyniosłości gruntu. Rozdół ten przedstawia dwa dość strome zbocza, jakie się widuje przy tylu drogach we Francji.
Na końcu tej gardzieli, liczącej sto kroków długości, drogi do Ronquerolles i do Cerneux tworzą placyk, gdzie zasadzony jest krzyż. Z jednego lub z drugiego zbocza człowiek może zmierzyć do podróżnego i wypalić doń prawie wprost, tem łatwiej iż ta wyniosłość pokryta jest winem: złoczyńca może zatem z łatwością zaczaić się w krzakach głogu. Można zgadnąć, czemu lichwiarz, zawsze ostrożny, nie przejeżdżał nigdy tamtędy w nocy: Thune okrąża to wzgórze nazwane Krzyżowem. Niepodobna sobie wyobrazić lepszego miejsca na jakąś zemstę lub morderstwo, droga bowiem do Ronquerolles biegnie do mostu na Awonie, koło pawilonu myśliwskiego, droga zaś do Cerneux wiedzie poza gościniec królewski, tak iż między czterema drogami do Aigues, do La-Ville-aux-Fayes, do Ronquerolles i do Cerneux, morderca może sobie wybrać ucieczkę i zostawić pościg w niepewności.
— Wysadzę cię koło wsi, rzekł Rigou widząc pierwsze domy Blangy.
— Niby z powodu Anusi, stary tchórzu! wykrzyknęła Marja. Niedługo ją pan odprawi, już będzie trzy lata, jak ją pan trzyma!... To mnie bawi, że pańska stara ma się dobrze... Pan Bóg się mści...
Po gwałtownej scenie wywołanej przez Marję Tonsard i po wyjściu jej z kawiarni, gracze wrócili do bilardu.
Podczas gdy każdy z nich starał się zgnębić rywali i zdobyć pulę, zawiązała się rozmowa odnosząca się jak zawsze do walki z pałacem.
Gdyby Rigou znajdował się jeszcze w tej chwili wśród kawiarnianych gości, niema wątpienia, że stary lichwiarz użyłby wszelkich środków aby podchwycić wymianę zdań przy tej codziennej niemal naradzie.
— Gdyby pan był generałem, jakby się pan wziął do rzeczy? spytał Viollet.
— Och, bardzo poprostu, odparł Amaury biorąc kij bilardowy pod pachę i czekając aż Plissoud skończy. Przedewszystkiem, wybrałbym się do pani Soudry...
— Tego nie zrobi nigdy... wykrzyknął Viollet.
— To głupio, odparł spokojnie Amaury. Wziąłbym tę małpę w kąt, i szepnąłbym jej: „Ty i twój mąż trzymacie z mymi wrogami i chcecie mnie zmusić do sprzedaży...
— Alboż on wie o tem! wykrzyknął znowu Viollet.
— Pozwól mi mówi, podjął Amaury: „Jesteście wspólnikami bandy Rigou, Gaubertina i innych, i judzicie na mnie tysiąc łajdaków, Bonnebaulta, Tonsarda, którzy mnie grabią...”
— I dobrze robią, odparł Bonnebault. Za cóż pan chcesz abym grał tutaj? Zapomina pan, że wy mi tu odbieracie moją zwierzynę już z truflami, drogi panie!...
— Bonnebault, cicho siedź, rzekł Plissoud. Pozwól mówić panu Lupin...
— Zatem, ciągnął Amaury, Montcornet powiedziałby chłodno tej małpie: „Proszę, abyście się zachowywali spokojnie. Co zaś do was, oto mój plan: jeśli nie zaprzestaniecie intryg...“
— No, co za projekt? rzekł Plissoud.
— „Kazałem odszukać jednego ze spadkobierców panny Laguerre i wpakuję was ślicznie do więzienia za kradzież, ponieważ obnosisz pani od dwóch lat przedmioty z pewnością skradzione swojej drogiej pani“. To raz.
Zdumienie odmalowało się na twarzy słuchaczy.
— Nieźle, rzekł Plissoud. A Rigou?
— Rigou? Zagroziłbym mu przez Steingela, że go usmażę żywcem w jego własnym domu, jeśli się nie wyniesie z okolicy.
— A Gaubertin?
— Gaubertin? Zagroziłbym mu innym handlarzem drzewa.
— I czy pan wiesz, coby się stało po tych figlach? rzekł Bonnebault.
— No co? spytał synek rejenta.
— Na zakręcie jakiej aleji hrabia de Montcornet spotkałby kulkę, któraby mu strzaskała jego heroiczną i zgniłą łepetę!...
— Tak się mówi, ale się tego nie robi, odparł Amaury.
— To jednak jest okropne, rzekł Viollet, widzieć jak cała okolica zawzięła się na człowieka, który czyni jej tylko dobrze. Kradną go, łupią gdzie się da, i dziwują się strasznie, gdy on się broni!
— Och, on jest dobrze spętany, odparł Plissoud. Sibileta umieszczono tam z ramienia tej bandy.
— Oto, drogi Plissoud, posadka która nadałaby ci się jak ulał, wykrzyknął synek rejenta, I, na twojem miejscu... Jesteśmy między swymi, bo Bonnebault byłby łajdakiem i ze wszystkimi nami miałby do czynienia, gdyby powtórzył bodaj słowo z tego co się mówi przy bilardzie...
— To święte, odparł Bonnebault zaszczycony że go dopuszczono do tej arystokratycznej sosjety. I, myśląc się posłużyć nimi, ten kogut awoński udawał oddanego przyjaciołom.
— Wygrane! wykrzyknął Bonnebault. Mam pulę! Cztery i pół franka.
— Płacisz swoje słodkie wino? rzekł gruby Socquard, zjawiając się nagle.
— Alboż się płaci dzisiaj? rzekł Bonnebault. Przecież to ani piętnasty, ani trzydziesty.
— Zawsze trzydziesty dla ciebie, rzekł Socquard uderzając Bonnebaulta po ramieniu i przygważdżając go na miejscu.
Ta żelazna ręka, która ciężyła jak kowadło, warta była tyleż co pozew Bruneta. Bonnebault oddał cztery franki, zachowując sobie dziesięć su.
— Bywajcie, przyjaciele! rzekł hulaka skacząc przez okno na drogę.
— Marja zapłaci to wszystko, rzekł Viollet, patrząc na pozostałych graczy.
— Tem lepiej, rzekł Amaury, bo przyjdzie może któregoś dnia poprosić mnie o pięć franków, i przyniesie mleczka.
— Idziecie do mnie? rzekł Plissoud. Zrobimy partyjkę.
Viollet, Amaury, Vallet, udali się z mężem Eufemji. Widząc że wyszli, gruby kawiarz — na prowincji bowiem szynkarzy nazywa się jeszcze kawiarzami a ich żony kawiarkami — zaczął gasić lampy i zamykać drzwi i okna, gdy jego córka płakała po scenie wywołanej przez Marję Tonsard.
— Dalej, bierz kapelusz, ja włożę surdut, i chodź na resztę wieczora do pani Plissoud, rzekł ojciec. Spotkasz tam młodego Vattebled, który lepszy byłby dla ciebie na męża od tego bandyty Bonnebault. Młody Vattebled może, przy pomocy ojca i mojej, kupić od pana Lupin kancelarję; byłabyś żoną rejenta, to więcej warte niż być kawiarką.
Dom pana Plissoud, położony koło koszar żandarmerji, był typem małych mieszkań na prowincji: brukowany dziedzińczyk, dokąd wchodziło się przez bramę, której jedno skrzydło było zawsze otwarte, ale która była zamknięta sztachetową furtką. W tym dziedzińcu, zdobnym olbrzymią starą lipą, wznosiła się licha budowla z kamienia spojonego czerwonawym cementem. Na pierwszem piętrze okna oprawne były w cegłę. Na dole znajdowały się kwiaty w przegniłych skrzyniach. Parter składał się z jednej sali, oddzielonej od kuchni klatką schodową z drewnianą poręczą. Na pierwszem piętrze były trzy pokoje; dwa okienka zwiastowały strych, gdzie sypiała służąca. Z tyłu rozciągał się ogródek warzywny, gdzie rosły goździki, tymianek, lawanda, w kącie zaś figa oraz pospolite róże. Kancelarja była na rogu; wejście do niej po prawej od bramy. Naprzeciwko stajnia, i wozownia. Zielono malowana brama zdobna była z jednej strony godłem, z drugiej dwoma drewnianemi szyldami, na których się czytało: Agencja zastępstw do wojska. — Kompanja Fenix. — Dyrekcja wzajemnych ubezpieczeń; powyżej zaś wielkiemi literami: Komisarz-taksator. Koło godła widniało parę żółtych afiszów sprzedaży, sporządzonych na rachunek Bruneta, który w pewnych okolicznościach nie mógł działać osobiście.
Salon Eufemji i przylegający doń salonik tworzyły pierwsze piętro, osobne królestwo tej gwiazdy Soulanges. Widząc ją jak idzie w towarzystwie ojca i matki, ludzi z twarzy i wzięcia niezmiernie pospolitych, nikt nie domyśliłby się jej pochodzenia. Podobna była do współczesnych greczynek, których oczy mają żar wschodu złagodzony sztuczną melancholją, płynie ona bowiem nietyle z duszy, ile z kształtu powiek i rzęs. Eufemja miała cerę matowo białą jak cera dziewcząt, które ołówek naszych malarzy tak lubi kopiować. Była to piękność skończona, ale cały jej dowcip polegał na tej boskiej piękności. Ciało było w harmonji z doskonałością głowy. Ta wspaniała istota, pośród tych drobnych mieszczan w Soulanges, tworzyła dziwny kontrast. Ale tkwiła w tem mieszczaństwie swoim strojem, który osłabiał po części działanie jej wdzięków, że posłużymy się językiem pisarza przy sądzie pokoju. Odziana była w pospolitą materję, w suknię szytą w Soulanges; kapelusik przywieziony przez Lupina z ostatniej jego podróży do Paryża, miał dwa lata a kwiaty na nim były straszliwie zwiędłe.
Przybycie pana domu z Amaurym i Valletem, wszystkich trzech cuchnących fajką i winem, ożywionych grubą wesołością, nie zdziwiło nikogo, przeciwnie powitano oklaskiem te posiłki.
— Brawo, partyjka będzie gorąca! wykrzyknął Bonnac.
Bonnac był to rosły dwudziestopięcioletni chłopak, brunet z obfitem uwłosieniem i z bujnemi faworytami, słowem to co się nazywa na prowincji piękny mężczyzna.
W chwili gdy zjawił się sukurs w osobie Socquarda i jego córki, rozległ się wybuch wesołości, właściwy ludziom którzy się nie krępują z sobą. Belunia skorzystała z tego, aby się osunąć na Bonnaca, niby to niemogąc się utrzymać na nogach. Wesołość doszła szczytu, wywołana lichym kalamburem pana Plissoud:
— Czerwień czy wino? Ja wolę wino, zwłaszcza słodkie.
— Słusznie, rzekł Amaury.
— Wracaj do siebie, Socquard! wykrzyknął Vattebled, i przynieś nam co najlepszego.
Na propozycję wina, kobiety wymieniły spojrzenia, dowodzące że druga klasa Soulanges miała do tego napoju słabość nie mniejszą niż chłopi.
Socquard wyszedł, oszacowawszy kupieckiem spojrzeniem pojemność czcigodnego towarzystwa. Partyjka zaczęła się na nowo z ożywieniem jakie wnoszą nowi gracze pomnażając liczbę tych, którzy, czując się niby w rodzinie, rozmawiają zamiast oddać się demonowi gry.
Wszyscy znają grę w dwadzieścia jeden, grę hazardowną, bez kombinacji, zrodzoną z lancknechta, spokrewnioną z bakaratem i makao.
Tego rodzaju gry są bez ograniczenia, niema tam małej stawki. Szanse bankiera są większe niż szanse graczy. W zamian kry ją też więcej ryzyka.
Ale wróćmy do pana Rigou, który, z chwilą gdy się pozbył Marji Tonsard, czemprędzej pospieszył do siebie.
Ostrożny lichwiarz włożył swoją żonę i Jana do tego, aby się kładli wcześnie i wstawali o świcie, dowodząc im, że dom będzie najbezpieczniejszy kiedy on będzie czuwał do północy a wstawał późno. Nietylko zdobył sobie w ten sposób spokój od siódmej wieczór aż do piątej rano, ale jeszcze przyzwyczaił żonę i Jana aby szanowali sen jego i jego Agary, której pokój mieścił się za jego własnym.
Tak więc, nazajutrz rano, około wpół do siódmej, pani Rigou, która sama zajmowała się podwórzem wspólnie z Janem, przyszła zapukać nieśmiało do drzwi męża.
— Jegomość, rzekła, kazał się jegomość obudzić.
Dźwięk tego głosu, postawa żony, jej mina lękliwa i posłuszna rozkazowi którego wykonanie mogło być źle przyjęte, wszystko malowało głęboką abnegację biednej istoty oraz przywiązanie jej do tego zręcznego tyrana.
— Dobrze! dobrze! krzyknął Rigou.
— Czy mam obudzić Anusię? spytała.
— Nie, daj jej spać!... Była na nogach całą noc, dodał serjo.
Ten człowiek był zawsze poważny, nawet kiedy sobie pozwalał na żart. Anusia w istocie otwierała tajemnicze drzwi Sibiletowi, Fourchonowi, Katarzynie Tonsard, z których każde przybyło o innej godzinie, między jedenastą a pierwszą.
W dziesięć minut później, Rigou, ubrany staranniej niż zwykle, zeszedł i powiedział żonie: Dzień dobry, moja stara! co ją uszczęśliwiło bardziej, niż gdyby ujrzała generała Montcornet u swoich stóp.
— Janie, rzekł do ex-braciszka, nie opuszczaj domu, nie daj mnie kraść, straciłbyś na tem więcej odemnie!...
W ten sposób, mięszając pieszczoty i pogróżki, nadzieje i połajanki, mądry ten egoista uczynił swoich troje niewolników wiernymi i przywiązanymi jak psy.
Rigou, wciąż jadąc górą aby uniknąć Krzyżowego wzgórza, przybył na rynek w Soulanges około ósmej.
W chwili gdy przywiązywał lejce do najbliższego słupka u furtki, okiennica otwarła się, ukazała pocentkowaną ospą twarz Soudryego, której wyraz małych czarnych oczków przydawał sprytu.
Na początek przetrąćmy coś, bo nie zdążymy na śniadanie do La-Ville-aux-Fayes przed pierwszą.
Zawołał cicho służącą, młodą i równie ładną jak Anusia; gdy zeszła bez hałasu, kazał jej podać szynki i chleba, poczem sam poszedł do piwnicy po wino.
Rigou oglądał po raz tysiączny tę jadalnię wyłożoną dębem, z tynkowanym sufitem, strojną pięknym piecem i wspaniałym zegarem po pannie Laguerre.
Oparcia krzeseł były w kształcie lir, drzewo lakierowane biało, siedzenia zielone safjanowe, goździki złote. Masywny mahoniowy stół pokryty był zieloną ceratą w wielkie ciemne kraty, obwiedzioną zielonym pasem. Posadzka w deseń, starannie utrzymana przez Urbana, świadczyła o staranności, z jaką dawne pokojówki każą się obsługiwać.
— Ba! to za drogo kosztuje, powiedział sobie Rigou... W mojej jadalni je się równie dobrze jak tutaj, a mam dochód od pieniędzy, które trzebaby wydać na te niepotrzebne zbytki. Gdzież jest pani Soudry, spytał mera, który ukazał się zbrojny w czcigodną butelkę.
— Śpi.
— A ty już nie mącisz jej snu, rzekł Rigou.
Były żandarm mrugnął filuternie okiem i pokazał szynkę, którą wnosiła ładna służąca Joasia.
— To orzeźwia człowieka, taki ładny kąsek, rzekł mer; robiona w domu; napoczęta ledwo wczoraj...
— Ej, kumie, nie widziałem u ciebie tej dziewuszki? gdzieś ją wyłowił? szepnął ex-benedykt do ucha Soudryego.
— Jest jak ta szynka, odparł żandarm mrugając znowu, mam ją od tygodnia.
Joasia, jeszcze w nocnym czepeczku, z bosemi nogami w pantoflach, w pospiesznie, chłopskim sposobem wdzianym staniku z chusteczką, która niedostatecznie kryła jej młode i świeże wdzięki, była nie mniej apetyczna od szynki chwalonej przez Soudryego. Była nieduża i pulchna; czerwono pocentkowane gołe ramiona kończyły się grubemi rękami o krótkich i ładnie zakończonych palcach, które zwiastowały bujne zdrowie. Była to prawdziwa twarz Burgundki, rumiana ale o białych skroniach, szyi, uszach, włosy ciemne, oczy nieco skośne, nozdrza szerokie, usta zmysłowe, nieco puszku na policzkach; do tego żywy wyraz złagodzony skromną i obłudną minką, która czyniła z niej wzór służącej-szelmeczki.
— Na honor, Joasia podobna jest do szynki; rzekł Rigou. Gdybym nie miał Anusi, chciałbym mieć Joasię.
— Jedna warta drugiej, odparł ex-żandarm, bo twoja Anusia jest słodka, biała, milusia... Jak się miewa pani Rigou?... czy śpi?... spytał nagle Soudry, aby pokazać kumowi Rigou że się rozumie na żartach.
— Budzi się z kogutem, odparł Rigou, ale kładzie się spać z kurami. Ja czytuję do późna Constitutionnel. Wieczór i rano żona pozwala mi spać, i nie weszłaby do mnie za nic w świecie...
— Tutaj zupełnie naodwrót, odparła Joasia. Pani siedzi z gośćmi przy kartach, jest ich czasami piętnastu w salonie; pan kładzie się o ósmej a wstajemy o świcie...
— To się wydaje inaczej, ale w gruncie to jest to samo. Słuchaj, piękne dziewczę, przyjdź do mnie, ja przyślę Anusię tutaj, to będzie to samo, a będzie inaczej.
— Stary ladaco, rzekł Soudry, zawstydziłeś ją.
— Jakto, żandarmie! chcesz tylko jednego konia w stajni?... Ostatecznie, każdy szuka szczęścia tam gdzie je znajduje.
Na rozkaz pana Joasia poszła mu przyrządzić wszystko do ubrania.
— Przyrzekłeś się z nią ożenić po śmierci żony? spytał Rigou.
— W naszym wieku, odparł żandarm, zostaje nam już tylko ten środek.
— Przy ambitnej dziewczynie, to byłby sposób aby zostać rychło wdowcem, odparł Rigou; zwłaszcza gdyby pani Soudry mówiła przy Joasi o swojej metodzie mydlenia schodów.
Zdanie to pogrążyło dwóch mężów w zadumie. Kiedy Joasia oznajmiła że wszystko gotowe, Soudry rzucił jej: „Chodź mi pomóc“, co przyprawiło o uśmiech ex-benedyktyna.
— Oto jeszcze różnica, rzekł, ja zostawiłbym cię z Anusią bez obawy, mój stary.
W kwadrans potem, Soudry, paradnie wystrojony, wsiadł do karjolki i dwaj przyjaciele okrążyli jezioro Soulanges aby się udać do La-Ville-aux-Fayes.
— A ten zamek?... rzekł Ritgou, dojeżdżając do miejsca, z którego zamek ukazał się z profilu.
Stary rewolucjonista wyrzekł te słowa tonem zdradzającym nienawiść, jaką łyki wiejskie żywią do wielkich zamków i wielkich posiadłości.
— Ba, póki ja żyję, mam nadzieję że będzie stał spokojnie, odparł ex-żandarm. Hrabia de Soulanges był moim generałem, był dla mnie dobry, postarał mi się o przyzwoitą emeryturę, i gospodaruje przez Lupina, którego ojciec zrobił na tem majątek. Po Lupinie będzie inny, i dopóki będą Soulanges’owie, będzie się to szanowało!... To ludzie bardzo poczciwi, pozwalają każdemu żyć, i dobrze na tem wychodzą...
— Ba! generał ma troje dzieci, które po jego śmierci się nie zgodzą, prędzej czy później zięć jego i synowie zlicytują i sprzedadzą tę kopalnię ołowiu i żelaza spekulantom z którymi my się dogadamy.
Zamek Soulanges ukazał się z profilu, jakgdyby wyzywając świętokradzkiego mnicha.
— Haha! w owych czasach dobrze budowano... wykrzyknął Soudry. Ale hrabia ciuła w tej chwili, aby zrobić z Soulanges majorat przy swojem parostwie...
— Kumie, odparł Rigou, majoraty padną.
Raz wyczerpawszy rozdział interesów, zaczęli rozmawiać o zaletach swoich pokojówek, w narzeczu nieco zbyt burgundzkim aby się nadawało do druku. Ten niewyczerpany przedmiot zaprowadził ich tak daleko, że spostrzegli stolicę powiatu w której władał Gaubertin i która może budzi natyle ciekawości, aby najniecierpliwsi czytelnicy pozwolili na małą dygresję.
