Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
Podstęp.

Strych domu Legrisa był niezmiernie obszerny, bez żadnych ozdób, pokryty kurzem i pajęczyną, zawalony staremi, zużytemi meblami, które kiedyś, za czasów bogatych właścicieli plantacji, przepysznie ozdobiały wspaniałe salony; lecz później zapomniane w pustych pokojach, lub stoczone przez robactwo, zostały tam złożone. Kilka ogromnych skrzyń, w których niegdyś przywieziono te meble, stało pustych przy ścianie. Przez brudne, zadymione szyby małej dziury w dachu padało słabe światełko na krzesła o wysokich poręczach, na stoły, pokryte warstwą pyłu, pamiętające lepsze czasy. Sam widok tych rupieci był ponury, a krążące o nich legendy, powiększały stokrotnie przesądną bojaźń murzynów. Pan Legris, rozgniewany na pewną murzynkę, zamknął ją tam na kilka tygodni. Co z nią robiono, nie możemy wiedzieć i sami nawet niewolnicy z niepewnością i cicho tylko szepcą o tem. To jednakże pewna, że trupa nieszczęśliwej nakoniec stamtąd zniesiono i gdzieś pochowano. Odtąd przekleństwa, złorzeczenia, łoskot silnych uderzeń, rozdzierające krzyki, rozpaczliwe jęki, jak upewniają, rozlegały się bezustannie w tych miejscach. Legris, gdy się dowiedział o tych powieściach, wpadł w wściekłość i zagroził, że pierwszego, kto się odważy opowiadać coś podobnego, zamknie tam skutego, aby się osobiście przekonał o prawdzie tego, co opowiadają. Pogróżka okazała się skuteczną, opowiadania ustały, ale wcale się nie zmniejszyła wiara w krążące powieści.
Niewolnicy unikali schodów wiodących na strych, starali się o ile możności omijać nawet kurytarz przed schodami — i legenda poszła w zapomnienie. Lecz przyszło na myśl Kassy ożywić przesądną bojaźń Legris i korzystać z niej, dla oswobodzenia siebie i swej towarzyszki z niewoli.
Pokój sypialny Kassy był tuż pod strychem. Pewnego dnia bez oznajmienia panu Legris, sama kazała przenosić z wielkim zachodem wszystkie meble i rzeczy swoje do pokoju na drugim końcu domu. W chwili, gdy służący, użyci do tego, chodzili tam i napowrót bezładnie i biegali z wielką gorliwością, Legris, wróciwszy z konnej przejażdżki, wszedł do domu.
— Hola, Kassy, co to jest, co ci przyszło do głowy? — spytał głośno.
— Nic, chcę tylko zmienić pokój — odpowiedziała ponurym głosem.
— I dlaczego, jeżeli łaska?
— Dlatego, że chcę — odpowiedziała.
— Lecz dlaczego, do djabła, tak chcesz?
— Bo chciałabym spać gdziekolwiek bądź!
— Spać? A kto ci przeszkadza spać?
— Powiedziałabym ci, gdybyś chciał słuchać — odrzekła obojętnie.
— Hę, opowiedziałabyś, czarownico?
— A cóż w tem dziwnego, sądzę, że to wcale nie powinno cię zatrważać. E, tak... nic! jakieś jęki, uderzenia, jakieś ciała toczące się po podłodze, od północy aż do dnia białego ciągły hałas.
— Ciała tam na górze, na strychu! — rzekł Legris z miną trwożną, przymuszając się do śmiechu — ciała i czyje?
Kassy, podniósłszy na niego swe czarne, ponure, przejmujące oczy, spojrzała takim wzrokiem, że cały zadrżał.
— Czyje ciała, Szymonie? — powtórzyła. — To ty możesz mi powiedzieć... a może nie wiesz sam!
