Charaktery i anegdoty/Od tłumacza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od tłumacza |
Pochodzenie | Sébastien-Roch Nicolas de Chamfort Charaktery i anegdoty |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | M. Arct, S. A. Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Karjera pisarska Chamforta jest dość paradoksalna. Był sławny za życia, i jest sławny dziś; ale dla innych utworów. Współcześni nie znali tych jego pism, które znamy my; my znowuż nie czytamy tego, za co wielbili go współcześni. Był znanym, uznanym, nagradzanym autorem oficjalnych wypracowań akademickich, modnym pisarzem teatralnym, który wycisnął łzy z oczu samemu królowi, był Akademikiem przed czterdziestym rokiem życia; mimo to, wątpię czy doszłaby nas pamięć pana de Chamfort, gdyby po jego śmierci nie znaleziono w biurku garści papierów. Część tych papierów zagarnęły władze sądowe, i te przepadły; część zachowała się. Były to luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materjał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta.
Mówiąc że ta jego fizjognomja była nieznana współczesnym, wyraziłem się może nie dość ściśle. Była niewątpliwie znana, ale w szczupłym kręgu i raczej ustnie. W owym czasie — w epoce salonów — to wystarczało. Reputacja Chamforta opierała się w znacznej mierze na jego ciętych powiedzeniach, na jego obiegających dowcipach czy aforyzmach, na jego postawie filozoficznej wobec życia; a to wszystko właśnie znalazło wyraz w tych pośmiertnych papierach. Jego sarkazm, rozczarowanie, jego gryząca krytyka, — to już zaczyn przyszłej rewolucji. Ale była to rewolucja na miarę salonów. Kiedy przyszła prawdziwa rewolucja, zmiotła Chamforta, jak tylu innych, którzy ją radośnie witali.
Protest Chamforta przeciw porządkowi społecznemu rozpoczął się — z jego urodzeniem. Był nieprawym synem, co więcej synem księdza. Urodzony w 1740 w pobliżu Clermont, ojca nie znał nigdy; matkę kochał z podwójną czułością. Oddany pod nazwiskiem Nicolas do kolegjum jezuickiego, zdobywa wszystkie nagrody, w szczególności za łacińskie wiersze. Wychowawcy chcą go zatrzymać; namawiają go aby został księdzem, wróżą świetną przyszłość; młody Nicolas odmawia, — kocha życie, swobodę. Wyszedłszy z kolegjum, klepie biedę, fabrykuje artykuły i kazania na sprzedaż, jest nauczycielem domowym; śliczny chłopiec rychło ściąga sympatję i zainteresowanie kobiet. „Myślicie że to Adonis, a to Herkules“, mówi o nim z uznaniem jedna z dam. W owym płochym wieku osiemnastym, gdzie kobiety rządzą wszystkiem, taka rekomendacja to los! Niestety, zachodzi fakt, który podcina życie młodzieńca: nabawia się choroby, która będzie go nękać, mimo iż z przerwami, całe życie, choroby upokarzającej, okrutnej, która każe mu stronić od tego, co sercu jego było najdroższe. Choroba ta, obok rany nieprawego urodzenia, to wielkie źródło mizantropji Chamforta.
Nazywam go tem mianem, ponieważ pan Nicolas rychło przedzierzgnął się w pana de Chamfort: tego rodzaju dystyngowane pseudonimy, pobłażliwie tolerowane przez wielki świat, były zwyczajne w życiu literackiem. A Chamfort, mimo że wciąż usuwał się od świata, żył w nim jednak ciągle. Jego mizantropja, jego odludzie, ściągały doń ludzi o wyższej wartości, którzy w grze myśli szukali zaprawy dla mdłego życia dworu. Zabiegano się aby mu pomóc, nie urażając jego drażliwości. A pomocy Chamfort potrzebował, gdyż choroba poraziła jego zdolność pracy; zresztą w owej epoce literatura nie była źródłem dochodu; raczej pośrednio, przez pensje i synekury, do których wiodła najzręczniejszych.