Nazwa La-Ville-aux-Fayes, mimo iż dziwaczna, tłomaczy się łatwo przez skażenie pierwotnego miana (w późnej łacinie Villa in Fago, gród w lesie). Nazwa ta świadczy dostatecznie, że niegdyś las pokrywał deltę utworzoną przez Awonę w miejscu gdzie spływa się z rzeką, która o pięć mil dalej łączy się z Yonną. Jakiś Frank zbudował z pewnością fortecę na wzgórzu, które tam wygina się aby opaść łagodnemi terasami w dolinę gdzie poseł Leclercq kupił swój majątek. Dzieląc tę deltę długim i szerokim rowem, zdobywca stworzył sobie potężną warownię, miejsce nawskroś pańskie, dogodne dla ściągania myta oraz czuwania nad podatkiem pobieranym z młynów.
Taka jest historja początków La-Ville-aux-Fayes. Wszędzie, gdzie się ustaliło panowanie feudalne lub księże, stworzyło ono interesy, mieszkańców, potem miasta, gdy miejscowość miała warunki potemu aby skupić lub rozwiązać przemysł. Sposób wynaleziony przez Jana Rouvet dla spławienia drzewa, wymagający dogodnych miejsc dla wyładowania, stworzył La-Ville-aux-Fayes, które wprzód, w porównaniu z Soulanges, było tylko wioską. La Ville-aux-Fayes stało się składnicą lasów, które, na przestrzeni dwunastu mil, okalają obie rzeki. Prace, których wymaga łowienie, rozpoznanie straconych sztuk, zestawianie transportów które Yorna niesie do Sekwany, spowodowały wielki napływ robotników. Ludność stworzyła wzmożoną konsupcję i zrodziła handel. Tak więc, La-Ville-aux-Fayes, które nie miało ani sześciuset mieszkańców z końcem XVI wieku, liczyło ich 2000 w r. 1790, a Gaulbertin podniósł ich liczbę do czterech tysięcy. Oto jak.
Kiedy Zgromadzenie Prawodawcze uchwaliło nowy spis terytorjalny, La-Ville-aux-Fayes, znajdujące się w oddaleniu, które, biorąc geograficznie, wymagałoby podprefektury, stało się — z uszczerbkiem Soulanges — stolicą powiatu. Podprefektura ściągnęła za sobą trybunał pierwszej instancji, oraz wszystkich urzędników niezbędnych w stolicy powiatu. Rozrost Paryża, powiększając cenę i zapotrzebowanie drzewa na opał, wzmógł tem samem znaczenie handlu w La-Ville-aux-Fayes. Gaubertin zbudował swoją fortunę na tem przewidywaniu, odgadując wpływ pokoju na ludność paryską, która, od 1815 do 1825, wzrosła w istocie przeszło o jedną trzecią.
O kształcie La-Vilie-aux-Fayes zdecydował teren. Oba wybrzeża były otoczone portami. Tama dla zatrzymywania drzewa znajdowała się u stóp pagórka, na którym rośnie las Soulanges. Między tą tamą a miastem znajdowało się przedmieście. Niżne miasto, położone w najszerszej części delty, kąpało się w tafli jeziora Awony.
Powyżej niższego miasta, pięćset domów z ogrodami położonych na wzgórzu wykarczowanem od trzystu lat, otacza z trzech stron ten przylądek. Mieszkańcy ich cieszą się różnorodnemi widokami jakie tworzy djamentowy obrus awońskiego jeziora, zawalony transportami składanemi na brzegach, stosami drzewa. Woda naładowana drzewem oraz piękne kaskady Awony, która, wyżej położona niż rzeka do której wpada, zasyca stawidła młynów i śluzy paru fabryk, wszystko to tworzy obraz bardzo ożywiony i tem ciekawszy, że ma za ramę zielone gęstwiny lasów i że długa dolina Aigues tworzy wspaniały kontrast z ciemnem tłem ciągnącem się nad La-Ville-aux-Fayes.
Nawprost tej szerokiej opony, gościniec, przerzucony przez wodę mostem, o ćwierć mili od La-Ville-aux-Fayes, kończy się z początkiem aleji topolowej, gdzie widać grupę domów skupionych dokoła poczty, tuż koło znacznego folwarku. Droga powiatowa również czyni koło, aby dojść do tego mostu, gdzie łączy się z gościńcem.
Gaubertin zbudował sobie dom na terenie delty, z zamiarem stworzenia tam rynku, któryby uczynił niżne miasto równie pięknem jak górne. Był to nowoczesny dom z kamienia, z żelaznym balkonem, z żaluzjami, z malowanemi oknami, bez innej ozdoby prócz greckiego szlaku pod gzymsem. Dom kryty dachówką miał jedno piętro i strych, piękny dziedziniec, z tyłu zaś ogród angielski kąpiący się w wodach Awony. Wykwint tego domu sprawił iż podprefektura, pomieszczona tymczasowo w jakiejś budzie, przeniosła się naprzeciwko, do domu który powiat zbudował na żądanie posłów Leclercq i Ronquerolles. Miasto postawiło tam również ratusz. Trybunał, toż samo pomieszczony w najętym lokalu, zyskał gmach świeżo zbudowany, tak iż La-Ville-aux-Fayes zawdzięczało ruchliwości swego mera szereg nowoczesnych domów bardzo imponujących. Żandarmerja zbudowała sobie koszary, aby zamknąć czworobok stanowiący rynek.
Zmiany te, które stanowiły dumę mieszkańców, zawdzięczało miasto wpływom Gaubertina, który od kilku dni otrzymał krzyż Legji Honorowej z okazji najbliższych urodzin króla. W mieście powstałem w ten sposób, mieście nawskroś nowoczesnem, nie było arystokracji ani szlachty. Tak więc, mieszczanie La-Ville-aux-Fayes, dumni ze swej niepodległości, brali żywy udział w sporze między chłopami a hrabią Cesarstwa, który opowiedział się za Restauracją. Dla nich, ciemiężcy byli uciemiężonymi. Duch tego handlowego miasta był tak dobrze znany rządowi, że dano tam za podprefekta człowieka gładkiego, bratanka i wychowanka słynnego des Lupeaulx, jednego z ludzi nawykłych do kompromisów, oswojonych z wymaganiami każdego rządu. Purytanie polityczni, sami robiący gorsze rzeczy, nazywają ich ludźmi zepsutymi.
Wnętrze domu Gaubertina było ozdobione dość niesmacznemi wytworami nowoczesnego zbytku. Były tam bogate obicia ze złoconemi listwami, bronzowe świeczniki, mahoniowe meble, lampy astralne, okrągłe stoliki z marmurowym blatem, biała porcelana deserowa ze złoconym szlakiem, krzesła safianowe i akwatinty w jadalni, błękitne kaszmirowe meble w salonie. Wszystko to było zimne i płaskie, ale w La-Ville-aux-Fayes zdawało się szczytem sardanapalowego zbytku. Pani Gaubertin grała tam rolę elegantki w wielkim stylu, i mizdrzyła się mimo czterdziestu pięciu lat, jak burmistrzowa pewna swej potęgi i mająca swój dwór.
Domy takie jak dom starego Rigou, dom Soudrych i dom Gaubertina, czyż nie są, dla kogoś kto zna Francję, doskonałem odbiciem wsi, małego miasteczka, i podprefektury?
Nie mając ani inteligencji ani talentu, Gaubertin miał ich pozory. Bystrość spojrzenia oraz spryt zawdzięczał swej bezgranicznej chciwości zysku. Nie chciał majątku ani dla żony, ani dla córek, ani dla syna, ani dla samego siebie, ani przez zmysł rodzinny, ani dla poważania jakie daje pieniądz; poza swą zemstą, która była dlań treścią życia, kochał grę pieniądza, tak jak Nucingen, który zawsze, jak powiadają, bawi się złotem w obu kieszeniach naraz. Interesy były życiem tego człowieka; mimo że był syty, rozwijał energję człowieka z pustym brzuchem. Był potrosze jak lokaj z komedji: intrygi, sztuczki, zamachy, oszukaństwa, chytrości kupieckie, rachunki, inwentarze, sceny, sprzeczki na tle interesów, podniecały go, pobudzały krążenie krwi, regulowały wydzielanie żółci. I jeździł, uganiał konno, w powozie, wodą, na licytacje, do Paryża, wciąż myśląc o wszystkiem, trzymając tysiąc nici w ręku, i nie plącząc ich.
Żywy, zdecydowany w ruchach jak i w myślach, mały, krótki, ze sprytnym nosem, żywem okiem, z nastawionem uchem, miał coś z psa myśliwskiego. Twarz jego ogorzała, ciemna i okrągła, od której się odcinały opalone uszy, zazwyczaj bowiem nosił kaszkiet, była zgodna z tym charakterem. Nos miał zadarty, zaciśnięte wargi nigdy nie przepuściły życzliwego słowa. Gęste faworyty tworzyły dwa czarne i lśniące krzaki nad rumianemi policzkami i ginęły w fałdach krawata. Lekko kręcące się włosy falujące naturalnie jak na peruce starego sędziego, białe i czarne, skręcone niby żarem który przepalał jego ciemną czaszkę, który błyszczał w szarych oczach okolonych zmarszczkami, zapewne przez nałóg ciągłego mrugania od patrzenia w pole w pełnem słońcu, dopełniały jego fizjognomji. Suchy, chudy, nerwowy, ręce miał obrośnięte, zakrzywione, zagięte, ręce człowieka, który oddaje się cały temu co robi. Fizjognomja ta podobała się ludziom z którymi miał do czynienia, przybierał bowiem maskę zwodniczej wesołości; umiał dużo mówić nie mówiąc nic z tego co chciał zamilczeć; pisał mało aby móc zaprzeczyć temu co mu było nie na rękę w jego słowach. Pisanie załatwiał jego kasjer, uczciwy człowiek, którego ludzie typu Gaubertina zawsze umieją wyszperać, i których, we własnym interesie, utrzymują w naiwności.
Kiedy mały trzcinowy kabrjolet ukazał się około ósmej w alej i biegnącej od poczty wzdłuż rzeki, Gaubertin, w kaszkiecie, w butach, w surducie, wracał już z portu; przyspieszył kroku, zgadując że Rigou ruszył się z domu jedynie dla wielkiej sprawy.
— Dzień dobry ojcze łapaczu, dzień dobry worku pełen żółci i mądrości, rzekł klepiąc kolejno w brzuch dwóch przybyłych; mamy mówić o interesach i pomówimy, ale przy kieliszku, bo, do kroćset bomb, to jest najlepszy sposób!
— Przy takiej metodzie powinienby pan być tłustszy, rzekł Rigou.
— Zanadto się męczę, nie żyję jak wy zasuszony w domu, zaszyty jak borsuk w jamie... Haha, wy sobie dobrze żyjecie, na honor! możecie robić interesy przy kominku, z brzuchem o stół, w fotelu... klient przychodzi do was. Ale wejdźcież, do kroćset bomb, dom jest wasz na ten czas który w nim raczycie pozostać.
Lokaj w niebieskiej liberji z czerwonym lampasem ujął konia za uzdę i zaprowadził go na podwórze, gdzie znajdowały się czeladnie i stajnie.
Gaubertin pozwolił gościom przejść się nieco po ogrodzie i wrócił do nich po chwili potrzebnej aby wydać rozkazy i zarządzić śniadanie.
— I cóż, moje robaczki, rzekł zacierając ręce, widziano żandarmerję z Soulanges kierującą się o świcie w stronę Couches. Jadą z pewnością aresztować skazanych za wykroczenia leśne... kroćset bomb, robi się ciepło, robi się ciepło... O tej godzinie, dodał patrząc na zegarek, chłopcy muszą być aresztowani.
— Prawdopodobnie, rzekł Rigou.
— No i co, co mówią po wsiach? Co postanowiono?
— A cóż tu jest do postanowienia? spytał Rigou, nas to w niczem nie dotyczy, dodał spoglądając na Soudryego.
— Jakto, w niczem? A jeżeli sprzedadzą Aigues wskutek naszych kombinacji, kto zarobi na tem pięćset lub sześćset tysięcy? Czy ja sam? Nie mam dość tęgich płuc aby wypluć sam jeden dwa miljony, przy trojgu dzieci do postanowienia i żonie która nie grzeszy oszczędnością; trzeba mi wspólników. Czy ojczulek Soudry nie chowa gotóweczki? Nie ma hipoteki, której by termin nie dobiegał i pożycza już tylko na weksle za które ja ręczę. Ja wkładam w to ośmset tysięcy franków; mój syn, sędzia, dwieście tysięcy, liczymy na ciebie, Soudry, na dwieście tysięcy; na ile chcecie iść, ojcze duchowny?
— Na resztę, rzekł zimno Rigou.
— Tam do licha, chciałbym mieć rękę tam, gdzie pan masz serce, rzekł Gaubertin. I co pan zrobisz?
— Zrobię to co i pan; powiedz swój plan.
— Mój plan, podjął Gaubertin, jest wziąć w dubelt, aby odprzedać połowę tym, którzy będą mieli ochotę na Couches, Cerneux i Blangy. Soudry znajdzie klientów w Soulanges, a pan tutaj. O to niema kłopotu; ale jak my się porozumiemy między sobą, jak podzielimy wielkie partje?
— Mój Boże, nic prostszego, rzekł Rigou. Każdy weźmie to, co mu będzie najlepiej dogadzało. Ja tam nie będę na zawadzie nikomu, wezmę, z moim zięciem i z panem Soudry, lasy. Te lasy są zanadto zniszczone aby pana mogły kusić; zostawimy panu pańską część na reszcie, to warte jest, na honor, pańskich pieniędzy.
— Podpisze pan zgodę? rzekł Soudry.
— Akt byłby bez wartości, odparł Gaubertin. Zresztą widzicie, że ja gram w uczciwe karty; ufam najzupełniej panu Rigou, on będzie nabywcą.
— To mi wystarczy, rzekł Rigou.
— Stawiam tylko jeden warunek, dostanę pawilon myśliwski z przyległościami i pięćdziesiąt morgów dokoła; zapłacę za te morgi. Zrobię sobie z pawilonu dworek wiejski, będzie tuż przy moich lasach. Pani Gaubertin, pani Izaura, jak każe się nazywać, urządzi tam sobie willę.
— Zgoda, rzekł Rigou.
— Hm, między nami, podjął Gaubertin cichym głosem, rozejrzawszy się na wszystkie strony i upewniwszy się że nikt nie słucha, czy sądzi pan, że oni byliby zdolni spłatać jakiego brzydkiego figla?
— Niby co? spytał Rigou, który nigdy niczego nie chciał zrozumieć w pół słowa.
— No, gdyby najwścieklejszy z gromady, dobry strzelec przytem, gwizdnął hrabiemu kulą koło uszu, ot, aby go nastraszyć?...
— Puściłby się za nim i chwyciłby go za kark.
— A Michaud?
— Michaud nie pochwaliłby się tem, politykowałby, szpiegował, i odkryłby w końcu złoczyńcę i tych co go uzbroili.
— Masz pan słuszność. Trzeba żeby się zbuntowało ze trzydziestu naraz, pośle się kilku na galery... ot, weźmie się paru drabów, których zechcemy się pozbyć, posłużywszy się nimi. Macie tam dwóch czy trzech nicponiów, jak Tonsard, Bonnebault...
— Tonsard coś urządzi, rzekł Soudry, ja go znam... Podgrzejemy go jeszcze przez Vaudoyera i Kuternogę.
— Ja mam Kuternogę w ręku, rzekł Rigou.
— A ja Vaudoyera.
— Ostrożnie, rzekł Rigou, przedewszystkiem ostrożnie.
— Słuchajno, ojczulku duchowny, czy może sądzisz, że to jest co złego rozmawiać sobie o rzeczach tak jak się dzieją?... Czyż to my spisujemy protokóły, chwytamy za kark, wycinamy drzewo, chodzimy na kłoski?... Jeśli hrabia weźmie się dobrze do rzeczy, jeśli się ułoży z jakimś dzierżawcą co do eksploatacji Aigues, w takim razie możemy się pożegnać z interesem, a wy tracicie na tem może więcej odemnie...
To co mówimy, to między nami, bo z pewnością nie powiem Vaudoyerowi ani słowa, któregobym nie mógł powtórzyć przed Bogiem i ludźmi... Ale nie jest zabronione przewidywać wypadki, i korzystać z nich kiedy się zdarzą... Tutejsi chłopi, to bardzo gorące głowy; wymagania generała, jego surowość, sekatury Michauda i jego ludzi, doprowadziły ich do ostateczności. Tak jak dziś, rzeczy stoją niedobrze, i założyłbym się, że oni wezmą się za łby z żandarmami... A teraz chodźmy na śniadanie.
Pani Gaubertin wyszła do gości do ogrodu. Była to kobieta dosyć biała, z długiemi angielskiemi puklami spadającemi na policzki. Uprawiała ona styl namiętno-cnotliwy; udawała że nigdy nie zaznała miłości, piłowała wszystkich urzędników platonizmem. Wielbicielem jej, jej patito, jak mówiła, był prokurator. Nosiła czepeczki z pomponami, ale chętnie chodziła z gołą głową, nadużywając koloru różowego i błękitnego. Tańczyła, pieściła się z sobą w czterdziestu latach jak dziecko, ale miała grube nogi i okropne ręce. Kazała się nazywać Izaurą, miała bowiem przy swoich wadach i śmiesznościach ten smak, iż czuła pospolitość nazwiska Gaubertin. Miała blade oczy i włosy nieokreślonego koloru, coś w rodzaju brudnego nankinu. Brało ją za wzór wiele młodych osób, które przeszywały niebo swemi spojrzeniami i udawały anioły.
— Moi panowie, rzekła skinąwszy im głową, mam dla was niezwykłe nowiny. Żandarmerja wróciła...
— Czy wzięli kogo?
— Nikogo, generał z góry prosił o łaskę dla nich... Udzielono jej z okazji szczęsnej rocznicy powrotu króla.
Trzej sprzymierzeńcy spojrzeli po sobie.
— Sprytniejszy jest niż przypuszczałem ten gruby kirasjer, rzekł Gaubertin. Siadajmy do stołu; trzeba się pocieszyć. Ostatecznie, to nie jest partja przegrana; to tylko remis; reszta to pańska rzecz, Rigou...
Soudry i Rigou wrócili zawiedzeni, nie umiejąc nic wymyślić coby mogło ściągnąć upragnioną katastrofę, i zdając się, jak im poradził Gaubertin, na traf. Jak jakobini w pierwszych dniach Rewolucji, wściekli, zbici z toru dobrocią Ludwika XVI, starali się sprowokować represję dworu dla wywołania anarchji, która miała im dać majątek i władzę, tak ci groźni przeciwnicy hrabiego de Montcornet pokładali ostatnią nadzieję w surowości Michauda i jego strażników wobec nowych szkód. Gaubertin przyrzekł im pomoc, nie wyjawiając swoich pomocników, nie chciał bowiem aby znano jego stosunki z Sibiletem. Niema nic równego dyskrecji człowieka takiego jak Gaubertin, chyba dyskrecja dawnego żandarma albo ex-mnicha. Ten spisek mógł wydać dobry — albo raczej zły — rezultat jedynie w ręku trzech ludzi tego rodzaju, podsycanych nienawiścią i interesem.
Obawy pani Michaud były jasnowidzeniem prawdziwego uczucia. Wyłącznie zajęta jedną istotą, dusza wciela się w końcu w świat który ją otacza, widzi w nim jasno. Kobieta kochająca ma przeczucia, które później miewa jako matka.
Podczas gdy biedna kobieta nadsłuchiwała mętnych głosów, płynących z nieznanej przestrzeni, pod Wiechą rozgrywała się w istocie scena, w której egzystencja jej męża była zagrożona.
Około piątej rano, ci co najwcześniej wstali widzieli przejeżdżającą żandarmerję z Soulanges, która się kierowała w stronę Couches. Nowina ta obiegła szybko, a ci których ta rzecz obchodziła, dowiedzieli się z pewnem zdziwieniem od mieszkańców wyżej położonych wiosek, że oddział żandarmerji, pod dowództwem porucznika z La-Ville-aux-Fayes, przejechał przez las Aigues. Było to w poniedziałek, tem samem była racja aby robotnicy udali się do karczmy; ale było to zarazem w wilję rocznicy powrotu Burbonów, i, mimo że bywalcy nory Tonsarda nie potrzebowali tej dostojnej przyczyny (jak mówiło się wówczas) aby usprawiedliwić swą obecność Pod Wiechą, mimo to chełpili się tem bardzo głośno, skoro tylko dostrzegli cień jakiegoś urzędnika.
