<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Chłopski honor
Podtytuł Opowiadanie
Pochodzenie „Zorza“, 1892, nr 41-47
Redaktor Maksymiljan Milguj-Malinowski
Wydawca Maksymiljan Milguj-Malinowski
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Józefa Jeżyńskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Na samym skraju wsi stała chata, znać niedawno postawiona, porządna, o dużych oknach, z ganeczkiem, z ławkami na nim. Wcale nie jak chałupa, ale jak dworek szlachecki, a przecież była to siedziba chłopska. Na blaszce nadedrzwiami przybity wyraźny napis stał „Wojciech Kaleta” — i tak się też gospodarz tego domku i całego obejścia nazywał. A gospodarz snać to był dobry, bo na każdym kroku widać tu było porządek wielki, ład i zasobność. Koło domu ogródek, drzew ze czterdzieści w nim, pod płotami agrest kolący, porzeczkowe krzaki, maliny, dalej warzywa rozmaite i kwiatki dla uciechy także, ale choć i dostatek widniał tu zewsząd i nawet, według gospodarskiego stanu rachując, bogactwo — smutno tego dnia było koło zagrody Wojciecha Kalety... Znać że śmierć krążyła koło domu. Na ulicy stało kilku gospodarzy zafrasowanych, ówdzie baby w gromadkę się zebrały i radziły babskim obyczajem, każda po swojemu. Ta o zielu, ta o zamówieniu, owa znów żeby po owczarza do dworu, albo po kowala posłać. Zwykłe w takich okazjach gawędy.
Chory leżał na łóżku z rękami złożonemi na piersiach, oczy miał przymrużone, oddychał z trudnością. Kilku sąsiadów i dwie kobiety znajdowały się w stancji. Była taka cisza uroczysta jak w kościele, bo przed majestatem śmierci korzy się każdy...
Ciszę te przerwał chory.
— Synu mój, Wincenty, — rzekł głosem drżącym, — przystąp do mnie; zanim z woli Bożej zamknę oczy na zawsze, chciałbym jeszcze do ciebie przemówić.
Syn dorodny, wysoki mężczyzna w sukmanie, przepasanej rzemieniem, zbliżył się do łóżka i uklęknął.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Wincenty — mówił, czyniąc nad jego głową znak krzyża, niech cię błogosławi na zdrowiu, na żonie twojej, na dzieciach; niech dopomaga pracy twojej i zamiarom uczciwym. Byłeś mi synem dobrym, niech ci to Bóg wynagrodzi! a teraz powstań dziecko moje i usiądź, a posłuchaj:
— Com zarobił, com zapracował — to wszystko kładłem w gospodarstwo: dokupowałem grunt przyległy mojemu, stawiałem budowle, zapomagałem się w inwentarz. Co z łaski Bożej mam, to widzisz i to — zostawiam...
— Komu? — zapytał jeden z obecnych gospodarzy...
— Dzieciom, — odrzekł stary po długim namyśle... Synom moim... obudwom.
W izbie zrobił się szmer, ale Wincenty powstał z ławy i zwracając się do ludzi rzekł:
— Dobrze ojciec czynią i wola ich będzie uszanowana święcie: ani jedna słomka z Piotrowej części nic zginie...