W ciągu kilku lat, młody Chamfort wystawia w teatrze błahą Młodą Indjankę, potem Kupca ze Smyrny; bierze nagrody Akademji za „pochwały“ — rodzaj wówczas wysoko ceniony — Moliera i La Fontaine’a; sekretarzuje jakiś czas księciu de Condé, ale nie umie znieść tego przymusu; osiada opodal Paryża w Auteuil, aby tam wieść życie filozofa. Na chwilę zdaje się, że szczęście rozjaśni jego życie: poznaje kobietę, z którą łączy swoje losy i która we wszystkiem odpowiada jego sercu; po pół roku, kobieta ta umiera. Przyjaciele wiozą go do Holandji aby go rozerwać; stopniowo, Chamfort wraca do siebie. Pisze tragedję — taką jak wówczas pisali wszyscy, — w stylu fałszywego Rasyna — pod tytułem Mustafa i Zeangir, i zostaje członkiem Akademji; wraca potrosze do świata, mieszkając u swego przyjaciela, hrabiego de Vaudreuil, gdzie żyje swobodnie, korzystając z towarzystwa lub zażywając samotności, którą bliscy umieją uszanować.
Zdawałoby się, że ten dawny ustrój społeczny dał pisarzowi wszystko co mógł dać. Dał mu — dość lekko — sławę, reputację, zaszczyty, wcale pokaźne pensje i dochody, dopuścił go — niemal na stopie równości — do najświetniejszego grona... Mimo to, Chamfort nienawidził tego ustroju. Nienawidził przywileju, który sprawia, że lada utytułowany dudek samym faktem urodzenia swego zajmuje wyżyny, na które człowiek bez nazwiska całym swoim genjuszem, charakterem, pracą, nie wespnie się nigdy; nienawidził krzywd, niesprawiedliwości, nadużyć, w które, żyjąc pośród wielkiego świata, bardziej niż kto inny był wtajemniczony. Traktowanie miljonów ludzi — całego narodu — jako mierzwę dla garstki uprzywilejowanych wydawało mu się potworne. Całą duszą nadsłuchiwał pomruków zbliżającej się rewolucji. Żyjąc z przedstawicielami dawnego porządku, przepowiadał im rychłą zgubę; sam szukał stosunków z ludźmi, którzy wcielali dlań nową erę. Przyszły trybun rewolucji, Mirabeau, co rano w owej epoce zachodził do niego, aby — jak mówił — „potrzeć się o tę głowę, najbardziej elektryczną jaką znał“. Kiedy wreszcie wybucha rewolucja, Chamfort wita ją z radością, mimo że nowy porządek podcina jego byt, kasując pensje. Pracując w piśmie Mercure, wprowadza ducha rewolucyjnego do części literackiej. Ale jak nie umiał być pochlebcą możnych, tak samo nie umie Chamfort być dworakiem nowych tyranów. Myśli naiwnie, że w epoce haseł wolności może zachować dawne swobody języka i że z Marata i Robespierre’a można sobie drwić tak samo swobodnie, jak dawniej się drwiło z ministrów Ludwika XVI! Myśli, że ujdzie mu bezkarnie parodjowanie haseł Rewolucji: bądź moim bratem, albo cię zabiję; — braterstwo tych ludzi, to braterstwo Kaina i Abla, oto powiedzenia Chamforta, które obiegały Paryż. Jak dla wielu tych, którzy wypieścili w marzeniach szlachetny tryumf wolności, terror był dla niego bolesnem rozczarowaniem. Niebawem Chamfort stał się podejrzany; uwięziono go. Wypuszczony po kilku dniach, znów swoim ostrym językiem ściągnął na siebie uwagę władz. Ale Chamfort przysiągł sobie, że drugi raz nie da się uwięzić; kiedy zjawił się u niego żandarm, wyszedł do drugiego pokoju i palnął sobie w łeb. Kula strzaskała mu nos i wybiła oko, ale żył. Chwyta za brzytwę i chce się dokończyć; kaleczy się dotkliwie, przecina sobie żyły, ale go ratują. Podczas gdy mu zakładają opatrunek, pisarz, zbroczony krwią, dyktuje takie oświadczenie:
„Ja, Sebastjan Roch Mikołaj Chamfort, oświadczam, że chciałem umrzeć jak człowiek wolny, raczej niż dać się zaprowadzić jako niewolnik do więzienia; oświadczam, że, jeżeli mnie zechcą tam zawlec gwałtem, pozostaje mi dosyć siły, aby dokończyć tego co zacząłem. Jestem człowiek wolny, nigdy żywego nie wtrącą mnie do kaźni“.