Znaleźli się tam Vaudoyer, Tonsard i jego rodzina, Godain który się do niej poniekąd zaliczał, oraz stary winiarz nazwiskiem Laroche. Człowiek ten żył z dnia na dzień; był jednym z delinkwentów dostarczonych przez Blangy, istna konspiracja, którą wymyślono aby zniechęcić generała do manji ściągania protokółów. Blangy dostarczyło jeszcze trzech mężczyzn, dwanaście kobiet, ośm dziewcząt i pięciu chłopców, za których mężowie i ojcowie mieli odpowiadać. Ci ludzie znajdowali się w zupełnej nędzy; ale też byli to jedyni, którzy nie posiadali nic. Rok 1823 wzbogacił winiarzy, a rok 1826 miał, dzięki obfitości zbiorów, również dać im spore zarobki: prace podjęte przez generała rozsypały sporo pieniędzy w trzech gminach otaczających jego posiadłości. Z trudem znalazłoby się w Blangy, w Couches i w Cerneux stu dwudziestu proletarjuszów; osiągnięto to jedynie biorąc stare kobiety, matki i babki tych którzy coś posiadali, same nie mające na własność nic, jak naprzykład matka Tonsarda. Ten Laroche, stary robotnik i szkodnik, nie wart był absolutnie nic; nie miał on, jak Tonsard, w żyłach gorącej i zepsutej krwi; trawiła go nienawiść głucha i zimna, pracował w milczeniu, z ponurą miną. Praca była mu nieznośna, a mógł żyć jedynie pracując. Rysy twarzy miał twarde, wyraz odpychający. Mimo swoich sześćdziesięciu lat, był dość silny, ale grzbiet jego osłabł, pochylił się. Nie widział przed sobą przyszłości, nie miał ani kawałka gruntu a zazdrościł tym którzy mieli ziemię; to też w lesie w Aigues był bez litości. Robił z przyjemnością bezużyteczne szkody.
— Czy pozwolimy ich zabrać? mówił Laroche. Po Couches przyjdą do Blangy; ja jestem recydywista, załapię trzy miesiące więzienia.
— Co począć przeciw żandarmerji, stary pijaku! rzekł Vaudoyer.
— Et, czyż nie mamy kos aby podciąć nogi koniom? Wnet znajdą się na ziemi, karabiny mają nienabite, a kiedy zobaczą że jest nas dziesięciu na jednego, będą musieli zmiatać. Gdyby trzy wsie się zbuntowały i gdyby się zabiło paru żandarmów, czyżby zgilotynowano wszystkich? Trzebaby skapitulować, jak w Burgundji, gdzie, dla podobnej sprawy, posłano cały pułk. No i co? pułk odszedł; chłopi dalej chodzą do lasu gdzie chodzili od lat, jak tutaj.
— Jeżeli już zabijać, rzekł Vaudoyer, to lepiej byłoby zabić tylko jednego; ale z ukrycia, i tak aby zniechęcić wszystkich Paryżanów.
— Którego z tych bandytów? spytał Laroche.
— Michauda, odparł Kuternoga. Vaudoyer ma rację, ma wielką rację. Zobaczycie, że, kiedy jednego strażnika schowa się do cienia, niełatwo znajdą się inni którzyby mieli ochotę strażować bodaj w słońcu. Pilnują w dzień, ale te hycle pilnują i w nocy. To istne czarty!...
— Gdzie człowiek pójdzie, rzekła stara Tonsard, która miała siedemdziesiąt osiem lat i która ukazała pergaminową twarz przebitą tysiącem dziurek i parą zielonych oczu, twarz strojną brudno-białemi włosami wymykającemi się w kosmykach z pod czerwonej chustki, gdzie człowiek pójdzie, wszędzie ich spotka. Zatrzymują człowieka, przetrząsną mu chrust, i jeśli znajdą bodaj jedną uciętą gałązkę, jedną lichą gałązeczkę leszczyny, odbierają ci chrust i walą ci pretokuł; powiedzieli sami. A, łajdaki! niema sposobu ich oszukać. Jeśli mają na ciebie oko, zaraz ci każą rozwiązać chrust... Jest ich trzech, tych psów zatraconych; gdyby ich ubić, nie byłaby szkoda dla kraju, nie!...
— Ten Vatel jeszcze nie jest taki zły, rzekła młodsza Tonsard.
— On! rzekł Laroche, pełni swoje rzemiosło jak inni. Pośmiać się, o, tak, pośmieje się; ale nic człowiek na tem nie wskóra. To największa szelma z nich trzech, bez serca dla biednych ludzi, taki jak ten Michaud.
— Ma ładną żonę ten Michaud, rzekł Mikołaj Tonsard...
— Jest w ciąży, rzekła stara, ale jeżeli tak pójdzie dalej, dziwny chrzest urządzi się jej szczeniakowi, kiedy zlegnie.
— Och, wszystkie te paryżany, rzekła Marja Tonsard, niewarto z niemi figlować... gdyby do czego przyszło, wyrżnęliby ci pretokuł akurat tak samo, co gdyby nic między wami nie było.
— Próbowałeś tedy ich omotać? rzekł Kuternoga.
— Jeszczeby nie!
— Et! rzekł Tonsard z determinacją, to ludzie jak inni, można sobie z nimi dać radę.
— Dalibóg nie, rzekła Marja powtarzając swoje, niema do nich przystępu. Nie wiem co im takiego zadają, bo, ostatecznie, ten starszy nad nimi jest żonaty, ale Vatel, Gaillard, Steingel nie; a nie mają nikogo tutaj, niema kobiety, któraby ich chciała...
— Zobaczymy jak rzecz pójdzie przy żniwach i winobraniu, rzekł Tonsard.
— Nie przeszkodzą wyjść na kłoski, rzekła stara.
— Ba, nie wiem... odparła młodsza Tonsardowa... Groison powiada, że pan mer ma niby ogłosić, że nie będzie wolno chodzić na kłoski bez świadectwa; a kto je będzie wydawał? On sam! Nie wyda ich wiele. Ogłosi także zakaz wychodzenia w pole, zanim ostatni snopek znajdzie się na wozie!..
— Ech, ależ to czysta zaraza ten kirasjer! krzyknął Tonsard, nieprzytomny.
— Wiem to dopiero od wczoraj, odparła żona; postawiłam kieliszeczek Groisonowi, aby zeń wyciągnąć jakąś nowinę.
— Także szczęśliwiec, rzekł Vaudoyer, zbudowano mu dom, dano mu dobrą żonę, ma pensję, chodzi ubrany jak król... Ja byłem dwadzieścia lat polowym, zarobiłem na tem tylko chorobę...
— Tak, to jest szczęściarz, rzekł Godain; ma pieniądze...
— Siedzimy tu jak czyste głupcy, wykrzyknął Vaudoyer; chodźmy bodaj zobaczyć co się tam dzieje w Couches: oni nie są cierpliwsi od nas.
— Chodźmy, rzekł Laroche, który nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, jeżeli nie utrupią jednego albo dwóch, niech stracę moje imię.
— Ty, rzekł Tonsard, ty pozwoliłbyś zabrać całą gminę; ale ja, gdyby ktoś ruszył starą, moja strzelba nie chybiłaby celu.
— Więc dobrze, rzekł Laroche do Vaudoyera, jeżeli zabiorą bodaj kogoś z Couches, jeden żandarm będzie gryzł ziemię.
— Rzekł słowo, ojciec Laroche, wykrzyknął Kuternoga.
— Rzekł, odparł Vaudoyer, ale nie zrobił, i nie zrobi... Nacoby ci się zdało dostać po karku... Jak już sprzątać to lepiej sprzątnąć tego Michaud...
Podczas tej sceny, Katarzyna Tonsard strażowała u drzwi, aby dać znak milczenia wrazie gdyby ktoś przechodził. Mimo ciężkości w nogach, raczej wypadli niż wyszli z karczmy; zapał wojenny skierował ich do Couches, drogą, która na przestrzeni ćwierć mili biegła pod ogrodzeniem Aigues.
Couches była to typowa wieś burgundzka o jednej ulicy, w którą przechodził gościniec. Domy były jedne z cegieł, drugie z ubitej gliny, wszystkie wyglądały nędznie. Przybywając tam drogą powiatową z La-Ville-aux-Fayes, wjeżdżało się do wsi z przeciwnej strony; wówczas robiła niezłe wrażenie. Między gościńcem a lasami Ronquerolles, przyległemi do lasów Aigues i wieńczącemi wzgórza, płynął strumyczek; nieco ładnie zgrupowanych domów ożywiało krajobraz. Kościół i plebanja tworzyły oddzielną grupę i wyglądały dość malowniczo widziane z bramy parku Aigues, który dochodził aż tam. Przed kościołem znajdował się placyk okolony drzewami, gdzie spiskowcy z Pod Wiechy ujrzeli żandarmerję i przyspieszyli szybkiego już kroku. W tej chwili, trzech ludzi na koniach wynurzyło się z bramy Couches; chłopi poznali generała i jego służącego warz z p. Michaud, generalnym strażnikiem, którzy pomknęli galopem w stronę placu. Tonsard i jego towarzysze przybyli tam w kilka minut po nich. Przestępcy, mężczyźni i kobiety, nie stawiali żadnego oporu; stali wszyscy między pięcioma żandarmami z Soulanges i piętnastoma przybyłymi z La-Ville-aux-Fayes. Była tam cała wieś; dzieci, ojcowie i matki jeńców krążyli i przynosili im rzeczy potrzebne na czas więzienia. Dosyć to był ciekawy widok ta wiejska gromada, wzburzona ale prawie że milcząca, jakgdyby coś postanowiła. Jedynie stare i młode kobiety mówiły. Dzieci, małe dziewczynki, wdrapywały się na drzewa i na kupy kamieni aby lepiej widzieć.
— Dobrze wybrali czas te hycle, zbiry, przybyli tu w święto.
— Ej, pozwalacie tak zabierać waszego chłopa! Co się z wami stanie przez trzy miesiące, najlepsze w roku, kiedy dniówkę się dobrze płaci...
— To oni są złodzieje!... odparła kobieta patrząc groźnie na żandarmów.
— Co ty tam stara tak patrzysz z podełba? rzekł kwatermistrz. Wiedz, że twój proces będzie bardzo krótki, jeśli ośmielisz się nas lżyć.
— Ja nic nie powiedziałam, rzekła czemprędzej kobieta z pokorną i miłosierną miną.
— Słyszałem przed chwilą słowa, których mogłabyś pożałować...
— No, moje dzieci, spokoju, rzekł mer z Couches, poczmistrz. Cóż u licha, ci ludzie mają rozkaz, muszą przecież słuchać.
— To prawda, to ten z Aigues urządza to wszystko... Ale cierpliwości!
W tej chwili generał zjawił się na placu. Przybycie jego wzbudziło nieco szmerów, o które troszczył się bardzo mało; podjechał wprost do porucznika żandarmerji, i rzekłszy doń kilka słów, wręczył mu papier. Oficer obrócił się do swoich ludzi i rzekł:
— Puśćcie wolno jeńców, generał wyprosił im łaskę u króla.
W tej chwili, generał Montcornet rozmawiał z merem; po chwili cichej rozmowy, mer, zwracając się do winnych, którzy mieli nocować w więzieniu i którzy byli wielce zdziwieni swą wolnością, rzekł:
— Moje dzieci, podziękujcie panu hrabiemu; jemu to jesteście winni darowanie waszej kary; prosił o łaskę dla was w Paryżu i uzyskał ją w rocznicę powrotu króla... Mam nadzieję, że na przyszłość lepiej będziecie postępować wobec człowieka, który postępuje tak dobrze z wami, i że będziecie odtąd szanowali jego własność. Niech żyje król!
I chłopi krzyknęli: „Niech żyje król!“ aby nie krzyczeć: niech żyje hrabia de Montcornet.
Scena ta była dyplomatycznie obmyślona przez generała w porozumieniu z prefektem i prezydentem sądu. Chciano, okazując stanowczość dla pobudzenia miejscowych władz i podziałania na chłopów, okazać łagodność, tak bardzo sprawy te zdawały się drażliwe. W istocie, opór — w razie gdyby się zdarzył — wprawiłby rząd w wielki kłopot. Jak rzekł Laroche, nie można było zgilotynować całej gminy.
Generał zaprosił na śniadanie mera, porucznika i kwatermistrza. Spiskowcy z Blangy zostali w karczmie w Couches, gdzie oswobodzeni delinkwenci wzięli się do przepijania pieniędzy, które wzięli na życie w więzieniu. Ludzie z Blangy mieli oczywiście udział w weselu, na wsi bowiem oznacza się słowem wesele wszelką uciechę. Pić, kłócić się, bić się, jeść i wrócić pijanym i chorym, to wszystko jest wesele.
Hrabia przeprowadził swoich gości lasem, aby im pokazać ślady spustoszeń i podkreślić wagę sprawy.
W chwili gdy, około południa, Rigou wracał do Blangy, hrabia, hrabina, Emil Blondet, porucznik żandarmerji, kwatermistrz i mer kończyli śniadanie w owej wspaniałej i uroczystej sali, której dał piętno zbytek Boureta i którą opisał Blondet w liście do Natana.
— To byłaby wielka szkoda opuszczać podobną miejscowość, rzekł porucznik żandarmerji, który nigdy przedtem nie był w Aigues, któremu wszystko pokazano, i który, zerkając poprzez szklaneczkę szampana, zauważył cudowny rozmach gołych nimf podtrzymujących sufit.
— Toteż będziemy się bronić aż do śmierci, rzekł Blondet.
— Jeżeli mówię w ten sposób, dodał porucznik patrząc na swego kwatermistrza jakgdyby chcąc mu nakazać milczenie, to dlatego że nie wszyscy wrogowie generała są na wsi.
Dzielny porucznik rozanielony był świetnem śniadaniem, wspaniałem nakryciem, całym cesarskim zbytkiem który zastąpił zbytek kurtyzany, dowcipy zaś Blondeta podnieciły go niemniej od rycerskich toastów.
— Skąd mogę mieć wrogów? spytał generał zdziwiony.
— On, taki dobry! dodała hrabina.
— Pan hrabia źle się rozstał z naszym merem, panem Gaubertin, i dla świętego spokoju powinienby się pan z nim pogodzić.
— Z nim!... wykrzyknął hrabia; pan nie wie, że to mój dawny rządca, łajdak!
— To już nie jest łajdak, rzekł porucznik, to mer La-Ville-aux-Fayes.
— Dowcipny jest nasz porucznik, rzekł Blondet,
jasnem jest że mer jest zasadniczo uczciwym człowiekiem.
Widząc z odezwania się hrabiego że niepodobna go oświecić, porucznik nie podejmował już tego tematu.
Scena w Couches wywarła dobre wrażenie, wierni zaś strażnicy hrabiego czuwali ze swojej strony aby nie wynoszono drzewa w lesie w Aigues. Ale, od dwudziestu lat, las ten był tak łupiony przez mieszkańców, że było w nim już tylko drzewo żywe, które uśmiercali na zimę zapomocą sposobów bardzo prostych a wykrytych aż znacznie później. Tonsard posyłał matkę do lasu; strażnik widział ją jak wchodziła, wiedział którędy miała wyjść i śledził ją aby zobaczyć jej wiązkę; widział ją w istocie obładowaną chrustem, odpadłemi gałęźmi, połamanem i zwiędłem drzewem; i stara jęczała i lamentowała, że musi chodzić tak daleko, aby zdobyć tę nędzną wiązkę. Ale czego nie mówiła, to że była w najgęstszych haszczach, że zginała gałęzie młodych drzew i zdzierała z nich korę w miejscu gdzie wyrastały z pnia; poczem przywracała mech i liście do dawnego stanu. Niepodobna było odkryć tego okrężnego nacięcia, zrobionego nie nożem ale naddarciem podobnem temu jakie czynią owe gryzonie niszczyciele zwane, zależnie od okolicy, turki albo białe robaki będące pierwszem stadjum chrabąszcza. Robak ten łakomy jest na korę, sadowi się między korą a bielem i zjada ją okrężnie. Jeżeli drzewo jest dość grube aby robak przeszedł w swą drugą metamorfozę, w larwę, w której trwa uśpiony aż do swego drugiego zmartwychwstania, drzewo jest ocalone; póki bowiem zostanie dla krążenia soków jedno miejsce pokryte korą, drzewo będzie rosnąć. Aby poznać do jakiego stopnia entomolog ja wiąże się z rolnictwem, ogrodnictwem i wszystkiemi płodami ziemi, wystarczy objaśnić, że wielcy przyrodnicy jak Latreille, hrabia Dejean, Klugg, de Berlin, Gené, de Turin, etc. doszli, iż większość znanych owadów żywi się kosztem wegetacji, że koleoptery, których katalog wydał pan Dejean, liczą dwadzieścia siedem tysięcy gatunków, i że, mimo najgorliwszych badań entomologów wszystkich krajów, istnieje olbrzymia ilość gatunków, których potrójnej metamorfozy, cechującej wszelkiego owada, nie znamy. Nietylko każda roślina ma swego swoistego owada, ale wszelki produkt ziemi, choćby najbardziej przeobrażony ludzkim przemysłem, ma swojego. Tak więc, len, konopie, skoro wysłużyły się bądź to do odziewania, bądź do wieszania ludzi, skoro zwędrowały świat na grzbiecie armji, stają się papierem do pisania; otóż ci, którzy dużo piszą albo czytają, oswojeni są z obyczajami owada, zwanego wesz papierowa, o cudownej postaci i obyczaju. Owad ten podlega nieznanym przeobrażeniom w ryzie starannie strzeżonego białego papieru, i ujrzycie go, jak biega i skacze w swej wspaniałej szacie, błyszczącej niby talk albo spat: to istna latająca płotka.
Turek jest rozpaczą rolnika; kryje się pod ziemią przed cyrkularzem władzy, która może zarządzić Nieszpory Sycylijskie aż dopiero wówczas, kiedy się stanie chrząszczem. Gdyby ludność wiedziała, jakie klęski jej grożą w razie gdyby nie tępiła chrabąszcza i gąsienic, słuchałaby lepiej upomnień prefekta!
Holandja omal nie zginęła; tamy jej zostały zżarte przez jakiegoś mięczaka, a nauka nie wie, w jakiego owada on się przeobraża, tak jak nie zna poprzednich przeobrażeń koszenili. Czerw żytni jest to prawdopodobnie całe plemię owadów, w których geniusz nauki odkrył dopiero lekki ruch. Tak więc, w oczekiwaniu żniwa i kłosków, pięćdziesiąt starych kobiet naśladowało pracę turka na pniach kilkuset drzew, które miały być trupami na wiosnę i nie pokryć się już liściem: a wybrały je w miejscach najmniej dostępnych, tak iż suche gałęzie miały należeć do nich. Kto im dał ten sekret? Nikt. Kuternoga użalał się w karczmie Tonsarda, że znalazł w swoim ogrodzie wiąz który blednie; ten wiąz zaczynał chorować, i on podejrzewał turka. Ho ho, on, Kuternoga, zna dobrze turka; kiedy turek zagnieździł się na pniu, drzewo przepadło!... I wtajemniczył swoich słuchaczy w pracę turka, naśladując go. Stare kobiety wzięły się do tego dzieła zniszczenia z dyskrecją i zręcznością wróżki; a popchnęły je do tego rozpaczliwe kroki jakie powziął mer Blangy, którego przykład zalecano merom przyległych gmin. Strażnicy leśni obębnili, że nikomu nie będzie wolno wychodzić na kłoski bez świadectwa ubóstwa, wydanego przez mera każdej gminy, którego wzór prefekt posłał podprefektowi, ten zaś wójtom. Okoliczni wielcy właściciele podziwiali postępowanie generała Montcornet; prefekt powiadał w salonach, że, gdyby, zamiast mieszkać w Paryżu, panowie zjeżdżali do swoich majątków i porozumieli się, uzyskałoby się w końcu jakiś rezultat. Te zarządzenia, do dawał prefekt, powinnoby się wprowadzić wszędzie, powinnoby się je stosować w zasadzie, łagodzić zaś dobrodziejstwami, światłą filantropją, jak czyni generał Montcornet.
W istocie, generał i jego żona, przy pomocy księdza Brossette, próbowali dobroczynności. Wyrozumowali to sobie: chcieli wykazać niezbicie tym co ich łupili, że zarobią więcej oddając się godziwej pracy. Rozdzielali konopie i płacili za przędzenie ich, hrabina dawała następnie wyrabiać płótno z tych nici, aby sporządzać ścierki, fartuchy, grube serwety do kuchni oraz koszule dla biednych. Hrabia podejmował meljoracje, które wymagały robotników, używając jedynie ludzi z sąsiednich gmin. Sibilet miał zlecone te rzeczy, gdy ksiądz Brossette wskazywał hrabinie prawdziwie biednych i sprowadzał ich często do pałacu. Pani de Montcornet odbywała posiedzenia dobroczynne w wielkiej sieni, która wychodziła na ganek. Była to piękna sala czekalna, wyłożona białym i czerwonym marmurem, strojna pięknym fajansowym piecem oraz długiemi ławeczkami, obitemi czerwonym aksamitem.
