Chata wuja Tomasza/Rozdział XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XL.
Męczennik.

Najdłuższa droga ma swój koniec, najciemniejsza noc rozpływa się w zorzy porannej. Godziny zapadające się w morzu przeszłości, porywają ze sobą wszystko i wszystkich. Dni występnego człowieka nieustannie się zbliżają do otchłani wiecznej ciemności; a noce pełne trwogi i boleści sprawiedliwego, kończą się zorzą wiecznej chwały. Towarzyszyliśmy Tomaszowi, pokornemu, cichemu, naszemu przyjacielowi, przez cały czas jego pielgrzymki po ciernistej drodze niewoli. Widzieliśmy go naprzód otoczonego wygodami i współczuciem; później byliśmy świadkami jego bolesnej rozłąki z tem wszystkiem, co tak drogie sercu człowieka; zatrzymaliśmy się trochę przydłużej na tej szczęśliwej oazie wśród pustyni niewolnictwa, na której szlachetna ręka okryła kwieciem ciężkie kajdany poniżenia. Doprowadziliśmy go nakoniec tam, gdzie zgasły dla niego ostatnie promienie nadziei ziemskiej; a w zamian firmament lepszego świata, usiany gwiazdami wiecznej jasności, rozpostarł się przed duszą męczennika.
I oto gwiazda poranku weszła na szczyty gór i wietrzyk od niej wiejący zapowiedział przyjście wiecznego dnia, dnia chwały i triumfu. Ucieczka Kassy i Eweliny doprowadziła do najwyższej wściekłości gwałtownego Legrisa, a jak łatwo można było przewidzieć, cała ta wściekłość zwróciła się na biedną, bezbronną głowę Tomasza. Legris zauważył, że na wiadomość o ucieczce dwóch mulatek iskra radości błysnęła w oczach Tomasza, że instynktownie wzniósł ręce ku niebu i wcale nie myślał przyłączyć się do pogoni. Zrazu chciał go pędzić razem z innymi murzynami na błota dla szukania zbiegłych; lecz doświadczywszy już niezłomnej stałości tego człowieka, skoro szło o nieludzki jaki czyn, a nie mając czasu do tracenia na bezkorzystną walkę, zostawił go w spokoju.
Został więc Tomasz w tyle z małą liczbą murzynów, którzy się uczyli modlić od niego i wspólnie z nim błagali Przedwiecznego o zbawienie zbiegów.
Kiedy zawstydzony Legris wrócił z pogoni, gotów był rzucić się z całą wściekłością, która wrzała w jego piersi na biednego niewolnika. Czyż ten nędzarz nie urągał jego potędze od pierwszego dnia kupna niezłomną swą stałością? Czyż nie było w tym czarnym jakiejś tajemniczej potęgi, która przejmowała trwogą występnego Legrisa?
— Nienawidzę go! — rzekł Legris do siebie, męcząc się całą noc bezsennością. — Nienawidzę! I czyż on nie jest moją własnością? Czyż nie mam prawa postąpić z nim według mej woli? Kto może mi wzbronić? — I potrząsł zaciśniętą pięścią w powietrzu, jakby obalając niewidomego nieprzyjaciela.
Ale Tomasz jest niewolnikiem wysokiej wartości i sługą wiernym, pracowitym, strata więc byłaby nie mała; Legris pomimo całej nienawiści zawahał się. Postanowił nakoniec poczekać aż do następnego poranku, zebrać z okolicznych plantacyj kilku uzbrojonych ludzi, kilka sfor psów, okrążyć bagno, wyprawić obławę, a może się uda pojmać zbiegłych. A jeżeliby się nie udało... hać wówczas będzie czas przywołać do siebie znienawidzonego murzyna. Pogrążony w tych myślach, zgrzytnął zębami, i żyły nabrzmiały mu na czole.
— O, ulegnie, musi ulec! a nie... ha!... — i wymówił bez wzdrygnienia w głębi czarnej swej duszy słowo okropne.
Interes właściciela, powiadacie, jest dla niewolnika dostateczną gwarancją! Jakto? więc człowiek, który w obłędzie swych namiętności, dla dojścia do zamierzonego celu, zaprzedaje swą duszę, będzie oszczędzał ciało swego bliźniego?
— A co!... — rzekła Kassy nazajutrz, szpiegując przez dziurę w strychu — oto obława się rozpoczyna.
W istocie, kilku jeźdźców harcowało na koniach przed domem i kilka sfor psów cudzych, skomląc, szczekając, gryząc się, wyrywało się z rąk murzynów.
