Chata wuja Tomasza/Rozdział XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLII.
Opowiadanie o prawdziwym upiorze.

Legendy o upiorach odżyły znowu i zaczęły krążyć z większa pewnością, jak poprzednio w domu Legrisa.
Niewolnicy opowiadali sobie, że słyszeli o północy kroki zstępujące po schodach, strychu i po kurytarzu. Napróżno zamykano drzwi górnego piętra; musiał upiór mieć klucz, albo może, używając od niepamiętnych czasów przyznanego mu przywileju, przeciskał się przez dziurkę od klucza: bo jednak każdej nocy o dwunastej godzinie spokojnie, z dziwną śmiałością przechadzał się, wszystkich strasząc.
O zewnętrznej postaci upioru, zdania się niezgadzały. I nie mogło być inaczej. W podobnych zdarzeniach powszechnie czarni, a nawet i biali zamykają oczy i chowają głowę pod kołdrę, lub co się nawinie pod rękę; nie mogą więc dobrze widzieć upiora. A wiemy z doświadczenia, że kiedy oczy ciała są zamknięte, wówczas oczy duszy są czynniejsze, widzą jaśniej.
Niezaprzeczoną było rzeczą, a my nie mamy przyczyny wątpić, że co noc, w godziny wyznaczone dla upiorów, wysoka figura okryta białym prześcieradłem przechadzała się po całym domu, przesuwała się jak cień przez drzwi do sal pustych i po niejakim czasie ukazywała się na wschodach, wiodących na fatalny strych; a jednak nazajutrz wszystkie drzwi były zamknięte.
Te potajemne opowiadania strwożonych niewolników doszły do uszu Legrisa i tem mocniej go przerażały, że starano się je ukrywać przed nim. Dla nadania więc sobie energji i śmiałości, zaczął pić więcej jak zwyczajnie i głośniej przeklinał, złorzeczył; nic to jednak nie pomogło — w nocy męczyły go groźne sny i widziadła, nawiedzające jego umysł. Nazajutrz po wywiezieniu ciała Tomasza, pojechał do sąsiedniego miasta na wieczornicę i wrócił bardzo późno pijany i zmęczony. Zamknął drzwi swego pokoju i schował klucz do kieszeni.
Cóż pomogą wszelkie usiłowania zagłuszenia sumienia, skoro ono już zaczęło się odzywać trwogą i niepokojem. Zły człowiek nie może się pozbyć nieodstępnego towarzysza swej duszy. A kto może zakreślić granice jej czynności, kto może wiedzieć, co dla niej jest możebnem, kto może pokonać jej trwożliwe drżenia, jej niespokojność! — bo czy podobna przeżyć wieczność? Obłąkany zamyka drzwi, sądząc, że się tem wybawi od duchów, a lęka się zajrzeć wewnątrz siebie, w twarz tego ducha, którego się nie może pozbyć przytomności, którego głos, jak trąba wzywająca nad sąd ostateczny, rozlega się w jego duszy i napełnia niewymowną trwogą.
Legris zamknął drzwi, zabarykadował je krzesłami, zapalił nocna lampkę, położył pistolety przy sobie, obejrzał okiennice, okna, drzwi i zaklinając się, że się nie lęka djabła z całą jego świtą, położył się i — zasnął.


Głosem grobowym powtórzyła mu trzy razy nad uchem: „chodź! chodź chodź!“

Zasnął głęboko, bo był zmęczony. A jednak cienie piekieł otoczyły jego umysł i uczucie trwogi, groźne widzenia zaczęły go męczyć. I widział, jak Kassy, przeklęta Kassy, rozwinęła całun matki jego i drwiąco, urągając, mu go pokazywała. Słyszał pomieszane głosy i jęki boleści. Czuł, że śpi i nie mógł się przebudzić. — Nakoniec, po długich usiłowaniach, odemknął nieco oczy... i sam się przekonał, że — coś weszło do jego pokoju... Drzwi się otworzyły; widział to, nie wątpił; ale przestrach sparaliżował członki jego, nie mógł się poruszyć i nie prędko obrócił się na drugą stronę... drzwi były otwarte i długa trupia ręka zagasiła lampkę.
Przy drżącem, bladem świetle księżyca widział, jak coś białego prześliznęło się i słyszał lekki szelest po podłodze. Postać się zatrzymała przy jego łóżku i stała nieruchomie... i czuł grobowe zimno od niej wiejące. — Lodowatą ręką dotknęła ręki jego i głosem cichym, grobowym trzy razy powtórzyła mu nad uchem: „Chodź! chodź! chodź!“ Zimny pot pokrył mu całe ciało i sam nie wiedział, jak i kędy upiór znikł. Wyskoczył z łóżka, podbiegł do drzwi, lecz znalazł je zamknięte na dwa spusty... i zemdlał z przerażenia.
Od tej chwili Legris zaczął okropnie, bez wypoczynku, bez miary pić.