Legris podniósł bicz, lecz Kassy uszła drzwiami, a obróciwszy się, zawołała:
— Połóż się sam w tym pokoju, to się dowiesz dokładniej! Spróbuj! — I zamknęła się na klucz. Legris wściekał się, piorunował, groził, że drzwi wyłamie, lecz po chwilowym namyśle wrócił do salonu cały struchlały. Kassy widziała pomyślny skutek swych usiłowań i odtąd z dziwną przebiegłością prowadziła dalej rozpoczęte dzieło.
Umieściła w dziurze na dachu szyjkę starej butelki; najlżejszy wiatr, napotykając ciasne wejście, cisnął się weń z przeraźliwem, przeciągłem wyciem; a w czasie burzy ostry, głośny przejmujący świst dochodził do uszu bojaźliwych mieszkańców, jakby pomieszane głosy rozpaczy i trwogi.
Niema człowieka przesądniejszego od ateusza. Chrześcijanina uspokaja jego wiara w najmędrszego, wszechmocnego Ojca niebieskiego, który obecnością swoją napełnia próżnię porządkiem i światłością, lecz dla bezbożnika, niewierzącego w Boga, niewidomy świat duchów jest według słów poety hebrajskiego: państwem ciemności grobowych“, gdzie panuje bezład, a światłość staje się ciemnością. Dla niego sferę życia i śmierci napełniają widziadła, pełne grozy i trwogi.
Zetknięcie się z Tomaszem obudziło w Legrisie strunę zupełnie zagłuszoną, zdaje się dlatego tylko, aby w walce ze złem, tak głęboko w nim zakorzenionem, bezpowrotnie zwyciężoną została; ale odtąd modlitwa Tomasza jak iskra elektryczna wstrząsała jego umysłem i budziła w nim bojaźń, z której nie zdawał sobie sprawy.
Chociaż Legris, będąc właścicielem, tyranem, prześladowcą Kassy, sądził, że ma ją bezbronną zupełnie w swej władzy; umysł jego jednak nie mógł się oswobodzić od dziwnego wpływu tej kobiety; bo i najdzikszy brutal, zostając w ciągłych stosunkach z kobietą energiczną, musi nakoniec ulec jej wpływowi. Gdy ją kupił, była jeszcze delikatną, przyjemną, a jednak, nie zważając na to, postępował z nią bez litości, pogardliwie, depcąc jak niewolnicę. Lecz z czasem, kiedy spodlenie, rozpacz, wyziębiły wszelkie uczucia w tej kobiecie i obudziły występne namiętności, wówczas go podbiła i dostała pod swą władzę i bał się jej, choć ją tyranizował. Ten wpływ stał się jeszcze większym, pewniejszym, kiedy wpółobłąkanie nadało słowem i czynem jej charakter dziwaczny, nadnaturalny.
W parę dni po przeprowadzeniu się Kassy, siedział wieczorem Legris w sali przed kominkiem, którego ogień rzucał niepewne, blade światło. Ciemne chmury, pokrywające niebo zapowiadały burzliwą noc, noc huraganów, w które to zwyczajnie w pustych, starych domach, rozlegają się całe legiony fantastycznych, dziwacznych głosów. Okna się trzęsły, okiennice z przeraźliwym skrzypem stukały o mur; wiatr jęcząc i świszcząc, wpadał w komin i unosił z sobą kłęby dymu i popiołu, jakby zwiastunów zbliżających się harców złych duchów. Legris robił rachunki i czytał gazety; a Kassy, siedząc w kącie, ponuro patrzała na komin. Legris, kładąc nakoniec gazety na stół i widząc otwartą starą książkę, którą Kassy poprzednio czytała, wziął ją i zaczął przerzucać karty. Był to zbiór historji o upiorach, widzeniach nadnaturalnych, okropnych zabójstwach, które zwykle wydane dużym drukiem z rycinami, jakąś siłą czarodziejską przywiązują czytelnika, skoro je raz zacznie czytać.
Legris się dąsał, krzywił, ruszał ramionami, czytał jednak stronicę po stronicy; nakoniec rzucił książkę o ziemię ze złorzeczeniem i przekleństwem.
