Chata wuja Tomasza/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI.
Panicz.

W dwa dni po tem wydarzeniu, toczył się drogą ku plantacji pana Legris elegancki koczyk, którym jechał młodzieniec, mający lat około dwudziestu, sam sobie powożąc.
Zatrzymawszy się przed domem pana Legris, zeskoczył lekko z kocza, zarzucił lejce na konia i zapytał o właściciela plantacji.
Był to Jerzy Szelby. Dla lepszego zrozumienia, jakim sposobem trafił w te strony, musimy się trochę cofnąć pamięcią wstecz.
Przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, list pisany przez pannę Ofelję do pani Szelby, przeleżał kilka miesięcy na jakiejś odległej stacji pocztowej, i nim doszedł rąk adresata, Tomasza już zaprowadzono w pośród dzikie, obszerne błota Czerwonej rzeki.
Pani Szelby z głęboką boleścią dowiedziała się o smutnej doli Tomasza, ale nie prędko mogła coś stanowczego przedsięwziąć. Biedna, nieodstępnie czuwała przy łóżku swego męża, ciężką gorączką złożonego. Jerzy, który wyrósł na dorodnego młodzieńca, był wiernym towarzyszem i jedynym doradzcą swej matki w rozmaitych interesach. Panna Ofelja przesłała w liście imię prawnika, któremu powierzono interesy po śmierci p. Saint-Clare; pani Szelby mogła więc tylko napisać do niego, zapytując, co się stało z Tomaszem. W kilka dni pan Szelby umarł, familja jego musiała zająć się mnóstwem naglących, niecierpiących zwłoki interesów. Mając wielką ufność w zdolności swej żony, pan Szelby uczynił ją jedyną egzekutorką swego testamentu; tym sposobem cały jej czas był zajęty nieustannemi kłopotami, ciągłą pracą, bo się wzięła do dzieła z energją, którą się zawsze odznaczała. Postanowiła wyjaśnić wszystkie interesy, nie zważając jakie mogą wyniknąć następstwa z tego, i przy pomocy Jerzego zajęła się przyprowadzeniem do porządku rachunków, przedażą posiadłości, spłaceniem długów itd. W czasie tych kłopotów otrzymała odpowiedź na swój list do prawnika. Pisał jej, że Tomasza sprzedano na licytacji, że przyjął za niego zapłatę w imieniu właścicielki, a zresztą nic więcej nie wie. Podobna odpowiedź nie mogła zadowolić ani Jerzego, ani jego matki. W sześć miesięcy później, Jerzy zmuszony dla interesów udać się na brzegi Dolnej rzeki, postanowił dojechać do Nowego Orleanu dla odszukania i wykupienia Tomasza.
Po kilku miesiącach nadaremnych poszukiwań, spotkał nakoniec człowieka, który mu udzielił potrzebnych wiadomości; wsiadł więc na statek kursujący na Czerwonej rzece, z mocnem postanowieniem sprowadzenia z sobą starego swego przyjaciela.
Legris przyjął Jerzego w przysionku z przymuszoną gościnnością.
— Dowiedziałem się, żeście kupili w Nowym Orleanie — rzekł młody panicz — murzyna, imieniem Tomasz. Mieszkał on na plantacji ojca mego, przybyłem z zamiarem wykupienia go.
Czoło Legrisa się zachmurzyło i odezwał się suchym, ironicznym głosem:
— Tak, kupiłem głupca tego imienia, piekielny towar... nieposłuszny, zacięty, bezbożny pies namawiał murzynów moich do ucieczki i straciłem z jego łaski dwie dziewki, kosztujące każda od ośmiu set do tysiąca dolarów najmniej; sam się przyznał do tego!... I kiedy zapytałem go, gdzie one, ten pies ośmielił się przyznać, że wie gdzie się ukryły, ale tego nie wyjawi; i dotrzymał przeklęty djabeł słowa, choć dałem mu dobrą naukę, zbiłem go jak jeszcze żadnego z moich negrów. Musi już gdzieś tam zdychać, tylko nie wiem gdzie.
— Gdzie on jest? — zawołał gwałtownie Jerzy. — Gdzie on?
I rumieniec pokrył twarz jego, oczy się zaiskrzyły; lecz powstrzymał się i nie rzekł nic więcej.