Wkrótce rozeszła się wieść po okolicy, że umarł; pijaństwo rozwinęło w nim do najwyższego stopnia delirium tremens, które już za życia jest groźną zapowiedzią przyszłych, większych mąk. Nikt nie mógł obojętnie patrzeć na okropny jego stan; bredził, rzucał się, wył, jęczał, opowiadał o strasznych, groźnych widzeniach. Widział przy łóżku swojem zimną jak lód, bladą, straszną, nielitościwą postać, która wyciągając kościstą swą rękę, wołała na niego: „Chodź! chodź! chodź!“
Dziwnym zbiegiem okoliczności, nazajutrz po tej strasznej męczącej dla Legrisa nocy, zrana znaleziono drzwi domu otwarte i niektórzy niewolnicy widzieli, jak dwie białe postacie unosiły się w powietrzu środkiem alei, wiodącej ku wielkiej drodze.
Przed wschodem słońca Ewelina i Kassy zatrzymały się w gaiku niedaleko od miasta.
Kassy w czarnym kreolki hiszpańskiej kostjumie, z zasłoną z dużym haftem, spadającą z kapelusza i okrywającą jej twarz, miała odegrywać rolę damy hiszpańskiej, Ewelina jej panny służącej.


Wychowana od dzieciństwa między ludźmi wyższego towarzystwa, Kassy z łatwością potrafiła zachować maniery zgodne z przyjętą rolą. Zabrawszy z sobą pozostałe brylanty i bogate ubranie, mogła się odpowiednio wystroić.
Zatrzymała się na przedmieściu i w magazynie kupiła walizkę podróżną, prosząc kupca, aby ją kazał zanieść za nią. A tak w towarzystwie sługi, ciągnącego jej rzeczy na taczkach i Eweliny, która za nią szła niosąc worek podróżny i inne małe paczki, weszła do niewielkiej oberży z całą powagą bogatej damy.
Pierwszą osobą, którą spotkała, był pan Szelby i bardzo się ucieszyła, gdy się dowiedziała, że i on czeka na statek.
Kassy widziała już go przez otwór na strychu, gdy zabierał ciało Tomasza i zdaleka towarzyszyła z wewnętrzną sympatją jego spotkaniu się z Legris. Później w czasie swych nocnych wycieczek, łowiąc słowa z urywanej rozmowy murzynów, dowiedziała się, kto on jest i co go łączyło z Tomaszem.
Postawa, maniery, a nadewszystko hojność Kassy, nie zostawiły w hotelu nawet cienia wątpliwości co do jej stanu. Ludzie zwyczajnie, chętnie usługują tym, którzy hojnie płacą; przewidziała to dobrze Kassy i dlatego zabrała niemałą sumkę z biurka Legris.
Wieczorem zbliżył się statek. Jerzy z grzecznością, zwyczajną młodzieży z Kentucky, podając rękę Kassy, zaprowadził ją na pokład i zajął się, aby jej na niczem nie brakowało.
Póki płynęli po Czerwonej rzece, Kassy nie wychodziła z swego pokoiku, nie opuszczała łóżka z przyczyny choroby; a służąca, co bardzo naturalnie w podobnych razach, nie odstępowała swej pani.
Kiedy dopłynęli do Mississipi, Jerzy widząc, że cudzoziemka ma zamiar jechać dalej w jednę z nim stronę, zaproponował nająć wspólny salon na tym samym statku; a litując się jej słabego zdrowia, oświadczył się z swemi usługami.
I nasze podróżujące damy bezpiecznie i zdrowe płynęły na statku Cyncynnaty całą siłą pary w górę rzeki.
Zdrowie Kassy znacznie się polepszyło; wychodziła na pokład okrętu, przechadzała się, odpoczywała, jadła przy stole wspólnym, a uderzająca jej piękność nie uszła uwagi przytomnych.
Od pierwszego widzenia Jerzy był uderzony podobieństwem Kassy do kogoś — lecz nie mógł sobie przypomnieć do kogo i to go męczyło. Komu z nas coś podobnego nie zdarzyło się w życiu? Nie mogąc się oprzeć jakiemuś tajemniczemu pociągowi, pilnie się wpatrywał w nią, śledził jej ruchy. U stołu i w salonie oczy młodego mężczyzny były na nią zwrócone i wówczas tylko, kiedy widział, że to ją męczy, zwracał wzrok swój w inną stronę.
Kassy mocno to niepokoiło, i lękając się, aby się sam czego nie domyślał, oddała się na jego wspaniałomyślność i opowiedziała mu całą swą historję.
Jerzy czując wielką sympatję do każdego, ktoby tylko uciekał z nienawidzonej plantacji Legrisa, o której nie mógł wspomnieć bez oburzenia, z mężną wzgardą następstw tak właściwą charakterowi i młodemu jego wiekowi, zapewnił Kassy i Ewelinę, że uczyni co tylko będzie mógł, że bierze je pod swą opiekę i wszystkich dołoży sił, aby ucieczka się udała.