Tam to, jednego rana, przed żniwami, stara Tonsard przyprowadziła swoją wnuczkę Katarzynę, która (mówiła stara) miała się wyspowiadać z rzeczy straszliwej dla ubogiej ale uczciwej rodziny. Podczas przemówienia starej, Katarzyna stała w postawie zbrodniarki; następnie opowiedziała ambaras w jakim się znalazła i który zwierzyła jedynie babce: matka by ją wypędziła; ojciec, człowiek honoru, zabiłby ją. Gdyby miała bodaj tysiąc franków, wyszłaby za mąż za biednego robotnika nazwiskiem Godain, który wie o wszystkiem i który kocha ją jak brat; kupiłby lichy kawałek gruntu i pobudowałby chatę. To było rozczulające... Hrabina przyrzekła poświęcić na to małżeństwo sumę oszczędzoną na jakimś kaprysie. Szczęśliwe stadła, Michaud, Groison, działały zachęcająco. Przytem to wesele, to małżeństwo, byłoby dobrym przykładem dla miejscowych ludzi i zachęciłoby ich do dobrego prowadzenia. Ułożono tedy małżeństwo Katarzyny Tonsard i Godaina zapomocą tysiąca franków ofiarowanych przez hrabinę.
Drugim razem, ohydna stara, matka Bonnebaulta, która mieszkała w lepiance między bramą Couches a wsią, przyniosła pęk grubych nici.
— Pani hrabina zdziałała cuda, powiadał proboszcz pełen wiary w postęp moralny tych dzikich. Ta kobieta robiła pani wiele szkody w lasach; ale dziś, jak i poco szłaby do lasu? Przędzie od rana do wieczora, czas ma zajęty i zarabia.
Okolica była spokojna; Groison składał zadowalające raporty, zdawało się że szkody ustają, i może w istocie stan okolicy i jej mieszkańców odmieniłby całkowicie postać, gdyby nie zawistna chciwość Gaubertina, gdyby nie małomiasteczkowe intrygi śmietanki Soulanges, i gdyby nie intrygi Rigou. Wszystko to dmuchało, niby w palenisko w kuźni, nienawiść i zbrodnię w serce chłopów z doliny Aigues.
Strażnicy skarżyli się wciąż, że znajdują w gąszczu wiele gałęzi uciętych nożem, w oczywistej intencji przygotowania drew na zimę. Śledzili sprawców tych wykroczeń, nie mogąc ich ująć. Hrabia, wspomagany przez Groisona, wydał świadectwo ubóstwa jedynie trzydziestu czy czterdziestu istotnie biednym; ale merowie gmin okolicznych byli łatwiejsi. Im bardziej hrabia okazał się łagodnym w Couches, tem surowszym postanowił być w sprawie kłosków, które wyrodziły się w kradzież. Nie zajmował się swemi trzema wydzierżawionemi folwarkami; chodziło tylko o folwarki w jego zarządzie, których było sporo: miał ich sześć, każdy po dwieście morgów. Ogłosił, że, pod karą protokółu i grzywny, którą naznaczy sąd pokoju, wzbronione jest wchodzić na pola przed sprzątnięciem snopków; rozkaz ten zresztą tyczył tylko jego samego w gminie. Rigou znał wieś; wydzierżawił swoje grunty ludziom, którzy umieli sprzątnąć swoje zbiory, czynsz zaś kazał sobie płacić w zbożu. „Kłoski“ mu nie groziły. Inni właściciele, to byli chłopi, którzy się nie zjadali między sobą. Hrabia kazał Sibiletowi porozumieć się z karbowymi, kosić na każdym folwarku po kolei, każąc następnie iść kosiarzom z folwarku na folwark zamiast ich rozpraszać utrudniając sobie dozór. Hrabia udał się sam ze swym strażnikiem, aby się przyjrzeć robotom. Groison, który poddał ten sposób, miał być obecny przy każdem wkroczeniu biedaków na pola bogatego właściciela. Mieszkańcy miasta nie wyobraziliby sobie, co to są „kłoski“ dla chłopów; ta ich namiętność jest wręcz niepojęta. Są kobiety, które rzucają dobrze płatne zajęcie, aby iść na kłoski. Zboże, które uzyskają w ten sposób, zdaje się im lepsze; jest w tym sposobie zdobywania zapasów, stanowiących najbardziej podstawowe ich pożywienie, niezmierny powab. Matki biorą swoje małe dzieci, córki, chłopców; zgrzybiali starcy wloką się na kłoski, i oczywiście ci co mają majątek, udają nędzę. Ubierają się na kłoski w łachmany. Hrabia i Michaud, obaj konno, byli obecni przy pierwszem wkroczeniu tej obdartej gromady na pierwsze pole pierwszego folwarku. Była dziesiąta rano, sierpień był ciepły, niebo bez chmur, błękitne jak niezabudka; ziemia paliła, zboże płonęło, żniwiarze pracowali z twarzą spaloną odbiciem promieni od ziemi twardej i dźwięcznej, wszyscy niemi, w mokrych koszulach, pijąc wodę z garnków kamiennych okrągłych jak chleb, opatrzonych w dwa ucha i gruby dzióbek zatkany kawałkiem wierzbiny.
Na skraju zżętych pól, gdzie ładowano snopy, znajdowała się setka istot, które z pewnością zasunęłyby w cień najwstrętniejsze koncepcje Murilla, Teniersa, słowem najśmielszych malarzy, jak niemniej postacie Callota, owego poety nędzy. Ich nogi z bronzu, ich złuszczone głowy, poszarpane łachmany, ich dziwnie wypełzłe kolory, ich strzępy wilgotne od tłuszczu, ich cery, łaty, plamy, słowem ich ideał ucieleśnionej nędzy był przelicytowany! Tak samo chciwy, niespokojny, tępy, ogłupiały, dziki wyraz tych twarzy miał nad nieśmiertelnemi dziełami owych książąt palety wiekuistą przewagę, jaką natura zawsze będzie miała nad sztuką. Były tam staruszki o szyi indyczej, o czerwonych i łuszczących się powiekach, które wyciągały głowę jak wyżeł do kuropatwy. Były dzieci milczące jak żołnierze pod bronią; dziewczynki, które dreptały jak zwierzątka czekając aż je nakarmią. Cechy dziecięctwa i starości zacierały się w dzikiem pożądaniu cudzego dobra, które, prawem kaduka, stało się ich dobrem. Oczy płonęły, gesty były groźne; ale wszyscy milczeli w obecności hrabiego, polowego i generalnego strażnika. Wielka własność, rolnicy, wyrobnicy i nędzarze byli tam reprezentowani; kwestja społeczna rysowała się jasno, głód bowiem zgromadził te groźne twarze... Słońce uwypuklało te twarde rysy i zapadnięte twarze; paliło nogi bose i brudne od kurzu. Były tam dzieci bez koszuli, zaledwie okryte podartą bluzą, z puklami jasnych włosów pełnemi słomy, siana i gałązek. Parę kobiet trzymało za rękę zupełnie małe dzieci, które chodziły ledwie od wczoraj i którym pozwalano tarzać się w bruzdach.
Ten posępny obraz był czemś rozdzierającem dla starego żołnierza, który miał dobre serce. Generał rzekł do rządcy:
— To przykro patrzeć. Trzeba znać wagę tych zarządzeń, aby wytrwać.
— Gdyby każdy właściciel robił jak pan, generale, siedział w swoim majątku i czynił dobrze, jak pan czynisz u siebie, nie byłoby — nie powiem biednych, bo biedni będą zawsze — ale nie byłoby ani jednej istoty, któraby nie mogła żyć z pracy.
— Merowie z Couches, z Cerneux i z Soulanges nasłali nam swoich biednych, rzekł Groison, który sprawdził świadectwa; to nie jest w porządku...
— Nie, ale nasi biedni pójdą do tamtych gmin, rzekł hrabia; to dość na ten raz, uzyskać aby nie brali ze snopów. Trzeba iść stopniowo, rzekł odjeżdżając.
— Słyszeliście go? rzekła stara Tonsard do starej Bonnebault, gdyż ostatnie słowa hrabia wymówił głośniej i doszły one uszu jednej ze starych, które usadowiły się koło drogi.
— Tak, to nie wszystko; dziś ząb, jutro ucho; gdyby mogli znaleźć sos aby jeść nasze flaki niby cielęce, jedliby chrześcijańskie padło! rzekła stara Bonnebault, która skierowała ku przejeżdżającemu hrabiemu swój groźny profil, łagodząc go w mgnieniu oka obleśnem spojrzeniem i słodkim grymasem; równocześnie pospieszyła złożyć mu głęboki ukłon.
— I wy też chodzicie na kłoski, wy której przecież moja żona daje dość zarobić?
— Och, mój drogi panie, niech pana Bóg zachowa w dobrem zdrowiu; ale widzi pan, mój chłopak zjada mi wszystko. Trzeba mi choć trochę zboża, aby mieć chleb na zimę... zbieram sobie ociupinkę... zawszeć z tem lżej...
Kłoski niewiele dały zbierającym. Czując oparcie, karbowi i połowi kazali dobrze kosić zboże, czuwali przy wiązaniu w snopy i przy zwózce, tak iż przynajmniej nie było nadużyć i grabieży jak w poprzednich latach.
Nawykli wydobywać z kłosków pewną ilość zboża i szukając jej próżno tym razem, udani i prawdziwi biedacy, którzy zapomnieli o darowaniu kary w Couches, uczuli głuche niezadowolenie, które Tonsard, Kuternoga, Bonnebault, Laroche, Vaudoyer, Godain i ich poplecznicy podsycali wprzód w karczmie. Gorzej jeszcze było po winobraniu, gratka zaczęła się bowiem dopiero po zbiorze i po inspekcji, którą odbył Sibilet z niezwykłą surowością. Rygor ten doprowadził niezadowolenie do szczytu; ale kiedy istnieje tak wielka przestrzeń między klasą która się buntuje i gniewa a tą która jest zagrożona, słowa umierają; stan rzeczy poznaje się jedynie z faktów, niezadowoleni oddają się podziemnej pracy nakształt kretów.
Jarmark w Soulanges odbył się dość spokojnie, poza pewnemi tarciami między śmietanką a drugą klasą, wywołanemi niespokojnym despotyzmem królowej, nie chcącej uznać władzy, jaką piękna Eufemja Plissoud utrwaliła nad sercem świetnego Lupina, którego płochość ustaliła — zdawało się — na zawsze.
Hrabiostwo nie pokazali się ani w Soulanges, ani w Tivoli, co im poczytało za zbrodnię towarzystwo Soudrych, Gaubertinów etc. To pycha, to wzgarda, powtarzano u pani Soudry. Przez ten czas, hrabina starała się zapełnić pustkę po wyjeździe Emila zdwojoną gorliwością w czynieniu dobrego, hrabia zaś przykładał się z niemniejszym zapałem do ulepszeń w zarządzie majątku, które, wedle niego, również miały korzystnie odmienić rolę, a w następstwie charakter mieszkańców. Wspomagana radami i doświadczeniem księdza Brossette, pani de Montcornet zapoznawała się pomału dokładnie z rodzinami biedaków, z ich położeniem, ich potrzebami, ich środkami do życia; uczyła się w jaki sposób trzeba przyjść w pomoc ich pracy, tak aby ich nie zrobić próżniakami.
Hrabina umieściła Genowefę Niseron, Pechinę, w klasztorze w Auxerre, pod pozorem nauki szycia nieodzownej dla przyszłej panny służącej, ale w istocie aby ją uchronić od bezecnych zamachów Mikołaja Tonsard, którego Rigou zdołał uwolnić od wojska. Hrabina sądziła zarazem, że religijne wychowanie, zamknięcie i dozór zdołają z czasem zwalczyć afekt tej przedwcześnie rozbudzonej dziewczyny, której czarnogórska krew objawiała się chwilami niby groźny płomień, grożący zniszczeniem domowemu szczęściu wiernej Olimpji Michaud.
Tak więc, spokój panował w zamku w Aigues. Hrabia, uśpiony przez Sibileta, uspokojony przez Michauda, rad był ze swego wytrwania, dziękował żonie że swą dobroczynnością przyczyniła się do znakomitego rezultatu. Co do sprzedaży drzewa, hrabia miał zamiar rozstrzygnąć rzecz w Paryżu, porozumiawszy się z kupcami. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się odbywa ten handel, i nie znał zupełnie władzy Gaubertina na falach Yonny, która zaopatrywała w znacznej mierze Paryż.
W połowie września, Emil Blondet, który udał się do Paryża dla wydania książki, wrócił do Aigues, aby odpocząć i myśleć o pracach, które przygotowywał na zimę. W Aigues ten zużyty dziennikarz zmieniał się w młodzieńca zakochanego i strojnego w niewinność młodości.
— Co za piękna dusza! Tak mówili o nim hrabia i hrabina.
Ludzie, nawykli nurzać się w przepaściach zagadnień społecznych, nawykli wszystko rozumieć, niczego nie potępiać, stwarzają sobie oazę w sercu, zapominając o własnem i o cudzem zepsuciu; w małym i ciasnym kręgu stają się niby mali święci; mają kobiece delikatności, silą się doraźnie ziścić swój ideał, stają się anielscy dla jedynej osoby która ich ubóstwia, i nie grają komedji. Puszczają swą duszę, można powiedzieć, na trawkę; potrzebują zczyścić z niej błoto, zagoić wrzody, opatrzyć swoje rany. W Aigues, Emil Blondet zbywał się jadu, niemal dowcipu; nie robił konceptów, był łagodny jak baranek, anielsko platoniczny.
— To jest tak dobry młody człowiek, że mi go brakuje kiedy go niema, powiadał generał. Rad byłbym aby on zrobił karjerę i wyrwał się ze swego paryskiego życia...
Nigdy wspaniały krajobraz i park w Aigues nie były rozkoszniejsze, piękniejsze, niż w tej chwili. W pierwszych dniach jesieni, w chwili gdy ziemia, zmęczona rodzeniem, pozbywszy się swych płodów, wydziela urocze wonie, lasy zwłaszcza są rozkoszne; zaczynają nabierać owych odcieni zielonkawego bronzu, owych ciepłych kolorów sienny, tworzących piękne dywany, pod któremi chowają się jakgdyby wyzywając zimowe chłody.
Natura, radosna i zalotna na wiosnę jak rozkochana brunetka, staje się wówczas melancholijna i łagodna jak blondynka która żyje wspomnieniem; gazony złocą się, jesienne kwiaty ukazują swoje blade korony, margerytki rzadziej przebijają trawnik swemi białemi oczyma, widnieją już tylko fiołkowe kielichy. Przeważa kolor żółty, gęstwina staje się rzadsza i barwi się ciemniej; skośne promienie słońca rzucają jakby ukradkiem pomarańczowe blaski, długie, lśniące ślady, które mijają szybko, jak powłóczyste suknie żegnających się kobiet.
Na drugi dzień po swem przybyciu, pewnego rana, Emil stał w oknie swego pokoju, który wychodził na terasę, z balkonem, skąd rozciągał się ładny widok. Balkon ten biegł wzdłuż apartamentów hrabiny, od strony z której widniały lasy i krajobraz Blangy. Widać było potrosze staw, który nazywałby się jeziorem gdyby Aigues były bliżej Paryża; widać też było kanał; źródło płynące od myśliwskiego pawilonu przerzynało trawnik swą morową wstążką, błyszczącą w piasku.
Za parkiem, między wsią a murem, widać było uprawne pola, spadziste łąki, na których pasły się krowy, zagrody otoczone żywopłotem, drzewa owocowe, orzechy, jabłonie; dalej, niby ramę, wzgórza, na których rozciągał się piękny las. Hrabina wyszła w pantofelkach aby spojrzeć na kwiaty na balkonie, dyszące porannym zapachem; miała batystowy peniuar, pod którym przeświecały różowo jej piękne ramiona; milutki czepeczek włożony był niedbale na włosy, które wymykały się z pod niego filuternie, małe nóżki przeświecały ciałem przez ażur pończochy, peniuar bujał nieprzepasany i odsłaniał haftowaną, batystową, niedbale zawiązaną spódniczkę.
— A, pan jest tutaj! rzekła.
— Tak...
— Na co pan patrzy?
— Dobre pytanie! Wydarła mnie pani naturze. Niech pani posłucha, czy chce pani zrobić dziś rano przed śniadaniem spacer do lasu?
— Co za pomysł! Wie pan, że nienawidzę chodzić.
— Będziemy chodzili bardzo mało, zawiozę panią kabrjoletem, zabierzemy Józefa żeby pilnował koni... Nigdy pani nie zachodzi do swego lasu, a ja tam widzę osobliwe zjawisko... są tam miejscami kępy drzew, których wierzchołki mają barwę florenckiego bronzu, liście są suche...
— Więc dobrze, ubiorę się...
— W takim razie nie wyruszymy ani za dwie godziny!... Niech pani weźmie szal, włoży kapelusz, trzewiczki to wszystko, co trzeba... Powiem żeby zaprzęgli...
— Trzeba zawsze robić to, co pan chce... Przyjdę za chwilę.
— Generale, jedziemy na spacer... Jedzie pan z nami? rzekł Blondet, budząc hrabiego, który odpowiedział pomrukiem człowieka jeszcze pogrążonego w rannym śnie.
W kwadrans potem, kabrjolet toczył się zwolna alejami parkowemi, w pewnej zaś odległości jechał za nim rosły lokaj w liberji.
Był to prawdziwy wrześniowy ranek. Ciemny błękit nieba odcinał się miejscami od różowych chmur tworzących jakgdyby tło; na horyzoncie kładły się smugi ultramaryny, przerywane innemi chmurami koloru piaskowego; tony te zmieniały się, i nad lasem stawały się zielone. Ziemia pod tem okryciem, była ciepła jak kobieta w chwili gdy wstaje, wydawała zapachy łagodne i ciepłe, ale dzikie; zapach pól mięszał się z wonią lasów. Dzwoniono w Blangy na Anioł Pański; dźwięki te, spływając się z dziwnym koncertem lasów, dawały harmonję ciszy. Widać było miejscami wznoszące się białe i przejrzyste opary. Na widok tych uroków, Olimpji przyszła fantazja towarzyszyć mężowi, który miał wydać rozkaz jednemu ze strażników zamieszkałemu opodal. Lekarz z Soulanges zalecił jej chodzić trochę, tak aby się nie męczyła zbytnio; bała się skwaru w południe, wieczorem zaś nie chciała wychodzić. Michaud zabrał żonę, towarzyszył im pies którego najbardziej lubił, ładny myszaty chart w białe plamy, łakomy jak wszystkie charty, pełen przywar, jak zwierzę które wie że się je lubi i że się podoba.
Tak więc, kiedy kabrjolet przybył do myśliwskiego pawilonu, hrabina, która chciała spytać o zdrowie pani Michaud, dowiedziała się, że Olimpja udała się do lasu z mężem.
— Ta pogoda kusi wszystkich, rzekł Blondet puszczając się jedną z sześciu alej i, na los szczęścia.
— Słuchajcie, Józefie, wy znacie las?
— Tak, proszę pana.
I ruszyli przed siebie. Ta aleja była najrozkoszniejsza w całym lesie. Skręciła niebawem, zwęziła się wreszcie, zmieniła się w krętą ścieżkę, na którą słońce padało przez wycięcia w dachu z liści obejmującym ją jak kołyska. Wietrzyk przynosił wonie macierzanki, lawendy i dzikiej mięty, zwiędłe gałęzie i liście, które spadały wydając westchnienie. Krople rosy, usiane na trawie i na liściach, skapywały strącone ruchem lekkiego powoziku. W miarę jak kabrjolet się posuwał, podróżni oglądali tajemnicze fantazje lasu; chłodne gąszcze, gdzie zieloność jest wilgotna i ciemna, gdzie światło, gubiąc się w nich, staje się aksamitne; te polanki z kępami brzóz, nad które wznosi się stuletnie drzewo, herkules lasu; te wspaniałe gromady pni sękatych, omszonych, białawych, pooranych bruzdami, wreszcie te smugi delikatnych traw, nikłych kwiatów, rosnących przy drodze. Strumienie śpiewały. Zaiste, jest w tem niewypowiedziana rozkosz, prowadzić kobietę, która na ślizkich ścieżkach wysłanych mchem udaje że się boi lub naprawdę się boi i przylepia się do ciebie i przyciska się mimowoli lub rozmyślnie świeżem i wilgotnem ramieniem, ciężarem swego pulchnego i białego ciała, i uśmiecha się kiedy jej powiesz że przeszkadza powozić. Koń, jakgdyby był w sekrecie tych zalotów, patrzy na prawo i na lewo.