Nie długo dane mu było przeżyć; rany te, w połączeniu z zastarzałą chorobą, sprawiły, że umarł w r. 1794.
Ponieważ papiery znalezione po śmierci pisarza składały się z karteczek, na które rzucone były luźne myśli, przyjaciele, przystępując do ich wydania, podzielili je i ugrupowali wedle swego uznania. Podzielono je na dwie części: jednej dano tytuł Myśli i maksymy, drugiej Charaktery i anegdoty.
Myśli i maksymy, które może w przyszłości również włączę do tej Bibljoteki, to są refleksje filozofa, ale filozofa w znaczeniu czysto życiowem. Interesują bystrością psychologiczną, olśniewają często jakąś świetną formułą myśli, ale nużą potrosze swoją manierą stoiczną i swoim ciasnym pesymizmem. To ów pesymizm, który sprawiał, że wielka jego przyjaciółka, pani Helvétius, mawiała: „Kiedy rano porozmawiam z Chamfortem, zasmuci mnie na cały dzień“. Jak na filozofa, Chamfort obserwował zbyt specjalny kącik świata, i to obserwował go z nader niewdzięcznej pozycji. To świat dworaków, gdzie jeden czyha na miejsce drugiego, gdzie jedyną drogą jest pełzać i intrygować; gdzie zarówno zyskane jak chybione dobrodziejstwo staje się źródłem niesmaku i niechęci. Nienawidzić tego świata, nie móc się bez niego obejść, korzystać zeń i stroić się w togę wyższości, taka jest w gruncie postawa tego filozofa. Sądy potomnych brały nieraz za złe tę zgryźliwą gorycz człowiekowi nagradzanemu o wiele ponad wartość swojej produkcji literackiej; ale może właśnie poczucie, że produkcja ta nie była na wyżynie jego inteligencji, że jako pisarz nie dał swojej prawdziwej miary, było źródłem tego niezadowolenia ze świata, które było przedewszystkiem niezadowoleniem z siebie? A może ten literat czuł się człowiekiem czynu, może krył w sobie ambicje męża Stanu, prawodawcy, ministra, i zżymał się na ustrój, który takich ludzi jak on nie dopuszczał do władzy? Oceniając te notatki, pamiętajmy zresztą, że nie były one wprost przeznaczone do druku, że kreślił je dla samego siebie: były to jego Trucizny, jak nazywał Sainte-Beuve swoje mordercze kajety. Bądź co bądź, ten niesmak, to zbrzydzenie sobą i drugimi, dość charakterystyczne są dla tej kończącej się epoki.
Żywszą pozostała owa część pośmiertnej puścizny pisarza, którą zebrano pod tytułem Charaktery i anegdoty i którą daję oto czytelnikom Bibljoteki Boya. Trudno o lepszy obraz epoki na tak szczupłej przestrzeni. Możnaby niemal rzec, że, gdyby wszystko z owego schyłku XVIII-go wieku zaginęło, dałoby się odtworzyć go sobie z tych anegdot Chamforta, równie celnie dobranych jak świetnie zredagowanych. Król, dwór, duchowieństwo, wielki świat, kobiety, finanse, polityka, intrygi, fawory, — wszystko przeplatane tą samą pesymistyczną filzofją, ale mniej tu nużącą, bo bardziej odżywioną faktem i rozjaśnioną dowcipem. Koniec epoki, ginący świat — i ginący sprawiedliwie! Ten tom anegdot stał się dokumentem; ten mały tomik uczynił Chamforta najczęściej cytowanym z autorów i dał mu faktyczną nieśmiertelność, której nie zdołałaby mu zapewnić tytularna nieśmiertelność akademicka.
Dodajmy, iż z tego zbiorku anegdot raz po raz wyziera ku nam fizjognomja samego autora, i że ów N..., którego poglądy i powiedzenia spotykamy na tych kartach tak często, jest przeważnie jego sobowtórem.
Warszawa, styczeń 1933.