— A gdzieś tam pewnie w chałupie — odpowiedział mały niewolnik, trzymający konia Jerzego.
Legris kopnął nogą małego murzynka; Jerzy w milczeniu poszedł w wskazaną stronę.
Tomasz dwa dni tam leżał, nie czując prawie boleści, bo wszelkie czucie w nim już zamarło. Leżał w odrętwieniu; w pomroce nocnej, biedni, jego niedoli współtowarzysze udzielali mu, o ile tylko mogli, pomocy. Nieszczęśliwi! zaledwie mogli się przysłużyć szklanką chłodnej wody — niczem więcej; ale szklanką wody podaną z sercem pełnem miłosierdzia, z okiem zamglonem łzą rozczulenia.
Tak, łzy zasmuconych niewolników padały na cnotliwą, nieczułą już twarz konającego; łzy — świadki spóźnionego żalu biednych, nieoświeconych pogan, których miłość męczennika w chwilach najokropniejszej męki powołała do skruchy i żalu, i oni zanosili modły do Zbawiciela, którego dopiero co poznali, zaledwie z imienia, ale który nigdy nie odpycha od siebie serc prostych a czułych.
Kassy, wychodząc potajemnie z miejsca swego schronienia, dowiedziała się, jaką ofiarę poniósł Tomasz dla niej i Eweliny. W nocy przed przyjazdem Jerzego, narażając się na niebezpieczeństwo zostania odkrytą, przybiegła do Tomasza. Słów kilka, które ulatująca dusza mogła wymówić, rozgrzały chłód serca, roztopiły gruby lód je pokrywający, nagromadzony przez długie lata cierpień i poniżenia, i ta biedna, nieszczęśliwa kobieta rozrzewniona płakała i modliła się.
Jerzy, wszedłszy pod szopę, dostał zawrotu głowy; serce mu się ścisnęło, nogi zadrżały.
— Ach, czyż być może, czy to podobna! — zawołał, padając na kolana przed konającym — wuju Tomaszu! biedny mój przyjacielu! drogi, poczciwy mój przyjacielu!
Słowa te doleciały do uszu umierającego, poruszył lekko głową, i uśmiechnął się słodko.
Łzy potoczyły się po szlachetnej twarzy młodzieńca, pochylonego nad łożem konającego, łzy przynoszące chlubę męskiemu sercu.
— Drogi wuju Tomaszu, spojrzyj... przemów choć raz ostatni!... spojrzyj na mnie!... toż twój mały Jerzy, twój panicz, już mnie nie poznajesz?
— Jerzy, panicz mój — wymówił słabym głosem i otworzył nieprzytomne oczy. — Jerzy, Jerzy!... — powtórzył i myśl jego błąkała się w promieniach przeszłości.
Nakoniec zaczęło się powoli rozjaśniać w duszy jego. Wzrok błądzący zaczął nabierać pewności, oczy się rozjaśniły, rysy przybrały wyraz życia, słabe ręce się skrzyżowały jak do modlitwy i dwie duże łzy potoczyły się po czarnych policzkach.
— Chwała Ci, Panie! to... ach! tak... to... tego właśnie mi jeszcze brakowało!... Oni nie zapomnieli o mnie!... Ach, to dodaje mi życia... to rozwesela biedne moje stare serce! — Teraz... o! umieram spokojnie!... Przedwieczny Boże, przyjmij duszę moją...
— Nie! ty nie umrzesz! ty nie możesz umrzeć! Nie myśl o tem; ja przybyłem, aby cię wykupić; ja cię zabiorę z sobą; — zawołał Jerzy gwałtownie.
— O paniczu!... przybyliście zapóźno;... Chrystus już mię wykupił.... woła mnie do Swego mieszkania... Ja tam pospieszam... lepiej do nieba niż do Kentucky!
— O nie! nie! nie umrzesz! to mię zabije! Serce mi pęknie, myśląc o tem, co ty wycierpiałeś, widząc ciebie leżącego w tej okropnej szopie, o biedny! biedny mój przyjacielu!
— Nie nazywaj mnie, paniczu, biednym — rzekł Tomasz głosem poważnym. — Byłem biednym nędzarzem... ale poprzednio... To już przeszło... przeszło już... Teraz jestem u wrót wiecznej chwały... O paniczu... Chrystus Pan dał mi zwycięstwo!... Chwała Imieniowi Jego!...