Między tymi jeźdźcami dwaj byli dozorcy z pobliskich plantacyj, inni towarzysze kieliszkowi pana Legris; przywabieni głośnem polowaniem, przybyli z sąsiedniej mieściny. Trudno sobie wyobrazić okropniejszą bandę. Legris hojnie częstował ich rumem, nie żałując nawet murzynom zebranym z różnych plantacyj; ponieważ zwyczaj każe, aby polowanie na zbiegłego murzyna było jak można najwspanialszą ucztą dla innych murzynów.
Kassy, przyłożywszy ucho do okienka, słyszała niektóre słowa. Słyszała, jak dzielili bagno na części, jak wychwalali swoich buldogów i wydawali rozkazy, jak się umawiali na przypadek pojmania każdej ze zbiegłych mulatek. — Kassy zaśmiała się ironicznie i cofnęła się od okienka; a składając ręce i wnosząc oczy ku niebu, zawołała:
— O Panie wszechmocny! O Boże miłosierny! jesteśmy wszyscy grzeszni; przecież zlituj się nad nami i wybaw nas z tej strasznej niewoli.
W jej głosie, w wyrazie twarzy przebijało się straszne wzburzenie duszy.
— Gdyby nie ty, dziecię moje! — mówiła dalej, zwracając wzrok swój na Ewelinę — o, gdyby nie ty, poszłabym prosto do nich i podziękowałabym temu, któryby mi odebrał życie. Bo i czem jest wolność dla mnie teraz? Czyż wróci mi ona dzieci moje? Czyż wróci mi to, czem dawniej byłam?
Ewelina w dziecinnej swej prostocie, przestraszona dzikim zapałem Kassy, z niespokojnością, z wzruszeniem, w milczeniu patrząc na nią, chwyciła jej rękę z wyrazem trwożliwej pieszczoty.
— Nie! — rzekła Kassy, zwolna ją usuwając. — Tem możesz mię doprowadzić, że pokocham ciebie; a ja nie chcę, nie chcę już kochać!
— Biedna Kassy! — zawołała Ewelina — nie trać nadziei. Jeżeli Bóg w łasce Swej da nam wolność, być może, wróci ci córkę; lecz cokolwiek nas spotka, ja ci ją zastąpię. Wiem, że nigdy już nie ujrzę matki mojej; i czy będziesz mnie kochała, czy nie, ja cię kochać będę, o moja droga, złota Kassy!
Tkliwe uczucie dziecinne odniosło zwycięstwo. Kassy, usiadłszy przy dziewczęciu, objęła ją z matczyną czułością i zaczęła się pieścić jej czarnemi, jedwabnemi włosami. Ewelina nie mogła dość się nadziwić jej pięknym oczom, które w tej chwili, zamglone łzą rozczulenia, wyrażały głębokie wzruszenie.
— O moja Ewelino! — zawołała Kassy — rządza ujrzenia mych dzieci pali mą pierś! Oczy moje napróżno szukają ich wszędzie. Tu! — zawołała nagle, uderzając w swą pierś — tu pusto, martwo! i naokoło siebie czuję tylko próżnię, okropną próżnię! O, gdyby Bóg mi wrócił dzieci moje; wówczas, czuję, że mogłabym się modlić!
— Zaufaj Jemu, Kassy! — rzekła Ewelina. — On jest ojcem naszym.
— Jego gniew nas prześladuje! — przerwała Kassy; — On odwrócił od nas Swe oblicze.
— Nie, Kassy, nie! miejmy w Nim nadzieję. O, ja mam nadzieję i wiarę w Opatrzność Boską!


Polowanie było długie, hałaśliwe, a jednak bezskuteczne. Kassy z ironją, z triumfem patrzała na Legrisa, kiedy zmęczony, zmięszany zsiadał z konia przed domem.
— No, Kimbo! — zawołał, rozwalając się na krześle w salonie; — idź zaraz po tego starego głupca, niech tu przyjdzie natychmiast! Ten z piekła Tomasz musi być sprawcą tego wszystkiego. O, ją wycisnę całą prawdę z tej czarnej skóry. Ha! a jeżeli zamilczy, odpowie mi za to.
Sambo i Kimbo nienawidzieli się wzajemnie, lecz w nienawiści dla Tomasza byli w zupełnej zgodzie. Wiedzieli, że Legris kupił Tomasza z zamiarem zrobienia go dozorcą nad nimi wszystkimi, w czasie swych wycieczek z domu. Nienawiść, którą z tej przyczyny powzięli ku Tomaszowi, powiększyła się jeszcze w sercu tych nikczemnych ludzi, skoro zauważyli, że pan ich także go nienawidzi. Cóż więc dziwnego, że Kimbo z radosnym pospiechem rzucił się wypełnić polecenie Legrisa?