Ten widok nowy dla hrabiny, ta natura tak potężna w swoich przejawach, tak mało znana i tak wielka, pogrążyły ją w marzeniu; oparła się o tilbury i syciła się rozkoszą że jest obok Emila; oczy jej były zajęte, serce jej mówiło, odpowiadało temu wewnętrznemu głosowi harmonizującemu z jej własnym. On także patrzał na nią ukradkiem, napawał się tą marzącą zadumą, w czasie której wstążki u jej czepeczka rozwiązały się i z rozkoszną beztroską zdały na igraszkę wiatru jedwabne pukle blond włosów. Jadąc tak na oślep, dojechali do zamkniętej barjery, nie mieli klucza; zawołali Józefa, ale i on także nie miał...
— Zatem przejdźmy się, Józef popilnuje powoziku, odnajdziemy go...
Zapuścili się w gąszcz i niebawem ujrzeli krajobraz dość często spotykany w lesie. Dwadzieścia lat wprzódy, węglarze urządzili tam swoją węglarkę, i miejsce pozostało ubite: wszystko było spalone na dość znacznej przestrzeni. W dwadzieścia lat, natura zdołała tam stworzyć sobie ogród kwiatów, bukiet dla siebie samej, tak jak czasem artysta robi sobie tę przyjemność, aby wymalować dla siebie obraz... Ten rozkoszny koszyczek otoczony jest pięknemi drzewami, których wierzchołki opadają w szerokich frendzlach, tworząc olbrzymi baldachim nad tem łożem, na którem spoczywa bogini. Węglarze chodzili ścieżką po wodę do oparzeliska, jest tam bajorko zawsze pełne, gdzie woda jest czysta. Ta ścieżka istnieje, zaprasza cię, abyś szedł w dół zakrętami pełnemi kokieterji; nagle droga się ucina: widzisz ścianę niby kanwę zahaftowaną tysiącem korzeni. Ten nieznany staw okolony jest płaskim i gładkim trawnikiem; jest tam kilka topoli, kilka wierzb, chroniących swoim lekkim cieniem darniową ławkę, jaką sobie zbudował węglarz leniwy albo lubiący dumać. Żaby skaczą, cyranki pluskają się, ptaki wodne przylatują i odlatują, zając pomyka: jesteś panem tej rozkosznej wanny, strojnej wspaniałemi trzcinami. Nad waszemi głowami drzewa grupują się w rozmaitych postawach; tu pnie które schodzą w kształcie wężów boa, tam słupy buków proste jak greckie kolumny. Ślimaki przechadzają się tam w pokoju. Lin pokazuje wam swój pyszczek, wiewiórka spogląda na was. Wreszcie, kiedy Emil i hrabina zmęczeni usiedli, nie wiem jaki ptak zanucił śpiew jesienny, jeden z owych hymnów miłosnych, które słyszy się wszystkiemi zmysłami naraz.
— Co za cisza! szepnęła wzruszona hrabina jakby bojąc się zmącić ten spokój.
Patrzyli na zielone plamy na wodzie, owe światy w których tworzy się życie; pokazywali sobie jaszczurkę bawiącą się w słońcu i uciekającą za ich zbliżeniem, dzięki czemu zyskała sobie miano przyjaciela ludzi. Dowodzi w ten sposób, jak dobrze ich zna, powiadał Emil. Pokazywali sobie żaby, które, bardziej ufne, wypływały na wodę na posłaniu z rzerzuchy, błyszcząc oczyma podobnemi do karbunkułów. Prosta i luba poezja natury sączyła się w te dwie dusze zmęczone sztucznością świata, i pogrążała je w pełnej wynurzenia zadumie... Naraz, Blondet zadrżał i pochylając się do ucha hrabiny, rzekł:
— Słyszysz?
— Co takiego?
— Dziwny odgłos...
— Oto literaci, mieszczuchy, nie mają pojęcia o wsi; to dzięcioł robi sobie dziurę... Założę się, że pan nie zna najciekawszej właściwości tego ptaka; z chwilą gdy zadał jedno uderzenie dziobem, a zadaje ich tysiące aby wydrążyć dąb dwa razy grubszy od pana, idzie zajrzeć czy już przebił drzewo, i zagląda tak co chwilę.
— Ten hałas, droga nauczycielko przyrody, to nie jest hałas zwierzęcia; jest w nim coś inteligentnego, co zwiastuje człowieka.
Hrabinę ogarnął paniczny strach; uciekła z powrotem w stronę klombu kwiatów, chciała wydostać się z lasu.
— Co pani?... krzyczał Blondet, niespokojny, biegnąc za nią.
— Zdawało mi się, że widzę oczy... rzekła, kiedy dotarła do ścieżki, którą przybyli do węglarki. W tej chwili, usłyszeli głuchą agonję istoty mordowanej znienacka. Hrabina, której strach podwoił się, uciekła tak żywo, że Blondet zaledwie jej mógł nadążyć. Biegła, biegła, jak błędny ognik, nie słyszała Emila, który krzyczał: „Myli się pani...“. Biegła ciągle. Blondet zdołał ją dogonić, i biegli tak oboje coraz dalej. Wreszcie oparli się o państwa Michaud, którzy nadchodzili prowadząc się pod rękę. Emil zdyszany, hrabina bez tchu, jakiś czas nie mogli mówić, poczem wytłómaczyli sytuację. Michaud zaczął wraz z Blondetem żartować ze strachów hrabiny; poczem wyprowadził dwoje zbłąkanych na ścieżkę wiodącą do kabrjoletu. Kiedy dochodzili do barjery, pani Michaud krzyknęła:
— Książę!
— Książę! Książę! krzyczał strażnik, gwizdał raz, drugi, jeszcze raz, ani śladu charta.
Emil wspomniał o osobliwych odgłosach od których zaczął się ten popłoch.
— Moja żona słyszała ten hałas, ale ja się z niej wyśmiałem.
— Zabito Księcia! wykrzyknęła hrabina, jestem pewna teraz, zabito go podrzynając mu gardło od jednego zamachu; to co słyszałam, to był ostatni jęk konającego zwierzęcia.
— Do licha! rzekł Michaud, rzecz warta, aby ją wyświetlić.
Emil i Michaud zostawili panie z Józefem i końmi, i wrócili do gaju wyrosłego na dawnej węglarce. Zeszli do jeziorka, przetrząsnęli zarośle, nie znaleźli żadnego śladu. Blondet wyszedł pierwszy, ujrzał w kępie drzew rosnących wyżej jedno z owych drzew z uwiędłemi liśćmi; pokazał je Michaudowi i chciał je iść obejrzeć. Obaj puścili się na przełaj przez las, omijając pnie, okrążając krzaki głogów i nieprzebyte chaszcze i znaleźli drzewo..
— Piękny wiąz! rzekł Michaud, ale to robak, robak który ogryzł dokoła korę u jego stóp. Schylił się, wziął korę i podniósł ją: „O, niech pan patrzy, co za robota!“.
— Dużo jest robaków w waszym lesie, rzekł Blondet.
W tej chwili, Michaud spostrzegł o kilka kroków czerwoną plamę, dalej zaś głowę swego charta. Westchnął: „Łajdaki! Pani miała słuszność!“.
Blondet i Michaud poszli obejrzeć ciało i stwierdzili, że jak przeczuła hrabina, ucięto Księciu głowę; aby zaś nie szczekał, zwabiono go kawałkiem wędzonki, który jeszcze trzymał w pysku.
— Biedne zwierzę, zginęło tem czem grzeszyło!
— Zupełnie jak prawdziwy książę, rzekł Blondet.
— Był tu ktoś, kto umknął nie chcąc abyśmy go zdybali, rzekł Michaud, i który widocznie dopuszczał się jakiegoś ciężkiego przestępstwa; ale nie widzę ściętych gałęzi ani drzew.
Blondet i strażnik zaczęli szperać z uwagą, oglądając każde miejsce nim w nie postawili nogę. O kilka kroków, Blondet ukazał drzewo koło którego trawa była zdeptana, zgnieciona, i dwa wyżłobione ślady.
— Ktoś tutaj klęczał, i to kobieta; nogi mężczyzny nie zostawiłyby od kolan tyle położonej trawy; to zarys spódnicy...
Strażnik, zbadawszy pień drzewa, ujrzał zaczętą pracę około wiercenia dziury; ale nie znalazł owego robaka o skórze silnej, błyszczącej, łuskowatej, utworzonej z ciemnych punkcików, zakończonej podobnie jak u chrabąszcza, którego ma głowę, macki, oraz parę silnych szczypców służących do podcinania korzeni.
— Drogi panie, rozumiem teraz wielką ilość martwych drzew, które zauważyłem dziś rano z zamkowej terasy, i to ściągnęło mnie tutaj dla zbadania przyczyny zjawiska. Roi się tu od robaków; ale to są wasi chłopi, którzy wychodzą z lasu...
Strażnik zaklął i pobiegł wraz z Blondetem do hrabiny, prosząc ją aby zabrała z sobą jego żonę. Wziął konia Józefa, którego odesłał do zamku pieszo, i znikł z nadzwyczajną chyżością, aby przeciąć drogę kobiecie która zabiła jego psa i przychwycić ją z zakrwawionym nożem i narzędziem do dziurawienia pni. Blondet usiadł między hrabiną a panią Michaud i opowiedział im koniec Księcia, oraz smutne odkrycie jakiego stał się powodem.
— Mój Boże, powiedzmy to generałowi zanim siądzie do śniadania! wykrzyknęła hrabina; mógłby paść od gniewu.
— Przygotuję go, rzekł Blondet.
— Zabili psa, rzekła Olimpja wycierając łzy.
— Więc tak lubiłaś tego charta, moje dziecko, rzekła hrabina, że go tak opłakujesz?...
— Myślę o Księciu jedynie jako o złowrogiej przepowiedni; drżę aby się mężowi nie zdarzyło nieszczęście.
— Jak oni nam zepsuli ten ranek! rzekła hrabina z rozkoszną minką.
— Jak oni psują okolicę! odparła smutno młoda kobieta.
Zastali generała przy bramie.
— Skądże wy wracacie? rzekł.
— Dowie się pan, odrzekł Blondet z tajemniczą miną, pomagając wysiąść pani Michaud, której smutek uderzył hrabiego.
W chwilę potem, Blondet i generał znaleźli się na terasie...
— Potrafi pan zapanować nad sobą, nie wpadnie pan w gniew... nieprawdaż?
— Nie, odparł generał, ale niech pan mówi o co chodzi, bo inaczej pomyślę, że pan sobie żartuje ze mnie...
— Widzi pan te drzewa z martwemi liśćmi?
— Tak.
— Widzi pan te inne, takie blade?
— Tak.
— A więc, ile drzew martwych, tyle zabitych przez pańskich chłopów, o których pan sądzi, że ich pan zdobywa sobie dobrodziejstwami.
I Blondet opowiedział przygody tego ranka.
Generał był tak blady, że Blondet się przestraszył.
— Generale, klnij pan, grzmij, wybuchaj; pański spokój może panu jeszcze bardziej zaszkodzić niż gniew.
— Pójdę zapalić, odparł generał udając się do swej altany.
W czasie śniadania Michaud wrócił; nie zdołał zdybać nikogo. Sibilet, wezwany przez generała, przybył również.
— Panie Sibilet, i pan panie Michaud, rozgłoście ostrożnie w okolicy, że dam tysiąc franków temu, kto mi pochwyci na gorącym uczynku niszczycieli moich drzew; trzeba poznać narzędzie, którem się posługują, dowiedzieć się gdzie je kupili; mam mój plan.
— Ci ludzie nie są do kupienia, rzekł Sibilet, kiedy chodzi o zbrodnię obmyśloną i wykonaną na ich korzyść; nie da się bowiem zaprzeczyć, że ten piekielny wynalazek był obmyślony, skombinowany...
— Tak, ale tysiąc franków dla nich, to jeden albo dwa morgi ziemi.
— Spróbujemy, rzekł Sibilet; za tysiąc pięćset podejmuję się znaleźć zdrajcę, zwłaszcza jeżeli mu się dochowa tajemnicy.
— Ale róbmy tak, jakbyśmy nie wiedzieli o niczem, zwłaszcza ja; raczej trzeba, aby to pan spostrzegł bez mojej wiedzy, inaczej padlibyśmy ofiarą jakiejś sztuczki. Tych zbójów trzeba się strzec bardziej niż wroga na wojnie.
— Ależ to jest wróg, rzekł Blondet.
Sibilet spojrzał nań z pod oka, jak człowiek który rozumie doniosłość tego słowa, i odszedł.
— Nie podoba mi się ten Sibilet, dodał Blondet kiedy usłyszał że tamten wyszedł z domu, to fałszywy człowiek.
— Dotąd nie mam mu nic do zarzucenia, odparł generał.
Blondet odszedł, aby napisać listy. Stracił beztroskę i wesołość, jakie miał za pierwszym pobytem; był niespokojny i zamyślony; to nie były u niego przeczucia jak u pani Michaud, to było raczej oczekiwanie spodziewanych i pewnych nieszczęść. Powiadał sobie: Wszystko to skończy się źle; jeżeli generał nie zdecyduje się i nie opuści pola bitwy gdzie go miażdży liczba, będzie tu wiele ofiar; kto wie nawet, czy on wyjdzie z tego cało, on i jego żona? Mój Boże! ta istota tak cudowna, tak oddana, tak doskonała, tak ją narażać!... I on niby ją kocha! Więc dobrze, podzielę ich niebezpieczeństwa, a jeśli nie zdołam ich ocalić, zginę z nimi!
W nocy Marja Tonsard była na drodze do Soulanges; siedziała na kraju mostka, czekając na Bonnebaulta, który, wedle swego zwyczaju, spędził dzień w kawiarni. Usłyszała go zdala, krok jego zaś powiedział jej, że jest pijany i że przegrał, wówczas bowiem gdy wygrał, śpiewał.
— To ty, Bonnebault?
— Tak, mała.
— Co tobie?
— Winien jestem dwadzieścia pięć franków, a raczejby mi dwadzieścia pięć razy skręcili kark, nim je znajdę.
— Słuchaj, możemy mieć pięćset, szepnęła mu do ucha.
— Och, pewnie chodzi o to, żeby zabić kogo, ale ja chcę żyć...
— Cicho-że bądź, Vaudoyer nam je daje, jeśli mu dasz przyłapać matkę przy drzewie.
— Wolę raczej zabić człowieka, niż sprzedać moją matkę. Ty masz przecie babkę, Tonsardową, czemuż jej nie wydasz?
— Gdybym spróbowała, ojciec by się pogniewał i nie pozwalałby na figle.
— To prawda; wszystko jedno, moja matka nie pójdzie do więzienia; biedna stara, piecze mi chleb, znajduje mi jakieś łachy, sam nie wiem jak... Do więzienia... i to przezemnie!... nie miałbym chyba serca, nie, nie. I, z obawy aby jej nie sprzedali, powiem jej zaraz wieczór, by już nie nacinała drzew.
— Więc dobrze, ojciec zrobi co zechce, powiem mu, że jest pięćset franków do zarobienia, spyta babki czy chce. Siedemdziesięcioletniej kobiety nie wpakują przecie do więzienia. A zresztą, lepiej by jej tam było, niż w jej norze...
— Pięćset franków!... Powiem matce, rzekł Bonnebault; ostatecznie, jeżeli ma ochotę mi je dać, zostawię jej coś aby mogła żyć w więzieniu. Będzie przędła, jakoś się zajmie, będą ją dobrze żywili, będzie miała dach nad głową i mniej zgryzot niż w domu. Do jutra, mała... nie mam czasu na rozmowę.
Nazajutrz, o piątej rano, o świcie, Bonnebault i jego matka zapukali do karczmy Pod Wiechą, gdzie była na nogach tylko stara Tonsardowa.
— Marja! krzyknął Bonnebault, sprawa załatwiona.
— Czy to ta wczorajsza o drzewo? rzekła stara Tonsardowa; wszystko ułożone, ja biorę na siebie.
— Ale! hale! mój chłopak ma przyrzeczony jeden mórg za tę cenę od pana Rigou...
Dwie stare zaczęły się kłócić, która będzie sprzedana przez swoje dzieci. Na odgłos sprzeczki, dom się obudził. Tonsard i Bonnebault wzięli każdy stronę swojej matki.
— Ciągnijcie słomkę, rzekła młodsza Tonsardowa.
Krótsza słomka rozstrzygnęła na rzecz karczmy. W trzy dni później, o świcie, żandarmi zabrali z lasu w La-Ville-aux-Fayes starą Tonsardową przychwyconą na gorącym uczynku przez generalnego strażnika i jego ludzi oraz przez polowego, z lichą piłką, którą kaleczyła drzewo, oraz z kawałkiem żelaza którym delinkwenci wygładzali te okrężne uszkodzenia jak owad wygładza swoją drogę. Stwierdzono w protokóle tę zdradziecką operację na sześćdziesięciu drzewach w obwodzie pięciuset kroków. Starą Tonsardową przeniesiono do Auxerre, rzecz należała do jurysdykcji sądu karnego.
Kiedy Michaud ujrzał pod drzewem starą Tonsardową, nie mógł się wstrzymać aby sobie nie rzec: „Oto ludzie, których oboje państwo obsypują dobrodziejstwami!... Dalibóg, gdyby pani mnie usłuchała, nie dałaby posagu Katarzynie, to jeszcze gorsze ziółko niż jej babka...“.
Stara podniosła na Michauda szare oczy i rzuciła mu jadowite spojrzenie. W istocie, dowiedziawszy się kto jest sprawcą zbrodni, hrabia zabronił żonie dać cokolwiek Katarzynie Tonsard.
— Będzie to o tyle słuszniej, rzekł Sibilet, iż dowiedziałem się, że Godain kupił grunt już na trzy dni zanim Katarzyna przyszła do pałacu. Tak więc, ci ludzie z góry liczyli na tę scenę i na współczucie jaśnie pani. Ta Katarzyna zdolna jest samochcąc doprowadzić się do tego stanu, żeby mieć pozór do wydobycia sumy, bo Godain nie ma w tem udziału...
— Co za ludzie, rzekł Blondet, hultaje paryscy to są święci...
— Och, proszę pana, rzekł Sibilet, dla interesu wszędzie dzieją się okropności. Czy pan wie, kto zdradził Tonsardową?
— Nie!
— Wnuczka jej Marja, zazdrosna o małżeństwo siostry, i chcąc zdobyć sobie posag...
— To okropne! rzekł hrabia, ależ oni by mordowali...
— Och, rzekł Sibilet, dla lada czego; im tak mało zależy na życiu, tym ludziom; przykrzy się im wciąż pracować. Och, proszę pana, po wsiach dzieją się lepsze rzeczy niż w Paryżu; ale panby nie uwierzył.
— Bądźże tu dobrym i miłosiernym! rzekła hrabina.
W wieczór aresztowania, Bonnebault przyszedł do karczmy Pod Wiechą, gdzie cała rodzina Tonsardów weseliła się wielce.
— Tak, tak, cieszcie się, dowiedziałem się przez Vaudoyera, że, aby was ukarać, hrabina cofa tysiąc franków przyrzeczonych Godainowej; generał nie pozwala dać tych pieniędzy.
— To ten łajdak Michaud doradził jej, rzekł Tonsard; matka słyszała, powiedziała mi to w La-Ville-aux-Fayes, gdzie byłem jej zanieść pieniądze i rzeczy, Więc dobrze, niech nie daje; za nasze pięćset franków Godain spłaci grunt, a my się zemścimy za to we dwóch z Godainem... Haha! Michaud mięsza się do naszych spraw! to mu nie wyjdzie zanadto na dobre... Co jego to obchodzi, pytam się kogo? czy to się dzieje w jego lesie? To on jest sprawcą całego tego gwałtu... on przecież trafił na ślad wówczas gdy matka ucięła łeb jego psu. A gdybym ja się wmieszał do spraw pałacowych! gdybym powiedział generałowi, że jego żona przechadza się rano po lesie z młodym człowiekiem nie obawiając się rosy? Trzeba mieć na to ciepłe nóżki!...
— Generał, generał, rzekł Kuternoga. Z generałem możnaby zrobić wszystko co się zechce; ale Michaud podbija mu bębenka... Utrapieniec! Głupiec który nie zna swego rzemiosła; za moich czasów wszystko szło zupełnie inaczej.
— Och! rzekł Tonsard, to były dobre czasy dla wszystkich... powiedz Vaudoyer?
— To pewna, odparł, że gdyby Michauda nie stało, bylibyśmy spokojniejsi.
— Dosyć gawędy, rzekł Tonsard, pogadamy o tem później przy księżycu, w polu.