Jerzy uderzony powagą i energją, z jaką Tomasz te przerywane słowa wymawiał, patrzał na swego starego przyjaciela z głęboką czcią.
Tomasz ścisnął mu rękę i za każdym wyrazem odpoczywając, mówił zwolna dalej:
— Nie trzeba mówić Klotyldzie... biedna!... dla niej to... okropne udręczenie... Powiedz jej, paniczu, tylko... że znaleźliście mię... bliskim chwały wiecznej i... że nie mogłem... już pozostać dla nikogo... Powiedzcie jej... że Pan Bóg był ze mną zawsze... wszędzie! Ach... O biedne dzieci!... a mała!... Moje stare serce... często pękało od żalu po nich!... powiedz panu i pani... że ich zawsze kocham... Także wszystkim... w starym, drogim domu... czyż wy nie wiecie,... że ja kocham ich... wszystkich... kocham wszystkich, wszystkich i wszędzie,... cały jestem przejęty miłością!... O paniczu!... jakie wielkie szczęście... być chrześcijaninem!...
W tej chwili Legris, błądzący z miną obojętną przed drzwiami szopy, rzucił ponury, pełen złości wzrok wewnątrz i oddalił się.
— Stary djabeł! — zawołał z oburzeniem Jerzy. — Jedyną moją pociechą jest myśl, że przyjdzie dzień, w którym mu djabeł sowicie zapłaci za jego zbrodnie.
— O nie! nie mów tak paniczu! — zawołał Tomasz, silnie przytrzymując jego rękę. — Biedny, nieszczęśliwy!... litość bierze patrzeć na niego!... gdyby tylko uczuł skruchę... Bóg mu przebaczy... ale się lękam... że nie będzie żałował... przeszłego swego życia!...
— O bezwątpienia! bo czyż podobne serce zdolne jest do szczerego żalu? — rzekł Jerzy — zachowaj mię Boże od spotkania się tam z tym człowiekiem!
— Cyt, paniczu!... uspokój się... to mnie zasmuca... nie powinieneś tak myśleć; nie uczynił mi... żadnego... rzeczywistego zła... otworzył tylko wrota do królestwa niebieskiego... przybliżył je... oto wszystko...
Umierający, ożywiony na chwilę przybyciem swego młodego pana, nagle osłabł. Siły go opuściły, zamknął oczy, oddech stał się przeciągły, głęboki. Szeroka jego pierś ciężko wznosiła się i opadała, i na twarzy osiadła tajemnicza, wzniosła myśl, świadcząca o innem życiu.
— O! kto... może... nas... rozłączyć... od miłują... cego... Chry... stusa! — wyrzekł głosem zaledwie dosłyszalnym i z uśmiechem na ustach przeniósł się na łono wieczności.
Jerzy, zamknąwszy powieki swemu przyjacielowi, siedział jakiś czas niemy, przejęty głęboką czcią, jakby czuł przytomność ducha niebieskiego.
Obrócił się — za nim stał Legris, ponury i zły.
Niebieski spokój i pogoda umierającego tajemniczą potęgą powstrzymały krewkość uczuć młodzieńczych. Przytomność tego człowieka obudziła w Jerzym tylko głęboką pogardę i żywą chęć, co rychlejszego pozbycia się przytomności uosobionej zbrodni.
Utkwił swe czarne, groźne oczy w twarzy Legrisa, i wskazując palcem na trupa, rzekł sucho:
— Wyciągnąłeś z niego całą korzyść, jaką mogłeś mieć. Co chcesz za ciało? Chcę je zabrać z sobą i pochować, jak się należy.
— Ja nie sprzedaję ciał zmarłych murzynów — rzekł Legris; — możecie je pochować, gdzie się wam podoba i jak chcecie.
— Chłopcy! — rzekł Jerzy tonem, nakazującym posłuszeństwo, do murzynów, którzy stali patrząc na ciało — pomożcie mi go podnieść i zanieść do powozu i dajcie mi rydel.
Jeden z nich pobiegł po rydel, dwaj inni pomogli Jerzemu zanieść ciało do powozu.
Jerzy nie raczył nawet przemówić ani spojrzeć na Legrisa, który nie ośmielił się wzbraniać wypełnienia rozkazu i stojąc, świstał z udaną obojętnością. Poszedł za nimi aż do powozu, który stał przed drzwiami domu.