Tomasz przyjął rozkaz z sercem mężnem i domyślił się, co go czeka. Znał on dobrze okrutny, gwałtowny charakter swego właściciela i despotyczną jego władzę; lecz polegając na opiece Boga, był gotów ponieść raczej najokropniejsze męki, jak zdradzić w czemkolwiek biedne niewolnice, choć wiedział o całym planie i o miejscu schronienia. Postawił więc swój kosz między koszami innych niewolników, i wznosząc oczy ku niebu, zawołał:
— Polecam Tobie duszę moją, Panie! Tyś mię odkupił, o Boże sprawiedliwy!...
I bez żadnego narzekania oddał się w ręce Kimbo, który go, bez litości ciągnąc za sobą, bił i potrącał.
— Ho, ho! — rzekł olbrzym, — będziesz dobrze teraz się miał, nie pożałuje skóry twojej, zobaczysz, co to znaczy pomagać negrom uciekać ho, ho, skosztujesz; i na zawsze będziesz pamiętał i djabeł ciebie lepiej nie poczęstuje.
Ale żadne z tych słów nie sięgało serca Tomasza. Głos anielski, głos z nieba wołał nań: „Nie bój się tych, którzy zabijają ciało, a duszy zabić nie mogą“. Na głos ten wstrząsł się jak pod dotknięciem ręki Boga, uczuł w sobie potęgę tysiąca dusz. Ciągniony gwałtownie przez Kimbo, widział jak drzewa, krzaki, chałupy i wszystko, co było świadkiem jego poniżenia, cofało się w tył, jak okolice przed podróżnym pędzącym na koniu; i serce jego biło silniej i oczami duszy widział ojczyznę swą wieczną, otwierającą się bramę na jego przyjęcie. Godzina wyzwolenia się zbliżała.
— Ha! — rzekł Legris przez zaciśnięte zęby, chwytając Tomasza za kołnierz. — Czy wiesz, że postanowiłem cię zabić?
— Jak sądzę, możesz pan bardzo łatwo to uczynić! — rzekł Tomasz spokojnie.
— Bądź ostrożny, psie nikczemny! — zawołał Legris z zimną, niewzruszoną pewnością; — to już postanowiłem i spełnię! rozumiesz? — Chyba powiesz, co wiesz o tych dziewkach.
Tomasz milczał.
— Czy słyszysz? — krzyknął Legris, tupając nogami w piekielnym gniewie — no mów!
— Nie mam co mówić, panie — rzekł Tomasz głosem spokojnym, lecz stanowczym.
— Czy ośmielisz się utrzymywać, czarny psie chrześcijański, że nic nie wiesz? — pytał, trzęsąc się od gniewu Legris.
Tomasz nic nie odpowiedział.
— Mów! — wrzasnął Legris, uderzając go silnie — czy wiesz cośkolwiek?
— Wiem, panie, lecz nic nie mogę powiedzieć: jestem gotów umrzeć!
Legris silnie odetchnął, i powstrzymując swą wściekłość, chwycił za rękę Tomasza, a zbliżając twarz swoją do jego twarzy, zawołał głosem piekielnym:
— Słuchaj Tomaszu! Ponieważ raz cię puściłem, więc sądzisz, że mówię tylko na wiatr; lecz tym razem już zdecydowałem się i wyrachowałem stratę. Ty zawsze się opierałeś mojej woli, dzisiaj... no, słuchaj! dzisiaj ulegniesz, albo umrzesz! Będę liczył krople krwi twojej, sącząc je jedną po drugiej z żył twoich, aż nie ulegniesz, przeklęty murzynie!
Tomasz podniósłszy oczy na Legrisa, odpowiedział:
— Gdyby pan był chory, albo w nieszczęściu, albo na łożu śmiertelnem, o, oddałbym wszystką moją krew dla dobra pana; jeżeli wytoczenie kroplami krwi z tego starego ciała mogłoby zbawić duszę pana, to chętnie oddałbym moją krew, jak Zbawiciel dał za nas grzesznych Swoją! O panie! nie obciążaj duszy swojej tak wielkim grzechem, on więcej panu złego przyniesie niż mnie! Moje cierpienia wkrótce się zakończą; ale jeżeli pan szczerze żałować i pokutować nie będzie, to cierpienia pana nigdy się nie skończą!
Słowa te, brzmiące dziwną niebiańską harmonją, w czasie strasznego wycia uraganu, płynące z czystego serca, wstrzymały na chwilę Legrisa i ten dziki zwierz stanął nieruchomy, ze wzrokiem utkwionym w Tomasza. Nastąpiła tak wielka cichość, że uderzenia wahadła starego zegara zdawały się mierzyć wyraźnie, głośno, ostatnie chwile łaski i miłosierdzia, udzielone tej duszy zatwardziałej, aby się nawróciła i żałowała za tyle zbrodni.
Trwało to chwilę tylko, na tę chwilę zawahała się dusza zbrodniarza, lecz zły duch owładnął nią silniej, daleko straszniej; Legris, zapieniony z wściekłości, powalił swą ofiarę i zaczął ją deptać nogami.