W sąsiednim pokoiku, na tymże statku jechała niejakaś pani de Thoux, francuzka z małą 12-to letnią milutką dziewczynką. Pani de Thoux, gdy się dowiedziała, że Jerzy jest z Kentucky, starała się z nim zapoznać, w czem pomogło towarzyszące jej dziewczę.
Jerzy bawiąc się z małą, często siadał przed drzwiami pokoju pani de Thoux; a Kassy z pokładu mogła słyszeć całą ich rozmowę.
Francuzka zadawała tysiączne pytania o Kentucky, gdzie, jak mówiła, przepędziła część swej młodości. Jerzy dowiedział się, że mieszkała ona w sąsiedztwie jego rodziny.
— Czy nie znacie w waszych okolicach — pytała go — niejakiegoś pana Harrys?
— Rzeczywiście, jest tam stary plantator tego imienia — odpowiedział Jerzy — mieszkający niedaleko nas; ale nie nawiązaliśmy z nim bliższych stosunków.
— On jest właścicielem wielu niewolników, jak słyszałam — rzekła pani de Thoux głosem, który zdradzał więcej interesowanie się tym przedmiotem, jakby chciała okazać.
— Tak — odpowiedział Jerzy zdziwiony, zauważywszy jej pomięszanie.
— Może pan wie... może pan słyszał, że miał on... mulata, imieniem Jerzy?
— A tak, Jerzy Harrys. Znałem go dobrze, ożenił się z panną mojej matki; lecz uciekł i zapewne jest już w Kanadzie.
— Uciekł! o chwała Najwyższemu! — zawołała pani de Thoux.
Jerzy z coraz większą ciekawością i zadziwieniem patrzał na nią.
— To mój brat! — zawołała pani de Thoux, zalewając się łzami.
— Jakto, pani brat?...
— Tak, panie Szelby — i podniosła dumnie głowę. — Jerzy Harrys jest moim bratem!
— Czy być może? — zawołał Jerzy, cofając się i z niedowierzaniem patrząc na panią de Thoux.
— Tak! byłam sprzedaną na Południe, kiedy on był jeszcze małym chłopięciem. Dobry, szlachetny pan mię kupił i zaprowadził do kolonji francuskiej, uwolnił mię i poślubił. Straciłam niedawno mego najlepszego przyjaciela — ze smutkiem mówiła pani de Thoux — wracam do Kentucky z zamiarem odszukania mego brata i wykupienia go.
— W istocie, słyszałem od niego, że miał siostrę Emilję, którą sprzedali na Południe.
— Ja nią jestem. Powiedzcie, proszę was, co się z nim stało, gdzie on?
— Dzielny to był młodzieniec! — odpowiedział Jerzy. — Pomimo wszystkich przeszkód i trudności pozyskał ogromną sławę przez swe zdolności. Mogę o tem panią upewnić; znałem go dobrze, bo wziął żonę z domu naszego.
— I kto jest jego żona? — spytała z niespokojnością pani de Thoux.
— O, to skarb! — zawołał Jerzy. — Rozsądna, pobożna, prześliczna, młoda panna. Moja matka ją wychowała jak własne swoje dziecię, nauczyła ją czytać, pisać, haftować, szyć. A do tego miała prześliczny głos i zachwycająco śpiewała.
— Czy się w domu rodziców pana urodziła?
— Nie! ojciec mój kupił ją, będąc pewnego razu w Nowym Orleanie i ofiarował mojej matce w prezencie. Mogła mieć wówczas od ośmiu do dziewięciu lat. Ojciec mój nigdy nie chciał powiedzieć, ile zapłacił za nią; lecz my przeszukawszy stare papiery, znaleźliśmy kontrakt kupna. Kosztowała go niesłychanie dużo, zapewne z przyczyny zadziwiającej swej piękności.
Mówiąc o tych szczegółach, był Jerzy zwrócony tyłem do Kassy i nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy; lecz ona, przerywając mu opowiadanie lekkiem dotknięciem ręki, z wzruszeniem spytała:
— Czy nie wiecie imienia tych, którzy ją sprzedali?
— Niejakiś Simmons, zdaje się, był głównym jej właścicielem; przynajmniej to imię, jeżeli się nie mylę, znajduje się na czele kontraktu.
— O Boże mój! — zawołała Kassy i upadła nieprzytomna na pokład.
Jerzy i pani de Thoux pospieszyli z pomocą, nie pojmując zgoła przyczyny omdlenia. W pospiechu wywrócił Jerzy dzbanek z wodą i stłukł dwie szklanki. Damy będące w salonie, gdy się dowiedziały, że ktoś zemdlał, tłocząc się zatarasowały sobą drzwi i tem wstrzymały dostęp świeżego powietrza, tak potrzebnego dla omdlałej.
Kassy, gdy przyszła do przytomności, zakryła dłońmi twarz i rzewnie płakała. Wy, matki, może potraficie odpowiedzieć, co czuła. To pewna, że w tej chwili widziała jawnie, że Bóg się ulitował nad nią i dozwolił jej ujrzeć nakoniec córkę. W istocie, po upływie... ale nie uprzedzajmy biegu wypadków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.