Jerzy dla powiększenia miejsca zdjął siedzenie, rozesłał swój płaszcz i na nim położył ciało. Obrócił się, spojrzał znacząco na Legrisa, i pokonywając oburzenie, rzekł:
— Nie powiedziałem ci mego zdania o tym okrutnym postępku; ani miejsce, ani czas po temu. Lecz ta krew niewinna woła o pomstę i będzie pomszczoną! Ogłoszę to zabójstwo, jeżeli tego będzie potrzeba i zaskarżę cię przed pierwszą władzą, jaką napotkam.
— Skarżcie! — rzekł Legris, klaszcząc wzgardliwie palcami — ha, ha, ha! chciałbym widzieć, jak będziecie się uwijać. Gdzie weźmiecie świadków? Jeśli można spytać, gdzie są wasze dowody? Jedźcie, popróbujcie, życzę powodzenia!
Jerzy pojął całą ważność tych zarzutów. W całej plantacji nie było ani jednego białego, a we wszystkich trybunałach Południa świadectwo ludzi koloru czarnego nie miało żadnej wartości. Jemu się zdało, że okrzyk zgrozy i oburzenia, które w tej chwili musiał przytłumić w swej piersi, przebije niebo i ściągnie sprawiedliwą karę na zbrodniarza.
— Czy warto tyle kłopotu dla jednego umarłego murzyna? — rzekł Legris!
Słowa te padły jak iskra elektryczna. Przezorność nie jest powszechna między ludźmi w Kentucky. Jerzy odwrócił się i gwałtownem uderzeniem pięści powalił Legrisa. A stojąc nad nędznikiem, leżącym twarzą ku ziemi, doskonale przedstawiał swego świętego patrona, zwycięsko gniotącego złego ducha.
Są ludzie, którzy odnoszą rzeczywistą korzyść z podobnego poczęstowania, którzy się natychmiast przejmują głębokiem uszanowaniem dla tego, kto ich tak odważnie przywitał. Legris właśnie należał do tej liczby. Powstał nikczemnik, a opyliwszy odzienie z kurzu, z głębokiem uszanowaniem przeprowadzał wzrokiem powóz zwolna się oddalający, i zaledwo ośmielił się przemówić, gdy go zupełnie stracił z oczu.
Za granicami plantacji, zauważył Jerzy mały wzgórek ze żwiru, suchy, ocieniony drzewami. Tu wykopał grób.
— Czy zdjąć z niego płaszcz pański? — spytał murzyn, gdy grób był gotowy.
— Nie, nie! Spuście z nim razem. Oto wszystko, co mogę ci dać teraz, drogi mój przyjacielu, mój wuju Tomaszu, przyjmij to od swego Jerzego.
Złożyli ciało zawinięte w płaszcz i w milczeniu zarzucili dół ziemią i przykryli darnią.
— Możecie odejść, moje dzieci — rzekł Jerzy, wsuwając po dolarze każdemu w rękę, ale oni się wahali, nie odchodzili.
— Gdyby młody pan kupił nas?... — rzekł jeden z nich.
— Służyć będziemy wiernie — dorzucił drugi.
— O jak tu okropnie! — Zawołał pierwszy. — O panie przez litość! kup nas! wybaw nas stąd!
— Nie mogę! nie mogę! — zawołał Jerzy smutnie i dając im znak, aby się oddalili, dorzucił: — to być nie może!
Biedni w milczeniu, ze spuszczonemi głowami odeszli.
— Boże bądź mi świadkiem, Ty, Boże wszechmocny! — rzekł Jerzy, klękając na grobie swego przyjaciela. — Biorę cię na świadka, że od tej chwili wszystko, co tylko człowiek może, co będzie w mej mocy, uczynię, aby wybawić ojczyznę moją od tej haniebnej niewoli!

Niema kamienia nad grobem naszego męczennika, — i naco mu

Jerzy odwrócił się i gwałtownem uderzeniem pięści powalił Legrisa.
kamień? Bóg widzi go i powoła do wiecznej chwały, gdy przyjdzie dzień wymierzenia sprawiedliwości.

Nie płaczcie po nim. Takie życie, taka śmierć nie powinny wyciskać łez. „Błogosławieni, którzy plączą i narzekają, albowiem będą pocieszeni“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.