— Ty nie wierzysz w upiory, Kassy? — spytał Legris, poprawiając szczypcami ogień. — Mam ciebie za dość rozsądną, abyś się miała lękać głupich zabobonów.
— Co może cię obchodzić, w co ja wierzę? — burknęła Kassy.
— Na morzu, to bardzo często starano się mię straszyć — rzekł Legris — owemi przeklętemi powieściami; lecz nigdy im się to nieudało. I muszę ci wyznać, że jestem za twardych nerwów na podobne brednie.
Kassy patrzała nań pilnie, z uwagą, a w oczach jej pałał ten dziwny blask, który na Legrisie robił przykre, trwożące go wrażenie.
— I cóż znaczą te wszystkie krzyki?... To szczury, wiatr, nic więcej — mówił dalej. — Jaki hałas mogą podnieść jedne tylko szczury, przekonałem się sam, słysząc tak często ich harce na spodzie okrętu. A wiatr? E, do djabła! niema głosów, którychby nie można było z niego wydobyć.
Kassy wiedziała dobrze, że Legris bał się blasku jej oczu, nic więc nie odpowiadając, patrzała na niego wzrokiem przejmującym, ponurym.
— No, ty, babo, odpowiadaj! Czy myślisz tak jak ja?
— Czyż myszy mogą wejść po schodach, przejść kurytarz, odemknąć zamknięte drzwi, które prócz tego jeszcze były zastawione krzesłem? Czyż mogą maszerować, maszerować krok za krokiem, prosto do łóżka i położyć rękę... ot tak?
Mówiąc to, błyszczące swe oczy utkwiła w Legris, który stał jak skamieniały; ale kiedy poczuł lodowate dotknięcie jej ręki, odskoczył gwałtownie w tył, krzycząc:
— Czarownico, co mówisz? Nikt ci tego nie robił!
— O nie! nikt! A czyż ja ci mówiłam o kimkolwiek? — pytała z drwiącym śmiechem.
— Lecz... czy ty rzeczywiście co widziałaś? No, cóż Kassy, powiedz! — błagał przestraszony.
— Od ciebie zależy się przekonać, spróbuj tam spać.
— Czy to pochodziło ze strychu, Kassy?
— Co takiego?

— To, o czem mówisz, Kassy.

Kassy, czy wierzysz w duchy?...
— Ja nie mówiłam o niczem — rzekła Kassy z ponurą złośliwością.

Niespokojny, przerażony Legris przechadzał się po pokoju.
— O, dojdę do samego źródła tej jeszcze nocy nawet; wezmę pistolety...
— Zrobisz to? położysz się w tym pokoju?... O! chciałabym cię tam widzieć! Postrzelaj tam ze swoich pistoletów, postrzelaj!
Legris tupnął gwałtownie nogą i zaczął przeklinać, złorzeczyć.
— Nie przeklinaj! nie wiesz co cię tam czeka... sza! co to jest?
— Co? — rzekł Legris, drżąc na całym ciele.
Stary zegar ścienny w kącie salonu powoli zaczął bić. Pod wpływem okropnego strachu, Legris nic nie mówił, nie ruszał się. Stojąca przed nim Kassy z błyszczącym, utkwionym w niego wzrokiem liczyła uderzenia.
— Ha, północ! — rzekła. — Teraz ujrzymy! — Odemknęła drzwi wiodące na kurytarz i przyłożyła ucho.
— Słuchaj!... Czy słyszysz?... — I podniosła palec.
— To wiatr — rzekł Legris — świszcze jak wściekły.
— Szymonie, chodź tu — szepnęła Kassy, ciągnąc go za rękę ku schodom. — Czy wiesz, co to jest? Słuchaj...
Ostry, przeraźliwy świst rozległ się na schodach i zdawało się, że pochodził ze strychu. Legris pobladł jak ściana, kolana mu się zgięły, zaczął drżeć.