Pod koniec października, hrabina wyjechała i zostawiła generała w Aigues; miał wrócić do Paryża znacznie później. Pani nie chciała stracić pierwszego przedstawienia w teatrze Włoskim, czuła się zresztą sama, nudziła się, nie miała już towarzystwa Emila, który pomagał jej spędzać czas, kiedy generał uganiał po wsi i załatwiał interesy.
Listopad, była to istna zima, ciemna i szara, przeplatana mrozem i odwilżą, śniegiem i deszczem. Sprawa starej Tonsardowej wymagała podróży świadków, i Michaud przybył zeznawać. Pan Rigou zainteresował się tą starą; dał jej adwokata, który oparł się w swojej obronie na wyłączności zeznań świadków interesowanych i na braku wszelkiego świadka na obronę. Ale świadectwa Michauda i jego strażników, potwierdzone zeznaniem polowego i dwóch żandarmów, rozstrzygnęły sprawę; matkę Tonsarda skazano na pięć lat więzienia, a adwokat powiedział jej synowi:
— To zeznaniom tego Michaud zawdzięczacie wynik.
Pewnej soboty wieczór, Kuternoga, Bonnebault, Godain, Tonsard, jego córki, żona, stary Fourchon, Vaudoyer i kilku robotników wieczerzało w karczmie. Księżyc świecił blado, był silny mróz od którego ziemia robi się sucha; pierwszy śnieg stopniał, tak więc kroki człowieka w polu nie zostawiały śladów, przy pomocy których zdobywa się w poważnych wypadkach poszlaki zbrodni. Jedli potrawkę z zająca pochwyconego w sidła, śmieli się, pili, było to nazajutrz po ślubie Godainowej, którą miało się odprowadzić do domu. Dom jej był niedaleko domu Kuternogi. Kiedy Rigou sprzedawał mórg ziemi, to dlatego, że był odosobniony i blisko lasu. Kuternoga i Vaudoyer wzięli swoje fuzje aby odprowadzić pannę młodą; ale cała wieś spała, nie widać było ani jednego światła. Tylko to wesele czuwało i robiło hałas jak wszyscy djabli. W tej chwili weszła stara Bonnebault, każdy popatrzał na nią.
— Zdaje się, rzekła do ucha Tonsarda i jego synów, że kobita zacznie rodzić. On osiodłał konia i pojedzie po doktora Gourdon do Soulanges.
— Siadajcie, matko, rzekł Tonsard, który ustąpił jej miejsca przy stole i poszedł się położyć na ławie.
W tej chwili rozległ się galop konia, który przejechał szybko przez drogę. Tonsard, Kuternoga i Vaudoyer wyszli nagle i ujrzeli p. Michaud jadącego przez wieś.
— Jak on rozumie swój interes, rzekł Kuternoga, bierze się przez Blangy i przez gościniec, to pewniejsze...
— Tak, rzekł Tonsard, ale wróci z panem Goudron.
— Nie zastanie go może, rzekł Kuternoga, oczekiwano go w Couches, dla poczmistrzowej. Też pomysł o tej porze niepokoić ludzi!
— W takim razie pojedzie gościńcem z Soulanges do Couches, to najkrócej.
— I to najpewniejsze dla nas, rzekł Kuternoga. W tej chwili pięknie świeci księżyc, na gościńcu nie ma strażników jak w lesie, słyszy się z daleka; z zarośli, w miejscu gdzie łączą się z laskiem, można wygarnąć do człowieka z tyłu jak do królika, o pięć kroków...
— Będzie wpół do dwunastej kiedy on będzie tamtędy przejeżdżał, rzekł Tonsard, straci pół godziny na jazdę do Soulanges i tyleż na powrót... A, ba, moje dzieci, gdyby pan Gourdon był w drodze...
— Nie kłopocz-że się, rzekł Kuternoga, ja będę o dziesięć minut od ciebie na drodze z Blangy do Soulanges, Vaudoyer o dziesięć minut od ciebie od strony Couches, i gdyby ktoś przejeżdżał, powóz, poczta, żandarmi, słowem ktokolwiek, damy głuchy strzał w ziemię.
— A jeśli go chybię?...
— Ma rację, rzekł Kuternoga, ja jestem lepszy strzelec niż ty, Vaudoyer, pójdę z tobą, Bonnebault mnie zastąpi, krzyknie, to lepiej słychać, a mniej jest podejrzane.
Wszyscy trzej wrócili do izby, zabawa szła swoim torem; tylko o jedenastej, Vaudoyer, Kuternoga, Tonsard i Bonnebault wyszli z fuzjami, tak że żadna z kobiet nie zwróciła na to uwagi. Wrócili zresztą w trzy kwadranse potem i pili aż do pierwszej z rana. Dwie Tonsardki, ich matka i stara Bonnebault tyle dali pić młynarzowi, robotnikom i dwom chłopom, zarówno jak Fourchonowi, ojcu Tonsardowej, że leżeli na ziemi i chrapali w chwili gdy czterej biesiadnicy wyszli; za ich powrotem, pobudzono śpiących z których każdy leżał na tem samem miejscu.
Podczas gdy orgja szła w najlepsze, dom państwa Michaud przechodził najstraszliwsze wzruszenia. Olimpja dostała pierwszych bólów, mąż myśląc że już zaczyna się poród, pojechał natychmiast pędem po lekarza. Ale skoro tylko Michaud wyjechał, bóle biednej kobiety uspokoiły się natychmiast; myśl jej bowiem tak była przejęta niebezpieczeństwami, jakie mogły grozić mężowi o tej godzinie w okolicy wrogiej i pełnej zdeterminowanych hultajów, że ta męka duszy była dość silna aby uśmierzyć i zahamować odrazu cierpienia fizyczne. Daremnie służąca przedstawiała pani, że jej obawy są urojone; rzekłbyś że nie rozumie: siedziała przy kominku nadstawiając ucha na każdy szmer. W lęku swoim, który rósł z każdą sekundą, obudziła służącego jakby chcąc wydać jakiś rozkaz. Biedne kobieciątko chodziło po domu w gorączkowem podnieceniu; patrzała w okna, otwierała je mimo zimna; schodziła, otwierała drzwi na dziedziniec, patrzała w dal, słuchała... nic... wciąż nic, mówiła, i wracała zrozpaczona.
Około kwadrans na pierwszą wykrzyknęła: „To on, to on, poznaję jego konia!“ i zeszła wraz ze służącym, który pokwapił się otworzyć bramę. To osobliwe, rzekła, że wraca lasem z Couches. Następnie stanęła jakby zdjęta grozą, nieruchomo, bez głosu. Służący podzielił to przerażenie, było bowiem we wściekłym galopie konia, w szczęku pustych strzemion które dzwoniły, coś niesamowitego, a towarzyszyło tym odgłosom owo znamienne rżenie, jakie konie wydają kiedy biegną same. Niebawem, zbyt wcześnie dla nieszczęsnej kobiety, koń przybył do bramy, dyszący, zlany potem, ale sam; zerwał cugle, w które się z pewnością zaplątał. Olimpja patrzała błędnym wzrokiem na służącego jak otwierał bramę; ujrzała konia i, nie mówiąc słowa, zaczęła biec do zamku jak szalona; przybiegła, padła pod oknami generała, krzycząc: „Panie, panie, zamordowali go!...“.
Krzyk ten był tak straszliwy, że obudził hrabiego: zadzwonił, zbudził cały dom, jęki pani Michaud, która urodziła na ziemi dziecko martwe, ściągnęły generała i służbę. Podniesiono biedną, umierającą kobietę, skonała mówiąc do generała: „Zabili go!“.
— Józefie! krzyknął hrabia na kamerdynera, biegnij po lekarza, może jest jeszcze jaki ratunek... Nie, poproś raczej księdza proboszcza aby przyszedł, bo ta biedna kobieta umarła i dziecko także... Mój Boże! mój Boże! co za szczęście, że żony tu niema!... A ty, rzekł do ogrodnika, idź zobaczyć co się stało.
— Stało się, rzekł chłopak z rządcówki, że koń pana Michaud wrócił przed chwilą sam, z zerwanemi cuglami, z nogami we krwi... Jest plama krwi na siodle...
— Co począć w nocy? rzekł hrabia. Idźcie obudzić Groisona, idźcie zawołać strażników, osiodłajcie konie, przetrząśniemy wieś.
O świcie, osiem osób, hrabia, Groison, trzej strażnicy i dwaj żandarmi przybyli z Soulanges z wachmistrzem, przetrząsnęli okolicę. Znaleziono w końcu, około południa, ciało generalnego strażnika w kępce drzew, między gościńcem a drogą do La-Ville-aux-Fayes, na skraju parku Aigues, o pięćset kroków od bramy Couches. Dwaj żandarmi pojechali, jeden do La-Ville-aux-Fayes sprowadzić prokuratora, drugi do Soulanges po sędziego pokoju. Znaleziono na drodze ślady konia, który stanął dęba, oraz wyraźne ślady galopa wystraszonego zwierzęcia, aż do pierwszej ścieżki leśnej poniżej żywopłotu. Koń, nie powodowany już przez jeźdźca, pomknął tamtędy; znaleziono kapelusz zabitego na tej ścieżce. Pędząc do stajni, koń obrał najkrótszą drogę. Michaud miał kulę w plecach, krzyż pacierzowy był strzaskany.
Groison i wachmistrz zbadali z niezwykłą roztropnością grunt dokoła śladów końskich, które zdradzały to, co w stylu sądowym nazywa się teatrem zbrodni; ale nie mogli dojrzeć żadnej wskazówki: ziemia była zbyt zmarznięta, aby zachować odcisk stóp mordercy; znaleźli jedynie papier od naboju. Kiedy prokurator, sędzia śledczy i pan Gourdon przybyli aby zabrać ciało i dokonać autopsji, stwierdzono, że kula, która zgadzała się ze szczątkami kłaków, to była kula karabinowa wystrzelona z karabinu, nie było zaś ani jednego karabinu w całem Blangy. To było również zdanie wachmistrza i porucznika żandarmerji w La-Ville-aux-Fayes.
— Niepodobna, aby to nie była sprawka miejscowych ludzi, rzekł wachmistrz, ale są dwie wsie, Couches i Blangy, a w każdej pięć do sześciu osób zdolnych popełnić ten mord. Ten, którego podejrzewałbym najbardziej, Tonsard, spędził noc na hulance, ale pański wice-mer generale, był na weselu; Langlumé, pański młynarz, nie opuścił ich. Byli pijani tak, że ledwie trzymali się na nogach, odprowadzili pannę młodą o w pół do pierwszej, przybycie zaś konia świadczy, że Michaud padł zamordowany między jedenastą a północą. O kwadrans na jedenastą, Groison widział całe wesele przy stole, a pan Michaud przejechał tamtędy spiesząc do Soulanges, dokąd przybył o jedenastej. Koń jego wystraszył się między dworkami przy drodze; ale może on dostał strzał przed Blangy, i trzymał się jakiś czas. Trzeba wydać nakaz aresztowania co najmniej dwudziestu osób, uwięzić wszystkich podejrzanych; ale panowie znają chłopów tak jak ja; możecie ich trzymać rok w więzieniu, nie wydobędziecie z nich nic. Co zrobicie tym wszystkim, którzy byli u Tonsarda?
Sprowadzono Langlumé, młynarza i wice-mera przy generale Montcornet, opowiedział swój wieczór; byli wszyscy w karczmie; nikt nie wychodził, chyba na parę chwil, na dziedziniec... Poszedł tam z Tonsardem około jedenastej; mówili o księżycu i o pogodzie; nie słyszeli nic. Wymienił wszystkich obecnych; żaden z nich nie opuścił karczmy. O drugiej, wszyscy odprowadzili nowożeńców do domu.
Generał zdecydował z wachmistrzem, porucznikiem żandarmerji i prokuratorem, aby sprowadzić z Paryża zdolnego agenta policji, który przybędzie do zamku jako robotnik i który będzie się prowadził dość licho, tak aby go odprawiono; będzie pił, zacznie przesiadywać Pod Wiechą i zostanie we wsi odkazując się na generała. Był to najlepszy sposób aby wyśledzić jakąś poszlakę i schwycić ją w lot.
— Gdybym miał wydać na to dwadzieścia tysięcy odkryję w końcu mordercę mego biednego Michaud... powtarzał bez ustanku generał Montcornet. Wyjechał z tą myślą i wrócił z Paryża z jednym z najsprytniejszych agentów, który ulokował się w zamku aby kierować rzekomemi robotami i który bawił się kłusownictwem. Złapano go na tem, generał wyrzucił go i wrócił do Paryża w lutym.
W miesiacu maju, kiedy nastały ciepłe dni i kiedy Paryżanie przybyli do Aigues, pewnego wieczora pan de Troisville, którego ściągnęła tam córka, Blondet, ksiądz Brossette, generał, podprefekt La-Ville-aux-Fayes bawiący w zamku z wizytą, grali jedni w wista, drudzy w szachy: było wpół do dwunastej. Józef przyszedł oznajmić panu, że ten odprawiony zły robotnik chce z nim mówić; powiada, że generał mu jest winien pieniądze z dawnej należności. Jest (powiada kamerdyner) zupełnie pijany.
— To dobrze, idę. I generał udał się na trawnik w pewnem oddaleniu od zamku.
— Panie hrabio, rzekł agent, nie wydobędzie się nic z tych ludzi. Wszystko co mogłem odgadnąć, to że, jeśli pan zostanie w tych stronach i zechce aby mieszkańcy wyrzekli się obyczajów do jakich wdrożyła ich panna Laguerre, i pana może dosięgnąć kula... Pozatem, nie mam co robić tutaj; mają się przedemną na baczności bardziej niż przed pańskimi strażnikami.
Hrabia zapłacił szpiega, który wyjechał, a wyjazd ten usprawiedliwił podejrzenia wspólników śmierci Michauda. Ale kiedy generał wrócił do salonu, do rodziny i gości, na twarzy jego malowały się ślady tak żywego i głębokiego wzruszenia, że żona jego, niespokojna, podeszła spytać czego się dowiedział.
— Droga, nie chciałbym cię przestraszać, ale dobrze jest abyś wiedziała, że śmierć Michauda jest ostrzeżeniem, jakie nam dają abyśmy opuścili te strony.
— Ja, rzekł pan de Troisville, nie ustąpiłbym; miałem tego rodzaju trudności w Normandji, ale w innej postaci, i wytrwałem; teraz wszystko idzie dobrze.
— Panie margrabio, rzekł podprefekt, Normandja a Burgundja to dwa bardzo różne kraje. Winne grono czyni krew gorętszą niż owoc jabłoni. Nie znamy tak dobrze prawa i procedury, a mamy dokoła lasy; przemysł jeszcze nas nie wyrobił, jesteśmy dzicy... Jeżeli wolno mi dać radę panu hrabiemu, radziłbym mu sprzedać majątek i umieścić pieniądze w banku; podwoi swoje dochody i nie będzie miał żadnego kłopotu. Jeżeli lubi wieś, kupi sobie w okolicach Paryża pałac z parkiem, równie piękny jak zamek w Aigues, otoczony murem, gdzie mu nikt nie wejdzie. Będzie miał jedynie grunty wynajęte ludziom, którzy będą przyjeżdżali w kabrjolecie płacić czynsz w banknotach, i nie będzie potrzebował w ciągu roku sporządzać ani jednego protokułu... Będzie tam mógł pojechać i wrócić w ciągu trzech czy czterech godzin, a pan Blondet i pan margrabia będą nas mogli odwiedzać częściej, nieprawdaż pani hrabino?...
— Ja, cofać się przed chłopami, kiedy nie cofnąłem się nawet przed Dunajem!
— Tak, ale gdzie są pańscy kirasjerzy? rzekł Blondet.
— Taki piękny majątek!...
— Dostanie pan dziś za niego więcej niż dwa miljony!
— Sam zamek musiał kosztować tyle, rzekł pan de Troisville.
— Jedna z najpiękniejszych posiadłości jakie istnieją na dwadzieścia mil w około! rzekł podprefekt, ale znajdzie pan jeszcze ładniejsze w okolicach Paryża.
— Ile to daje renty, dwa miljony? spytała hrabina.
— Dziś, około ośmdziesięciu tysięcy franków, odparł Blondet.
— Aigues nie przynoszą gotówką ani trzydziestu tysięcy, rzekła hrabina, a i to, w ciągu tych lat, zrobiłeś olbrzymie wkłady, otoczyłeś lasy rowem...
— Można mieć dzisiaj, rzekł Blondet, królewski pałac za czterysta tysięcy franków w okolicach Paryża. Kupuje się poprostu szaleństwo cudze.
— Myślałem, że ci zależy na Aigues? rzekł hrabia do żony.
— Czy nie czujesz, że tysiąc razy więcej zależy mi na twojem życiu, odparła. Zresztą, od śmierci mojej biednej Olimpji, od czasu zamordowania Michauda, ta okolica stała mi się wstrętna; każda spotkana twarz wydaje mi się zbrojna jakimś posępnym lub groźnym wyrazem.
Nazajutrz rano, w salonie mera w La-Ville-aux-Fayes, pan Gaubertin przyjął podprefekta tem zdaniem:
— I cóż, panie des Lupeaulx, wraca pan z Aigues?...
— Tak, odparł podprefekt z miną dyskretnego tryumfu, obejmując tkliwem spojrzeniem pannę Elizę, boję się, że stracimy generała, sprzeda swój majątek..
— Mężusiu, polecam ci moją willę... nie chcę już tego hałasu, tego kurzu w La-Ville-aux-Fayes; jak biedny uwięziony ptak wdycham zdaleka powietrze pól, lasów, rzekła omdlewającym głosem pani Izaura z nawpół zamkniętemi oczyma, pochylając głowę na ramię, i kręcąc niedbale pierścienie swoich blond włosów.
— Bądźże ostrożna... rzekł pocichu Gaubertin, takie paplanie nie pomoże mi do kupienia pawilonu... Następnie, zwracając się do podprefekta: Więc wciąż niema sposobu odkryć sprawców morderstwa? spytał.
— Zdaje się, że nie, odparł podprefekt.
— To bardzo zaszkodzi sprzedaży Aigues, rzekł Gaubertin głośno, jabym ich nie kupił... Ludzie tutejsi są zbyt niesforni, nawet za czasu panny Laguerre miałem z nimi spory, a przecież sam Bóg wie jak ona na wszystko pozwalała.
Z końcem maja nic nie zwiastowało aby generał miał zamiar sprzedawać Aigues, był niezdecydowany. Pewnego wieczora, około dziesiątej, wracał z lasu jedną z alej wiodących do myśliwskiego pawilonu. Znalazłszy się blisko zamku, odprawił swego strażnika. Na zakręcie, człowiek uzbrojony w strzelbę wyszedł z krzaków.
— Generale, rzekł, trzeci już raz znajdujesz się na muszce mojej strzelby, i trzeci raz darowuję ci życie...
— I czemuż ty mnie chcesz zabić, Bonnebault? rzekł hrabia, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
— Na honor, nie ja to zrobię, to zrobi kto inny, a ja, widzi pan, kocham ludzi którzy służyli Cesarzowi, nie mogę się zdobyć na to, aby pana zabić jak kuropatwę. Niech mnie pan nie pyta, nie powiem nic... Ale ma pan wrogów, potężniejszych, chytrzejszych od pana, którzy w końcu pana zgniotą; jeśli pana zabiję, dostanę tysiąc talarów i ożenię się z Marją Tonsard. Więc dobrze, niech mi pan da parę morgów ziemi i byle chałupę, a będę mówił to co mówię, że nie zdarzyła się sposobność... Będzie pan miał jeszcze czas sprzedać swój majątek i wyjechać, ale niech się pan śpieszy. Ja jestem jeszcze niezły chłopak, mimo że wielkie ladaco; ale inny mógłby panu zrobić krzywdę.
— A jeżeli ci dam to, o co prosisz, czy powiesz mi, kto ci przyrzekł trzy tysiące?
— Nie wiem; a osobę, która mnie do tego popycha, zanadto kocham, aby ją zdradzić. Zresztą, gdyby pan i wiedział, że to Marja Tonsard, nie na wieleby się to panu zdało; Marja będzie niema jak mur, a ja zaprę się że to panu powiedziałem.
— Przyjdź do mnie jutro, rzekł generał.
— Wystarczy, rzekł Bonnebault; gdyby uważano że jestem niezręczny, uprzedzę pana.
W tydzień po tej osobliwej rozmowie, cały powiat, cały departament i Paryż były pokryte olbrzymiemi afiszami oznajmiającemi sprzedaż Aigues na działy, w kancelarji pana Corbineau, rejenta w Soulanges. Wszystkie działy przysądzono panu Rigou; doszły sumy dwóch miljonów stu pięćdziesięciu tysięcy franków. Nazajutrz, Rigou kazał przepisać nazwiska: Gaubertin wziął lasy, a Rigou i Soudry winnice i inne działy. Zamek i park odprzedano czarnej bandzie, z wyjątkiem pawilonu z przyległościami, które sobie zastrzegł pan Gaubertin, aby nim uczcić swoją poetyczną i sentymentalną towarzyszkę.