Nie lubimy patrzeć na sceny męczeństwa. Często człowiek nie ma sił słuchać o tem, co uczynić nie zabrakłoby mu odwagi. Co brat nasz ze krwi, brat w Chrystusie musi wycierpieć, boli nas niezmiernie, nie możemy nawet powtórzyć tego sami przed sobą w skrytości, w głębi duszy; samo opowiadanie byłoby już straszną dla nas męką.


„O Boże potężny, dozwól mi wprowadzić na drogę prawdy te dwie dusze“.

W czasie tej długiej, okropnej nocy, Tomasz wytrzymywał straszne męki, nielitościwe bicia w starej szopie, czyż był sam jeden? O nie! obok męczennika, i przez jego tylko oczy widziany, stał Ten, który cierpiał za nas, stał Syn Boga żywego przy nim, cierpiący przy cierpiącym!
Legris, zaślepiony despotyczną i wściekłą wolą, stojąc obok, nalegał od czasu do czasu na swą ofiarę, aby wydała niewinnych; lecz prawe, szlachetne serce było niewzruszone jak opoka, wsparta na prawdzie przedwiecznej. Tomasz wiedział, że dla wybawienia innych, trzeba siebie poświęcić, i najokropniejsze męczarnie wyrywały z ust jego tylko słowa pełne miłości, słowa świętej modlitwy...
— On już prawie nie żyje, — rzekł Sambo, wzruszony mimowoli cierpieniem ofiary.
— Bij, aż nie ulegnie! No! odważniej, mocniej! — zawył Legris. — Ja wytoczę ostatnią kroplę przeklętej jego krwi, albo musi mi powiedzieć, musi wyznać!
Tomasz odemknął oczy i patrząc na swego pana, rzekł:
— Biedny, nieszczęśliwy człowieku, oto wszystko co możesz ze mną uczynić! Przebaczam ci z głębi mej duszy! — I zemdlał.
— Zdaje się, niech mię djabli porwą, że już po wszystkiem — rzekł Legris, zbliżając się do niego i patrząc na skrwawione ciało. — Tak, skończ! o, nakoniec zamknęliśmy mu przeklęty pysk!
Zbrodniarzu, czyż zdołasz zagłuszyć głos odzywający się w głębi twej duszy — w duszy, dla której niema już skruchy, modlitwy, nadziei, w której wieczny ogień już się zatlił?
Jednak Tomasz nie umarł jeszcze. Cudowne słowa, pełne miłości, modlitwy, wyrywające się z ust ofiary w najokropniejszych męczarniach, wzruszyły nawet spodlonych murzynów, i skoro Legris wyszedł, podnieśli zbite, skrwawione ciało męczennika, starali się je przyprowadzić do życia.
— Dopełniliśmy złego, okropnego postępku — rzekł Sambo. — Sądzę, że pan także będzie za to odpowiadał, a nie my; czyż my mamy zawsze za niego odpowiadać?
Obmyli jego rany, i zrobiwszy posłanie z resztek bawełny, położyli go. Jeden z nich pobiegł zaraz do domu i pod pozorem, że się zmęczył i potrzebuje pokrzepić siły, dostał u Legris kilka kropel wódki, z którą pospiesznie wróciwszy, wlał w usta Tomaszowi.
— O Tomaszu — rzekł Kimbo — byliśmy okrutni, nielitościwi dla ciebie!
— Przebaczam wam z całego serca — szepnął cicho Tomasz.
— Tomaszu, powiedz nam, kto jest Jezus? Powiedz nam — pytał Sambo. — Ten Jezus, którego ty widziałeś obok siebie przez całą tę okropną noc; powiedz, kto on jest?
Pytanie to zatrzymało jeszcze ulatującą duszę na chwilę. W krótkich, ale pełnych energji i natchnienia słowach, opowiedział im o cudownem życiu Zbawiciela, o Jego śmierci, o wiecznej obecności, i o Jego miłości i pragnieniu zbawienia dusz ludzkich.
Obaj zapłakali, — dzicy okrutni barbarzyńcy zapłakali!...
— I dlaczego poprzednio nic o tem nie słyszałem? — rzekł Sambo. — Ale wierzę, i nie mogę nie wierzyć! O Zbawicielu! zlituj się nad nami!
— Biedni wy — rzekł Tomasz — o jakże jestem szczęśliwy, żem cierpiał, jeżeli tylko cierpienia moje mogą was doprowadzić do poznania prawdy, do poznania Boga! O Boże potężny, dozwól mi wprowadzić na drogę prawdy te dwie dusze; błagam Cię, Panie, dla zasług Syna Twego najmilszego i Najświętszej Marji Panny.
I wysłuchał Pan modlitwę męczennika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.