— Weźmij pistolety — rzekła Kassy złowieszczo, z ironicznym uśmiechem, tak że krew zamarła w żyłach Legrisa. — Oto właśnie chwila dla zbadania całej prawdy. Dlaczego nie idziesz?... Teraz się właśnie zaczyna.
— Nie chcę! — zawołał Legris gniewnie.
— Dlaczego? Wszakże niema upiorów... ty to wiesz! No chodź! — I Kassy wbiegła na wschody, a widząc, że on nie idzie, zawołała:
— Chodźże, chodź za mną!
— O ty, djablico! zejdź natychmiast! zejdź Kassy! nie chodź tam czarownico!
Lecz Kassy, wstępując wyżej, śmiała się złowieszczo. On słyszał, jak odemknęła pierwsze drzwi, wiodące na strych. Gwałtowny wiatr, niosąc z sobą straszne krzyki, jęki, zagasił świecę, którą trzymał w ręku, bo przezorna Kassy, przewidując, że wieczór będzie burzliwy, poprzednio już odemknęła okno w dachu. Przestraszony Legris wrócił do sali, za chwilę wbiegła za nim i Kassy blada, lecz spokojna, zimna, jak duch mściciel.
— Spodziewam się, że dość ci tego? — zawołała.
— O, żeby cię djabeł porwał! — krzyknął Legris.
— Dlaczego? Weszłam i zamknęłam drzwi, oto wszystko! I jakże sądzisz, co może być tam na strychu, Szymonie?
— A co ci do tego?...
— Tak, dobrze! ale w każdym razie jestem rada, że nie będę spała tam pod strychem.
Przebiegła Kassy tak natrwożyła przesądnego Legrisa, że chętniejby się zgodził włożyć swą głowę w paszczę lwa, jak zbliżyć się do strychu. A sama każdej nocy wybierając chwile, kiedy wszyscy snem głębokim spali, znosząc tam różne zapasy, powoli przygotowała je na dni kilka; zaniosła także część swej i Eweliny garderoby; i ukończywszy przygotowania, wyczekiwała tylko przyjaznej pory.
Przez czulsze od zwyczajnych pieszczoty, bez trudności otrzymała pozwolenie od Legrisa towarzyszenia mu do sąsiedniego miasta, położonego nad Czerwoną rzeką. Ożywiona nadzieją, z łatwością zapamiętała najmniejszy zakręt drogi i utworzyła sobie pojęcie o kierunku i czasie potrzebnym dla jej przebycia.
Od niejakiego czasu była Kassy dziwnie miłą, przyjemną, słodką dla Legrisa i przynajmniej na pozór zostawała w najlepszych z nim stosunkach. Zbliżyła się nakoniec stanowcza chwila. Legris wyjechał konno dla zwiedzenia plantacji. Korzystając z niebytności jego, obie nasze kobiety wieczorem w pokoju Eweliny zajęły się ułożeniem naprędce dwóch małych węzełków.
— Wystarcza — rzekła Kassy — a teraz włóż kapelusz na głowę, pójdziemy, już czas.
— Mogą jeszcze nas widzieć! — zauważyła trwożnie Ewelina.
— Właśnie tego chcę — odpowiedziała obojętnie Kassy. — Czyż nie wiesz, że w każdym razie będą na nas polowali? Posłuchaj, oto mój plan: wyjdziemy przez tylne drzwi i szybko się przemkniemy przed chałupami. Sambo i Kimbo spostrzegą nas i wybiegną w pogoń, a my umkniemy w błota. Oni, nie mogąc nas tam gonić bez wezwania pomocy, wrócą dla zebrania innych murzynów, zwołania psów i kiedy będą bezradnie biegali tam i owdzie, popychając, wywracając jeden drugiego, jak zwyczajnie przy każdem niespodzianem zdarzeniu — my trzymając się grobli, która się ciągnie poza domem, dojdziemy do tylnych drzwi niepostrzeżone, bo wszyscy wybiegną, aby nas szukać. Ten zwrót zmyli psów, ponieważ woda zaciera ślad. Skryjemy się na strychu, gdzie urządziłam łóżko w jednej wielkiej skrzyni i pozostaniemy tam czas jakiś, bo Legris poruszy całe piekło, aby nas szukano. Wezwie starych, wytrawnych poganiaczy z plantacji, wyprawi ogromne polowanie, przejrzy każdą piędź ziemi na błotach, bo się przechwala, że nikt nie może mu umknąć, użyje więc wszelkich środków, lecz niech sobie poluje, póki mu się spodoba.