W wiele lat po tych wypadkach, w zimie roku 1837, jeden z najwybitniejszych pisarzy politycznych owego czasu, Emil Blondet, doszedł do ostatniego stopnia nędzy, którą ukrywał aż dotąd pod pozorami świetnego i wykwintnego życia. Wahał się jeszcze z obraniem rozpaczliwego postanowienia, mimo iż widział, że jego prace, jego inteligencja, jego wytrawna wiedza polityczna nie doprowadziły go do niczego, jak tylko do tego, że był machiną funkcjonującą na cudzy pożytek. Widział, że wszystkie miejsca są zajęte, czuł że doszedł wieku męzkiego bez sławy i bez majątku, widział głupich i tępych mieszczuchów zajmujących miejsce dworaków i głupców Restauracji, widział rząd wskrzeszający najgorsze tradycje z przed roku 1830. Pewnego wieczora, kiedy był bliski samobójstwa, które tylekroć ścigał swą ironią, kiedy, rzucając ostatnie spojrzenie na swą smętną egzystencję, spotwarzaną i przeciążoną o wiele bardziej pracą niż temi orgjami które mu wymawiano, widział szlachetną i piękną postać kobiety, tak jak się widzi posąg, który pozostał czysty i nieskalany pośród najsmutniejszych ruin. W tem odźwierny oddał mu list z czarną pieczęcią: to hrabina de Montcornet oznajmiała mu śmierć generała, który od dość dawna wrócił do służby i dowodził dywizją. Była jego spadkobierczynią, nie miała dzieci. List, mimo iż pełen godności, mówił Blondetowi, że czterdziestoletnia kobieta, którą kochał był młodą, wyciąga doń braterską rękę i znaczny majątek.
Kilka dni temu, odbył się ślub hrabiny de Montcornet i pana Blondet, mianowanego prefektem. Aby się udać do swej prefektury, obrał drogę, na której znajdowały się niegdyś Aigues. Kazał się zatrzymać w miejscu gdzie znajdowały się niegdyś dwa dworki, chcąc odwiedzić wioskę Blangy kryjącą dla obojga podróżnych tyle słodkich wspomnień. Okolica była nie do poznania. Tajemnicze lasy, aleje parkowe, wszystko było wykarczowane; wieś podobna była do kartonu z próbkami u krawca. Chłop objął w posiadanie ziemię jako zwycięzca i jako zdobywca. Była już podzielona na więcej niż tysiąc działek, a ludność Couches i Blangy potroiła się. Zamiana na orną rolę tego pięknego parku, tak rozkosznego niegdyś, odsłoniła pawilon myśliwski, który stał się willą il Buen Retiro jejmość pani Izaury Gaubertin: był to jedyny budynek, który pozostał i który wznosił się nad krajobrazem lub — aby rzec lepiej — nad chłopskiemi polami zastępującemi krajobraz. Budynek ten wyglądał na zamek, tak nędzne były domki zbudowane dokoła, typowe budynki chłopskie.
— Oto postęp, wykrzyknął Emil. To stronnica Umowy Społecznej Jana Jakóba! I ja jestem zaprzężony do machiny społecznej funkcjonującej w ten sposób!... Mój Boże, co się stanie niedługo z królami! Ale co się stanie, przy tym stanie rzeczy, za pięćdziesiąt lat z samymi narodami?...
— Kochasz mnie, jesteś koło mnie, teraźniejszość wydaje mi się bardzo piękna, a mało troszczę się o tak odległą przyszłość, odparła żona.
— Przy tobie niech żyje teraźniejszość! rzekł wesoło zakochany Blondet, a do djabła z przyszłością!
Dał znak woźnicy, konie puściły się galopa, nowożeńcy zaś pogrążyli się z powrotem w słodyczach miodowego miesiąca.
Dając pierwszy raz polskiemu czytelnikowi tę powieść, która przechodziła na warsztacie twórcy takie koleje i przeobrażenia, sądzę iż zajmującem będzie przytoczyć tutaj to, co istnieje z pierwszej jej redakcji, kiedy jeszcze miała nosić tytuł Wielki Właściciel. W planie tej powieści była walka wielkiej własności z drobnem mieszczaństwem. Kwestja chłopska wyłoniła się dopiero w późniejszej realizacji.
Nazwę La-Ville-aux-Fayes, mimo iż dziwaczną, łatwo wytłómaczyć skażeniem tego miana — (w późnej łacinie Villa in fago, gród w lesie).
Nazwa mówi dość wyraźnie, że ziemia ta była pokryta lasem i że ów Frank, któremu przypadła w dziale, zbudował swój gród na wyspie, w połowie mostu, w miejscu wysoce pańskiem i dogodnem do ściągania myta, do czuwania nad młynami, gdzie okoliczni ludzie chodzili mleć zboże; co więcej, mającem tę zaletę, że posiadało niezdobyte naturalne fortyfikacje.
Na drugim końcu most ten kończył się deltą, stworzoną przez ujście rzeki zwanej Armeuse.
Taki jest początek La-Ville-aux-Fayes. Wszędzie gdzie utrwaliła się władza feudalna lub duchowna, zrodziła ona interesy, mieszkańców a później miasta, o ile miejscowość miała warunki aby ściągnąć, rozwinąć lub stworzyć jakiś przemysł. Tak stało się z La-Ville-aux-Fayes, które z końcem XVI wieku nie liczyło ani sześciuset mieszkańców.
Zamek, las oraz należące doń włości nosiły miano Ars i były kolebką szlachetnej rodziny, która za Franciszka I-go dała towarzysza Bajardowi, słynnego Ludwika d’Ars: jest o nim mowa w historji Rycerza bez zmazy i trwogi. Ludwik d’Ars był młodszym synem. Ars dostało się za Henryka III w ręce pana d‘O, który, za miljon ówczesnych talarów, zbudował obecny zamek, jeden z najpiękniejszych w Turenji i w Berry.
Drogą małżeństwa, ziemia d’Ars przeszła do rodziny de Grandlieu, za rządów kardynała de Richelieu.
Dawniejsi finansiści mieli szlachetną ambicję rywalizowania z największymi panami, znakiem zaś potęgi było zawsze wzniesienie pomnika, w którym błyszczał przepych saraceńskiej wspaniałości. W dobie poprzedzającej ów wiek w którym pan d‘O dzierżył w ręku finanse, bankierzy niemieccy, Fuggerowie, wydawszy obiad dla Karola Piątego, wstając od stołu zapalili ogień wekslem na ogromną sumę, którą cesarz był im dłużny. Karol Piąty mianował ich książętami de Babenhausen; istnieje jeszcze włoska linja tego rodu w Almanachu gotajskim.
Bohier, generał finansów, zaczął budować zamek Chenonceaux, który przeszedł przez ręce trzech osób krwi królewskiej, wciąż nieskończony, tak wspaniały był plan finansisty. Semblançay zbudował Azay-le-Rideau. Trzebaby dziś dwóch miljonów, aby dokończyć w Chenonceaux i w Azay-le-Rideau skrzydło, którego brakuje obu zamkom.
Ci wspaniali finansiści, którzy mieli poczucie sztuki, którzy zamawiali freski, budowali zamki, pomagali wznosić katedry, nie istnieją już; i żaden kanclerz nie zbuduje, jak Kardynał, całego miasta wyciągniętego pod sznurek o które zatroszczył się tak mało, że oglądał tylko jego plan.
Wspaniała myśl przyszła panu d‘O, wynalazcy kubanów. Wziął pod swoją opiekę ucznia Jana Goujon, rzeźbiarza i architekta zarazem, jak często w owych czasach. Kazał mu stworzyć arcydzieło i posłał go na wyspę Ars z nieograniczoną władzą nad jego plenipotentami w Turenji, w Berry i Poitou.
Zamek Ars leży tylko o szesnaście mil od Tours, gdzie, jak każdy wie, Dwór zamierzał się osiedlić i dokąd się udawał co rok w owych czasach zamieszek i wojen domowych.
Myślą Katarzyny Medycejskiej, zgodnie z myślą Ludwika XI, było zbudować w tej pięknej okolicy stolicę królestwa, a Ludwik XIV, który, jak powiadają, wierny tej myśli, chciał zbudować Wersal w Mont-Louis, zniweczył na zawsze ten projekt, zostawiając Wersal w Wersalu.
Turenja zawdzięczała swój rozkwit tej myśli, która stworzyła zamki w Amboise, Plessis, Chenonceaux, Azay, Richelieu, Valençay, Montbazon, Blois, katedrę w Bourges, Ars, Usse, Chaumont, Chambord, Chanteloup, słowem wszystkie wspaniałości tego pięknego kraju, opierającego się o Bretanję i Wandeę, chronionego przez Loarę, którą Karol Wielki chciał uczynić spławną dla żaglowców aż po Tours.
Gdyby Ludwik XIV był posłuchał Vaubana i zbudował swą królewską siedzibę w Mont-Louis na Wysokiem wzgórzu, u którego stóp płynie Loara i Cher, może Ludwik XVI byłby poprostu Józefem II-gim Francji, a Karol X nie byłby utracił tronu, dla tej prostej przyczyny że Ludwik XVIII nie byłby panował.
Pan d‘O stworzył swoje arcydzieło, którego dokończyli panowie de Grandlieu.
Aby odmalować ten wspaniały zamek, dać zrozumieć jego piękności i położenie, — zamek ten bowiem jest kamieniem węgielnym niniejszego opowiadania — trzeba może wziąć wzór, który byłby dostępny dla wszystkich.
Uprzytomnijcie sobie zatem, nie Tuilerje obecne, ale Tuilerje Katarzyny Medycejskiej, to znaczy centralny pawilon, jego dwie galerje i dwa pawilony, zbudowane na palach, w środku rzeki, na zielonej wyspie. Ale w miejsce ozdób o wątpliwym smaku wymyślonych przez Filiberta de l‘Orme, wyobraźcie sobie najpiękniejsze szczegóły t. zw. stylu Odrodzenia; w miejsce wielkiego kwadratowego pawilonu z ciężkim dachem, wyobraźcie sobie budowlę smukłą, wykwintną, na każdym rogu kwadratowych pawilonów umieśćcie strzeliste wieże, stopami kąpiące się w wodzie, strojne na każdem piętrze w balkony i zakończone ażurowemi glorjetkami.
Niema okna, któreby miało jednakie ornamenty, wszystkie zdobne są postaciami zwierząt wyrzeźbionemi w liściach. Zamiast prostych arkad, kolumienki zebrane obłąkami w łuki, sklepienia zahaftowane kwiatami.
Taka była fasada obrócona na las.
Od strony miasta dwa skrzydła wyrastające z każdego pawilonu, oba zakończone dwiema kwadratowemi wieżami, podobnemi, w mniejszych wymiarach, do wieży Saint-Jacques-la-Boucherie, tworzyły kwadratowy dziedziniec do którego wiódł zwodzony most i którego fosy stanowiła wspomniana już rzeka Arneuse.
Każde ze skrzydeł miało rodzaj wykuszu z gankiem oraz bramą bogato zdobną posągami, podobną do skrzydła które na wybrzeżu Tuileryj wznosi się nawprost mostu des Saints-Peres.
Główne wejście do zamku miało podwójne schody, okna zaś tego dziedzińca, wieżyczki, wszystko było cudowne delikatnością rysunku i przypominało geniusz który natchnął najwspanialsze part je dziedzińca Luwru.
Po prawej rozciągały się ogrody zakończone mostem; poza niemi łąki obramione wzgórzami. Na lewo, wyspy usiane na Arneuse, łąki, młyny; nawprost zamku, od strony dziedzińca, La-Ville-aux-Fayes, wciśnięte między zbocze a rzekę; od strony zaś głównej fasady las, ale oddzielony przedmieściem od usianych wysepkami ogrodów.
Takie są główne proporcje i rozkład Ars, oraz jego położenie w stosunku do La-Ville-aux-Fayes.
Pan d‘O zakupił w mieście z drugiej strony rzeki sporo gruntów i zaczął tam budować piękny kościół, którego panowie de Grandlieu nie mogli dokończyć.
Miasto podjęło się go dokończyć, aby zeń uczynić swój kościół parafialny. Ale panowie, ustępując go, zastrzegli sobie własność bocznej bramy wychodzącej na zamek, własność kaplicy przylegającej do tej bramy, oraz podziemi, które przeznaczono na groby rodzinne.
Od Ludwika XIII do Ludwika XVI, w ciągu trzech panowań, La-Ville-aux-Fayes, prosta osada za czasu pana d‘O, rozrosło się zwolna, liczyło dwa tysiące dusz w r. 1789, wzmogło się niemal w dwójnasób, kiedy, wskutek nowego podziału terytorjum, stało się stolicą powiatu. Stykało się z Turenią przez sąsiedztwo z Loches, z Berry przez swoje stosunki z Chateauroux. Mieszkańcy z La-Ville-aux-Fayes byli sławni z oszczędności i bogactwa. Kwitnął tam wielki handel surową wełną, winem, dębnikiem, skórą, paszą i bydłem. Były dwa jarmarki na rok. Ale, od czasu Rewolucji, wszystkie fortuny potroiły się nabytkiem dóbr duchownych, a zwłaszcza lichwą. Istniało trzydzieści majątków po dwadzieścia tysięcy funtów renty, a setka rodzin mieszczańskich mających od czterech do dziesięciu tysięcy franków dochodu. Ani jedna nie wydawała więcej niż tysiąc dwieście franków rocznie.
Jak we wszystkich małych miasteczkach ukształtowanych w ten sposób, był tam dziesiątek rodzin, które stanowiły rdzeń miasta, prawie wszyscy zaś bogaci obywatele byli skuzynowani.
Cztery nazwiska wszakże górowały: Massin, Minoret, Faucheur i Levrault, co wydało Levrault-Minoret, Massin-Faucheur, Minoret-Minoret, wreszcie wszystkie możliwe kombinacje. Minoretowie to byli bankierzy, Levraultowie uprawiali rolę, plemię Faucheurów dzierżyło handel, Massinowie zaś piastowali urzędy publiczne. Minoret-Cremière dzierżyli notarjat. Pan Massin-Cremère, głowa rodu Massinów, największy bogacz w mieście, kupił opactwo Formont; nikt zaś nie wiedział ile kryje jego szkatuła.
Szkatuły La Ville-aux-Fayes miały swoją sławę. To miasto, to była niby Bazylea dla Berry. Przesąd, starannie podsycany przez patrjotyzm lokalny, utrzymywał wiarę, że płótno, sukno, skóra, narzędzia, kupione tam, u Faucheur-Faucheur, u Minoret-Faucheur, albo u Faucheur-Minoret, u Cremière‘ów, były lepsze niż wszędzie indziej. Okoliczni chłopi mieli za świętą zasadę tam odprawiać swoje hulanki w karczmach lub gospodach, w dnie targowe. Wszystkie ważne akty spisywało się u pana Minoret-Cremière, którego rodzina miała na tyle wpływu, że udaremniła powstanie innej kancelarji.
Nowa organizacja sądownictwa pomieściła tam trybunał pierwszej instancji, sąd pokoju, urząd podatkowy; wszystkie te posady zagarnęły możne rodziny lub ich powinowaci.
Mieszczaństwo to sięgało w jedną stronę aż do Tours, w drugą do Chateauroux. Między Tours i Chateauroux stworzono komunikację dyliżansem; wehikuły podobne jak na wielkich linjach przejeżdżały przez La-Ville-aux-Fayes. Przedsiębiorstwo dobrze prowadzone przez p. Minoret-Farret zmusiło dwa departamenty do przerobienia drogi na królewski gościniec. Powstała tam poczta konna, uzyskana przez p. Levrault-Grandsire. Przybyła żandarmerja. Tak więc, zdumiewający rozrost miasteczka tłómaczy się ruchem rewolucyjnym roku 1789. Ale Rewolucja nie sprawiła tam jeszcze spustoszeń. Pamięć dobrodziejstw rodziny Grandlieu uchroniła starego margrabiego od wszelkiej zniewagi. Mieszczanie zadowolili się tem, że połknęli dobra kleru, że zagarnęli most i drogi, które mocą dekretu przeszły z panów na gminy, młody zaś hrabia de Grandlieu, jedyny syn margrabiego, porucznik muszkieterów, mógł udać się za swymi panami do Koblencji nie szkodząc tem ojcu. Ten został spokojnie w zamku Ars i zachował wszystkie swoje dobra dzięki świadectwu prawomyślności, które mu wydał okręg La-Ville-aux-Fayes, i które pokazywał wszędzie gdzie jego posiadłości były zagrożone.
Rozrastające się miasto, miast rozprzestrzeniać się po obu stronach rzeki lub poza most, wspięło się na wzgórze: domy spiętrzyły się tworząc piękną dekorację dla zamku, którego iglice, sygnaturki, wieżyczki i wieże wyrastały nad pagórkami i górowały dumnie nad miastem, nad łąkami, widne z odległości trzech mil w całej dolinie, tak w górę jak w dół rzeki Arneuse.
Jadąc z Chateauroux, bądź na skraju lasu, bądź na wyżynie góry po przeciwległej stronie, na drodze z Louches, podróżni podziwiali wspaniałą postać miasta, rozległą dolinę, winnice, domki i chaty w oddali, i dziwili się królewskim budowlom pomieszczonym w samem sercu krajobrazu niby pomniki wyrastające wśród pustyni. Istniały tam dwa kontrasty: miasto i zamek; zamek, który wart był dziesięć razy tyle co miasto, i miasto, które, podległe zamkowi, górowało nad nim liczbą. Na oko zamek przygniatał miasto.
Za Konsulatu i Cesarstwa, miasto i zamek żyły w zgodzie; wówczas bowiem despotyzm wojskowy niwelował wszystko.
Następnie, starszy pan de Grandlieu był to starzec, wdowiec, nie prowadzący dworu; syna zaś jego w La-Ville-aux-Fayes nie znano. Poczciwina nabrał wiejskich obyczajów. Jeździł spokojnie za swemi sprawami na starym siwku; miał tylko kucharkę, służącego, dawnego dojeżdżacza jako stajennego, dwóch ogrodników i odźwiernego. Stara berlinka gniła w remizie od śmierci jego żony. Jak wielcy panowie z czasu Ludwika XV nie był pobożny. Wzrosły w splendorach dworu Francji, gdzie piastował urząd wielkiego sokolnika, dwa razy się zrujnował i dwa razy odbudował majątek bogatym ożenkiem. Pożegnawszy się ze wszystkiem, zachowawszy żelazne zdrowie mimo wybryków młodości, chodził ubrany zprosta i zdawał się bardzo niewiele troszczyć o swój zamek, w którym nie podejmował żadnych naprawek. Nie dbał o swoje ogrody, pozwalał wyspom i łąkom pokrywać się mułem, nie przetwarzając ich na angielski park, który byłby rozkoszny. Stał się bardzo skąpy, wyciskał dochody, lokował potajemnie talary, wyjeżdżał mało. Jak na wielkiego pana był bardzo niekrępujący.
Syn jego, który zaślubił na emigracji pannę de Courtenvaux i który odziedziczył po zmarłej bezdzietnie majątek, ożenił się powtórnie w Anglji z córką lorda Fitz Lovel, której jeden z wujów, wróciwszy z Indji, gdzie długi czas był gubernatorem, zostawił znaczną fortunę.
Hrabia de Grandlieu został w Londynie z wujem i ciotką, wicehrabią i wicehrabiną de Grandlieu.
Ludzie w La-Ville-aux-Fayes nie wiedzieli tedy o istnieniu syna ani o jego majątku, jednym bowiem z przymiotów starego margrabiego, którego sąsiedzi z miasteczka nazywali tradycyjnie poczciwcem, była wyrafinowana skrytość, machiaweliczna dobroduszność, nadto przerastająca ich inteligencję aby mogli zrozumieć jej doniosłość i skutki. Uchodził poprostu za dziwaka i uparciucha.
Ludzie z La-Ville-aux-Fayes uważali się tedy za przyszłych właścicieli zamku, włości i lasów, wyobrażając sobie, że po śmierci margrabiego majątek jego pójdzie na licytację. Cztery możne rodziny zbierały w tym celu kapitały i dzieliły między siebie ciasteczko, jak Prusy, Austrja i Rosja zawczasu podzieliły między siebie Polskę. Massin przeznaczył dla siebie zamek, jak mówił po to, aby tam założyć przędzalnię.