Ludzie głowami kręcić zaczęli, ale stary Wojciech, jakby mu nagle siły przybyło, uniósł się cokolwiek na posłaniu i rzekł:
— Wiadomo wam, moi ludzie, — rzekł do obecnych, — że miałem kilkoro dzieci; nie chowały mi się jednak i maleńkiemi marły; z całej gromadki zostało mi dwóch synów: Piotr i Wincenty. Obu chciałem na dobrych ludzi wychować; choć mi było trudno o grosz, a koszt duży mnie czekał, jednakowoż pracując ciężko, skąpiąc, od ust odejmując sobie, oddałem obu chłopaków do szkół. Zdawało mi się, że, czy w świat pójdą, czy na roli przy ojcu osiądą, zawsze im będzie lepiej, gdy co-nieco chociaż nauki dostaną. Myślałem, że może który do stanu duchownego iść zechce, atoli przynaglenia z mojej strony nie było. Przez cztery klassy przeszli oba, i oto Wincenty wrócił do domu, zdjął mundur ze srebrnemi guzami, przywdział sukmanę i jął się poczciwej pracy na roli... A Piotr w mieście, okłamywał, że o swoich siłach będzie się promował na pana i wypromował się.... W miasteczku oto osiadł i Kalitkiewiczem się przezwał, bo mu chłopskiego uczciwego nazwiska wstyd było, ojca swego rodzonego znać nie chciał, na matki pochowanie, gdy zmarła nie przyjechał — a i teraz, choć wie pewnie, że ja na śmiertelnej pościeli leżę, nie przyszedł, nie przeprosił, ani się odezwał... wstydzi się ojca... zakrwawił mi serce, moi ludzie, ciężko zakrwawił, ale ja, tu, przy was, mając już niedługo przed sądem Bozkim stanąć... przebaczam mu tę krzywdę moją, i modlę się, aby mu i Bóg przebaczył... Powtórzcie mu to, jak go zobaczycie; niech z ciężarem na sercu nie chodzi...
Dwie ciężkie łzy potoczyły się po pooranej zmarszczkami twarzy starca, i spadły na piersi pokryte grubą koszulą... Z ludzi w izbie będących nikt odezwać się nie śmiał; wszystkim dziwnie było na sercu... wzdychali ciężko...
Trwało przez chwile jakieś milczenie nie przerwane ani słowem, ani szeptem; odkaszlnąć nikt nie śmiał...
Po jakimś czasie chory znów oczy otworzył i w źrenicach jego przymglonych, niby w tej lampie co dogasa, błysnął jeszcze promyk życia, może ostatni... Zdało się, że cała dusza tego człowieka zestrzeliła się w oczach, takie się stały one przenikliwe i wymowne...
— Synu mój, Wincenty, — odezwał się głosem dość mocnym, — brat twój wyparł się ojca dla głupiego honoru, dla pańskości jakiejś! wstydził się chłopskiego gniazda, chłopskiej chaty, pracy chłopskiej. Niech mu Bóg przebaczy, ale ty, dziecko moje, trzymaj się swojej wioski, roli i sukmany, utrzymaj ty uczciwy chłopski honor. Zapamiętaj to sobie, dziecko moje, że nie wstyd, ale właśnie honor jest chłopem być i rolnikiem. Oddaję ci, synu, tę rolę, pracę przy niej i ten honor nasz — i niech ci Bóg błogosławi...
Jeszcze chciał coś mówić, ale że wysilił się zanadto, więc już nie mógł, wargami tylko poruszał, ręce na piersiach skrzyżował i gasnącemi oczami na obraz patrzył.
Zmiarkowali ludzie, że to już koniec, zapalili gromnicę, uklękli i modlić się zaczęli, i z tym szmerem pacierzy i z temi westchnieniami ciężkiemi, uleciał duch człowieka, o którym można powiedzieć, że był sprawiedliwy, że życia nie zmarnował, że prostemi chodził drogami i do ostatniej chwili obowiązek swój pełnił. Opisywać wam nie będę, jaki płacz, jaki lament w izbie powstał, skoro Wojciech żyć przestał. I synowa, i wnuczki, i nawet Wincenty, choć chłop dorosły, wszystko to wybuchnęło żalem wielkim, serdecznym, łzami gorącemi. Ocierali oczy i sąsiedzi, wzdychali biedniejsi, którym Wojciech nie raz z pomocą przychodził, i w całych Zagrodach stała się żałoba i smutek.
Zrobili białą trumnę z desek, nazajutrz wynieśli umarłego do kościoła, a potem po nabożeństwie odprowadzili go na cmentarz, gdzie spoczął w miejscu, które sam sobie za życia upatrzył i wybrał...
Smutno żałobnie jęczały dzwony kościelne, a głos ich rozchodził się daleko nad polem, łąkami, nad lasem, gdzie się echem między drzewami powtarzał; rozchodził się ten głos, rozpływał w dalekości, aż ucichł całkiem i ustał... i już tylko ptaszęta na cmentarzu nad świeżą mogiłą ćwierkały...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.