Rok 1814 odmienił nagle usposobienie obywateli La-Ville-aux-Fayes w stosunku do zamku. Restauracja określiła jasno położenie szlachty, mieszczaństwa i ludu, z czego wynikły dwa stronnictwa: rojalistów, których nazwano ultra, i konstytucjonalistów, których nazwano liberałami. Liberałowie skupili w swoich szeregach bonapartystów, republikanów i lud. Rojaliści zostali sami, z ufnością jaką im dawały zasady porządku i tradycji. Kler stał się podporą tronu. Stąd dwa potężne stronnictwa we Francji: jedno zbrojne władzą, drugie zbrojne prasą.
La-Ville-aux-Fayes czytało jedynie Constitutionnel, Kurjera francuskiego, Minerwę, Pilota, Zwierciadło, Listy normandzkie. Margrabia de Grandlieu czytał tylko Dziennik Urzędowy, Monitora i Dziennik departamentu.
Trzeba tu wspomnieć, że wiele miast w Berty wyzbyło się, wedle własnego wyrażenia, szlachty. Issoudun nie ma ani jednego szlacheckiego domu, Chatres i Chateauroux mają ich bardzo mało. La-Ville-aux-Fayes miało tylko margrabiego de Grandlieu, i sądziło, że będzie wolne także od niego — od całej szlachty — skoro spodoba się Bogu powołać go do siebie.
Wszystko tedy szło dobrze, reputacja bowiem polityczna obywateli La-Ville-aux-Fayes żądała aby byli panami u siebie, aby nie mieli ani szlachty ani księży.
Otóż, w drugim miesiącu Restauracji, trzy powozy angielskie przejechały przez La-Ville-aux-Fayes udając się do zamku. Mieszczanie skupili się na rynku przed sklepem pana Faucheur (młodszego) i zaczęli rajcować kto to mogą być owi ludzie ubrani czerwono, w czarnych kamaszach, ze złotemi guzikami, przybywający do zamku.
Rano, La-Ville-aux-Fayes dowiedziało się, że hrabia de Grandlieu, jego żona i dzieci — córka i chłopiec — przybyli z Londynu do Paryża, z Paryża do Berry, aby pokłonić się swemu ojcu, teściowi i dziadkowi; że hrabina ma pokojówki lepiej ubrane niż panna Massin, i że ich lokaje wyglądają na panów.
Wiadomość ta przewróciła całe La-Ville-aux-Fayes. Mimo że niezbyt pobożni, mieszczanie i mieszczanki cisnęli się do kościoła, aby zobaczyć przybyszów. Przyglądano się ludziom, groomom, stangretom. To była rewolucja! Czy oni tu na długo? Czy będą przyjmować? Podprefekt wybrał się do zamku, ale go nie przyjęto; pan margrabia (powiedziano) konferował z panem hrabią. Miejscowi ludzie stawali na moście, skąd można było widzieć ogród, gdzie poczciwiec założył olbrzymi sad warzywny między mostem a zamkiem.
Orzeczono, że ojciec i syn nie są w najlepszem porozumieniu, wnosząc z ich gestów w czasie przechadzki. Hrabinie, nawykłej do angielskiego zbytku i komfortu, nie podobało się w zamku tak licho utrzymanym.
Przyszła awantura Stu dni. Hrabiostwo udali się za królem do Gand, hrabia bowiem został z powrotem porucznikiem w Maison-Rouge.
Był to bardzo piękny mężczyzna, liczący około czterdziestu dwóch lat. Wrócił do La-Ville-aux-Fayes już sam i co rok, około jesieni, przyjeżdżał aby się pokłonić ojcu.
Podprefekt, człowiek cesarski, obraził się że go nie przyjęto i w czasie Stu Dni podsycał ogień między zamkiem i miastem. Z nienawiści do dawnego porządku, który omal nie wrócił, mieszkańcy La-Ville-aux-Fayes zbonapartyzowali się, stali się patrjotami, i dali się wziąć na wszystkie elegje, które, w obłudnie konstytucyjnym języku, opowiadały o chwale Francji, o Kozakach, o klęskach najazdu, o obcej okupacji, okropnem nieszczęściu z winy Napoleona, które, biorąc finansowo, było dla Francji jedynie obrotem kapitału, bo to co płaciła cudzoziemcom zostało w kraju.
Poczciwiec Grandlieu miał wówczas siedemdziesiąt cztery lata. Prezydent trybunału, Minoret-Grandin, i niejaki ksiądz Louchard (niegdyś zaprzysiężony), który przeczuwał przyszłość, spiskowali z merem, panem Massin, starając się utrudniać życie poczciwcowi tak, aby sprzedał swoją ziemię: naradzano się już, jak się do niej dobrać. Uprzedzono pana Garangeot, plenipotenta margrabiego. Poczciwiec położył się do łóżka udając chorego; następnie dokonał bez niczyjej wiedzy, czterech wielkich przewrotów. Król wrócił. Mianowano margrabiego merem. Prezydenta, pana Minoret-Grandin, zastąpił pan Garangeot, dawny adwokat. Aby zastąpić bonapartystę podprefekta, margrabia sprowadził syna emigranta pana du Chosal, młodego człowieka, bez majątku. Następnie, wytoczył najniesprawiedliwszy w świecie proces najzamożniejszemu obywatelowi, lekarzowi, nazwiskiem Giraud. Margrabia wydawał się przy tem wciąż konający, uzyskał dla pana Massin stanowisko wice-mera, i nikt nie dowiedział się, że on był duszą zmian administracyjnych i sądowniczych, jakie zaszły w La-Ville-aux-Fayes. Wziął za plenipotenta zdolnego i sprytnego, jak on poczciwca na pozór, któremu przyrzekł wystarać się bezpłatnie o drugą kancelarję notarjalną w La-Ville-aux-Fayes.
Proces ów, był to machjaweliczny wynalazek. Pan de Grandlieu miał łąkę, na którą ściekały wody ze wzgórza i z miasta; łąka ta sąsiadowała z łąką należącą do pana Giraud, wartą najwyżej trzy tysiące franków.
Poczciwiec kazał zrobić obwałowany rów, który odprowadzał wodę do sąsiada. Serwitut był bezsporny. Wszczął się proces. Pan Garangeot skazał swego dawnego pana. Margrabia apelował do trybunału w Bourges i przegrał w apelacji. Rzecz poszła do kasacji. Margrabia udał się do Paryża i uzyskał kasację. Trzeba było wrócić do sądu w Orleanie. Pozwał tam biednego lekarza, który wygrał znowu. Margrabia znowu poszedł do kasacji. Lekarz prosił zmiłowania. Proces, nawet całkowicie wygrany, kosztowałby go pięć tysięcy franków kosztów. Margrabiego kosztował piętnaście tysięcy. Przyszło do ugody. Poczciwiec dostał łąkę. Lekarz powiadał wszędzie:
— Kiedy margrabiemu czegoś się zachce, ustąpcie mu, bo was zrujnuje.
Ten proces przepłoszył u mieszczan wszelką chętkę do walki sądowej. Poczciwiec jest zanadto uparty, powiadano.
Margrabia spędził ostatnie dni na katastrowaniu swego majątku. Zmusił sąsiadów do rozgraniczenia gruntów; starał się usunąć wszystkie kwestje sporne jakieby mogli wszcząć mieszczanie w razie walki. Na pół roku przed śmiercią, która nastąpiła w r. 1821, uzyskał dla swego rządcy stworzenie drugiego notarjatu w La-Ville-aux-Fayes, a wypadek ten otworzył oczy mieszczanom na chytrość poczciwca. Możne rodziny ujrzały, że z nich zadrwiono, zwłaszcza kiedy się okazało z małżeństwa wicehrabiego, który ożenił się z hrabianką de Noailles, i z małżeństwa panny de Grandlieu, która zaślubiła księcia de Grancey, że fortuna przyszłego dziedzica Ars jest tak ogromna, iż trzeba się na zawsze pożegnać z nadzieją schrupania ofiary, na którą mieszczanie ostrzyli sobie zęby od dwudziestu lat.
Poczciwiec umarł licząc lat ośmdziesiąt siedem, powiększywszy dobra Ars o pięćset morgów i o dwa młyny, które uczyniły go panem górnego brzegu Arneuse. Grandlieu było warte, powiadano, czterdzieści tysięcy franków renty na czysto, Ars zaś około pięćdziesięciu tysięcy. Margrabia miał ten rozsądek, iż zrozumiał, że niepodobna mu żyć po pańsku z dziewięćdziesięciu tysięcy franków renty w zamku, mającym dwieście dziewięćdziesiąt sześć okien, z których trzeba było zamurować sto czterdzieści, kiedy wprowadzono podatek od drzwi i okien.
Pan d’O nie przewidział tego opodatkowania.
Kiedy poczciwca pochowano w podziemiach domu Grandlieu pod parafjalnym kościołem La-Ville-aux-Fayes, pojawił się wielki artykuł w Constitutionnelu, gdzie pisano w rubryce Chateauroux:
„Wszędzie reakcja sili się wskrzesić swoje dawne prawa i przywileje. Kiedy margrabia de Grandlieu, niegdyś Wielki Sokolnik Francji, zmarł w swoim zamku w Ars, syn jego kazał otworzyć piwnice kościelne aby go pochować. Cmentarz byłby go poniżył. Istnieje wszakże na krańcu pałacowego ogrodu gotycka kaplica, do której było niegdyś wejście przez most w La-Ville-aux-Fayes i którą pan de Grandlieu kazał zamknąć aby zachować jej wyłączność. Przypuszczano, że chce tam przenieść groby swej rodziny. Ale to co było dobre za Cesarstwa, dziś byłoby słabością. Proboszcz, w porozumieniu z margrabią de Grandlieu, zgodził się na otwarcie lochów. Spodziewamy się, że przy mszy będzie okadzał pana margrabiego, i że ten, jak wszyscy inni, przygotowuje w ten sposób powrót wszystkich zniesionych przywilejów, aż się dojdzie do dóbr tak zwanych narodowych“.
Kiedy, w pół roku później, margrabia de Grandl’eu, chłodno przyjęty przez króla, dowiedział się przyczyny i przeczytał artykuł, którego wprzód nie znał, za późno było prostować. Mógł wytłómaczyć rzecz królowi, ale nie opinji.
Artykuł ów, to była pierwsza złośliwość księdza Louchard, który zebrał jej owoce. Wówczas ministerjum kokietowało z lewicą, i pana Massin mianowano merem w La-Ville-aux-Fayes. Margrabia de Grandlieu, pogrążony w kłopotach spadkowych, nie pamiętał o tem aby samemu zostać merem; kiedy zaś o tem pomyślał, artykuł ten uczynił jego nominację conajmniej niewczesną.
Tego rodzaju fakty przekonywały codziennie rojalistów o złej wierze, o przewrotności i oszczerstwach stosowanych przez liberałów.
Ludwik XVIII wiedział, że lewica pragnie tylko władzy. Prawica powiadała sobie: „Dla kogo oni pracują? Dla Napoleona II-go czy dla Republiki?“.
Wypadek, który obalił pana Decazes, pozwolił starszej linji przypuszczać, że lewica dała się wywieść w pole szczwanej polityce i że niebezpieczeństwo nie mieszka ani w Schoenbrunie ani w Ratuszu.
Oto główne wydarzenia, które poprzedziły przejście zamku Ars w posiadanie obecnego margrabiego.
La-Ville-aux-Fayes dowiedziało się, że, następując po ojcu, pan de Grandlieu posiadał około pięćset tysięcy franków renty, mimo spłaty posagów przyznanych córce i synowi.
Ars miało z natury rzeczy stać się rezydencją rodziny, Grandlieu bowiem, położone w Bretanji, było to stare zamczysko, niemieszkalne, mimo iż bardzo godne uwagi przez jedno z najpiękniejszych jezior we Francji, tak nieobfitej w jeziora. Żaden z innych majątków rodowych nie posiadał rezydencji. Pierwszym tedy czynem margrabiego było utworzyć majorat z Ars, Grandlieu i jeszcze dwóch innych posiadłości, co stworzyło blisko dwieście czterdzieści tysięcy franków renty. Była to część fortuny, którą margrabia mógł rozporządzać.
Nienawiść mieszczan do zamku stała się rodzajem patrjotyzmu. Trzeba było za wszelką cenę uwolnić się od szlachcica.
Pan Garangeot, dawny intendent starego margrabiego, człowiek czterdziestopięcioletni, wszedł w mieszczaństwo przez małżeństwo z bezdzietną wdową, mającą ośm tysięcy franków renty, panią Massin-Brouet. Nowy rejent, p. Mitouflet, przeszedł również do obozu mieszczan. Dano mu pannę Minoret-Minoret, która miała sześćdziesiąt tysięcy franków posagu; zrozumiał zresztą niepodobieństwo walczenia z całą okolicą. Prokuratora, podprefekta i porucznika żandarmerji trzymano w szachu widokiem małżeństwa z trzema najbogatszemi pannami w mieście.
Margrabia, który nie zdawał sobie sprawy z ducha La-Ville-aux-Fayes i który spędzał tam tylko tydzień na rok kiedy przybywał odwiedzić ojca, był pełen najlepszych intencji dla tego miasteczka. Pobyt w Anglji wszczepił mu zamiłowanie w przepychach życia pałacowego i owo światłe obywatelstwo, które troszczy się o wzrost i podniesienie okolicy. Nie domyślał się, co to jest La-Ville-aux-Fayes.
Około marca roku 1822 zaczęły się regularne przesyłki mebli, obrazów, posągów. Przybyli dekoratorzy, malarze, rzeźbiarze, oraz architekt z Paryża.
Sprowadzono biegłych robotników. Wszystkie okna odmurowano, zaczęła się restauracja zewnątrz i wewnątrz. W tym jednym roku koszta jej przekroczyły trzysta tysięcy franków. Stajnie przebudowano wedle planu stajni angielskich. Podjęto olbrzymie prace na rzece Arneuse, która w tem miejscu ma aż trzy odnogi i tuzin wysepek; niektóre z nich, położone poniżej mostu, tworzą przedłużenie parku, podobnie jak w Neuilly.
Pan de Grandlieu posiadał wszystkie te wysepki, tak jak posiadał inne powyżej mostu. Pale dla wzniesienia wysp powyżej zalewu wody, terasa u stóp głównej fasady dla stworzenia promenady przed zamkiem, który dotąd okalała rzeka oraz murowane wybrzeże, wreszcie plantacje, obsianie gazonów, przemieszczenie warzywnych ogrodów, zbudowanie cieplarni, wszystko to ściągnęło mnogość robotników i zajęło cały rok 1822.
Parter zamku przeznaczono na przyjęcia i stworzono zeń apartamenty reprezentacyjne. Urządzono wspaniałą salę koncertową, salony królewskie, bibliotekę w krużgankach pierwszego piętra, galerję obrazów na parterze. Apartament margrabiny zajął całe skrzydło, pokoje margrabiego również. Nad niemi żonaci synowie i zamężne córki również mieli kompletne apartamenty. W ten sposób zużyto całą główną fasadę.
Dwa boczne skrzydła były przeznaczone na pokoje gościnne. Nie licząc mieszkań dla rodziny, było tam dwanaście apartamentów dla małżeństw a trzydzieści apartamentów kawalerskich. Margrabia mógł przyjąć samego króla.
Ojciec zostawił mu trochę pięknych obrazów. On sam przywiózł ich sporo z obcych krajów, tak że jego dwie galerje były bardzo piękne. W Anglji nabrał upodobania do starych mebli i zakupił ich w pierwszych dniach Restauracji sporo, i bardzo pięknych, wówczas gdy ceny ich były stosunkowo niskie. Chciał aby urządzenie Ars było w harmonji z architekturą. Mimo że wydał (powiadają) około pięćset tysięcy franków na meble, później nie byłyby wystarczyły na to ani miljony.
Powozy, konie, sprzęt myśliwski, przybyły później. Oddawna miał margrabia w rezerwie miljon potrzebny na restaurację Ars; mimo to przekroczył o połowę swój budżet.
W lecie roku 1823, margrabina mogła zainstalować się już w Ars, nie cierpiąc zanadto od prowadzonych robót. Przybyła z dziećmi i paroma przyjaciółmi. Było około stu osób w zamku.
Tam gdzie, przez trzydzieści dwa lata, panowała cisza, odludzie, samotność, gdzie wszystko było zapuszczone, zaniedbane, dzikie, zawrzało życie; uroczy park angielski wyrósł z wód jakby czarami.
Restauracja ta wpuściła dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków w okolicę. La-Ville-aux-Fayes zgarnęło je i siedziało cicho. W stosunku do zamku miasteczko jak gdyby nie istniało.
Margrabia był tak zajęty, wciąż między Ars a Paryżem, zmuszony jeździć do Grandlieu, wracać do Ars aby zobaczyć czy wszystko robi się tak jak sobie życzył, że nie miał wręcz czasu myśleć o mieście. Jedynie, pod wrażeniem niełaski jaka go spotkała w następstwie artykułu w Constitutionnelu, polecił swemu pełnomocnikowi, aby się postarał dowiedzieć kto umieścił ten artykuł. Rządca oznajmił, że autorem był ksiądz Louchard, człowiek niegdyś mało poważany, ale który, stając na czele liberałów w La-Ville-aux-Fayes, zyskał wielkie znaczenie w okręgu...
- ↑ Podajemy ten szkic jako uzupełnienie II-go tomu.
- ↑ Stare przysłowie francuskie: „Kto ma ziemię, ma wojnę.
- ↑ W zasadzie nie lubię not, oto pierwsza na jaką sobie pozwalani. Jej doniosłość historyczna będzie mi usprawiedliwieniem; dowiedzie ona zresztą, że opisy bitew trzeba czynić inaczej niż zapomocą suchych definicji fachowych pisarzy, którzy od trzech tysięcy lat bają nam tylko o prawem lub lewem skrzydle, o centrum, o przełamaniu frontu, ale nie mówią ani słowa o żołnierzu, o jego bohaterstwie, o jego cierpieniach. Sumienność, z jaką przygotowuję Sceny z życia wojskowego każe mi oglądać wszystkie pola bitew zroszone krwią Francuzów i cudzoziemców; chciałem tedy zwiedzić równinę Wagram. Przybywszy na brzeg Dunaju, nawprost Lobau, zauważyłem, na zarosłem trawą wybrzeżu, falistości podobne do bruzd na łanie koniczyny. Spytałem skąd to pochodzi; myślałem, że to jakaś metoda rolnicza. „Tutaj, odparł wieśniak który mi służył za przewodnika, śpią kirasjerzy Gwardji cesarskiej; to, co pan widzi, to ich groby!“ Słowa te (cytuję je wiernie) przyprawiły mnie o dreszcz; książę Fryderyk S..., który mi je przetłómaczył, dodał, że ten wieśniak prowadził konwój wozów naładowanych pancerzami. Przez dziwny ale dość częsty na wojnie zbieg okoliczności, przewodnik nasz przyrządzał śniadanie Napoleonowi w dniu bitwy pod Wagram. Mimo że biedny, zachował dubeltowego Napoleona, jakiego cesarz mu dał za mleko i jaja. Proboszcz Gross Aspern zaprowadził nas na ów słynny cmentarz, gdzie Francuzi i Austryjacy bili się mając krew do pól łydki, z odwagą i wytrwałością jednako zaszczytną dla obu stron. Uwagę mą ściągnęła tablica marmurowa, gdzie widniało nazwisko właściciela Gross-Aspern, zabitego trzeciego dnia; jedyna nagroda rodziny! Objaśniając mi to, proboszcz dodał z głęboką melancholją: „To był czas wielkich niedoli d czas wielkich obietnic; ale dziś jest czas zapomnienia...“ Słowa te uderzyły mnie swą wspaniałą prostotą; ale, po zastanowieniu, przyznałem rację pozornej niewdzięczności austryjackiego domu. Ani ludy, ani królowie nie są dość bogaci aby wynagrodzić wszystkie ofiary, takich wymagają owe straszliwe zmagania. Niechaj ci, którzy służą sprawie z myślą o nagrodzie, oszacują swoją krew i zrobią się kondotjerami!... Ci, którzy władają szablą lub piórem dla swego kraju, powinni myśleć jedynie o tem, aby się dobrze sprawić, jak mawiali nasi ojcowie, a wszystko, nawet sławki brać jako szczęśliwy przypadek.
Wówczas to, odbierając ten słynny cmentarz po raz trzeci, Massena, ranny, gdy go niesiono w skrzyni od kabrjoletu, miał do żołnierzy tę wspaniałą przemowę: „Jakto, hycle, wy macie tylko pięć groszy dziennie, ja mam czterdzieści milionów, i wy mnie puszczacie naprzód!“ Wiadomy jest rozkaz cesarza do swego porucznika, przyniesiony przez p. de Sainte-Croix, który trzy razy przebył Dunaj wpław: „Zginąć albo odebrać wieś, chodzi o ocalenie armji. Mosty strzaskane!“Przypisek Autora. - ↑ Gabinet starożytności.
- ↑ Pierwsze kroki.
- ↑ Lamartine, rodem z Mâcon, ogłosił pierwsze poezje w r. 1820.