— Jakże doskonale obmyślony plan, Kassy — rzekła Ewelina — ty jedna mogłaś tak go ułożyć.
Oczy Kassy nie błyszczały ani radością, ani triumfem, malowała się w nich tylko rozpaczliwa nieugięta wola.
— Idźmy! — zawołała, wyciągając rękę ku Ewelinie.
Wymknęła się niespostrzeżenie z domu i w pomroce wieczornej przebiegły około mieszkań niewolników. Nie było jeszcze zbyt ciemno. Srebrzysty księżyc, rysując się na zachodzie nieba, słabo oświecał ponurą okolicę. Jak przewidziała Kassy, tak się i stało. Dochodząc do błota, posłyszały rozkazujący głos, aby się zatrzymały; tylko że tym razem nie Sambo lecz sam Legris pędził za niemi, złorzecząc i przeklinając. Ewelina straciła zupełnie siły i opierając się na ramieniu towarzyszki, zawołała:
— Nogi mi drżą, słabnę, moja Kassy.
— Nie trać sił, bo cię zabiję! — zawołała energicznie Kassy, wyciągając z pod sukni sztylet i grożąc nim młodej dziewczynie. Widząc połysk żelaza, Ewelina odzyskała siły i wkrótce obie skryły się na błota, w miejscu tak gęsto zarosłem, że byłoby warjacją gonić je tam bez wezwania pomocy.
— Ha! przewybornie! — rzekł z szatańskim śmiechem Legris — same wpadły w matnię, nie umkną stąd, zapłacą mi drogo, łotrzyce! Hola, he! Sambo, Kimbo! za mną, wy przeklęte psy! — wołał, zbliżając się do chałup, kiedy niewolnicy wracali z pola. — W bagnie mamy dwóch zbiegów! pięć dolarów temu, kto je złowi! puście tygrysa, furję i całą psiarnię!
Wiadomość ta uczyniła na niewolnikach silne wrażenie. Wielu rzuciło się naprzód gonić zbiegów przez podłą chciwość nagrody; inni przez służalcze, bezmyślne posłuszeństwo, które jest najobrzydliwszym wypływem niewoli. Jedni biegli na prawo, inni na lewo, ci zapalali pochodnie smolne, tamci spuszczali psy, których dzikie, chrapliwe szczekanie dopełniało chaosu.
— Czy można, panie, strzelać, jeżeli nie będzie można je inaczej pojmać? — spytał Sambo, przyjmując z rąk Legris karabin.
— Możesz strzelać do Kassy, jeżeli chcesz, pora już jej do djabła, do niego już ona od dawna należy; ale do dziewczyny — nie! Wara mi strzelać. No, chłopcy! żywo, prędko! pięć dolarów temu, kto ją złowi, a każdemu po kieliszku wódki!
Przy słabym blasku pochodni, wśród wycia psów i dzikich krzyków cała banda skierowała się ku bagnisku, służba domowa wybiegła także i dom pozostał pusty zupełnie. Ewelina i Kassy pospiesznym krokiem, niepostrzeżone, weszły tylnemi drzwiami do domu. Krzyki napełniały powietrze, a one z okien salonu widziały murzynów, z pochodniami biegających nad brzegiem bagna.
— Patrz Ewelino, polowanie się rozpoczęło! Czy widzisz, jak z światłami biegają? Słuchajmy... Czy słyszysz, jak psy szczekają? Gdybyśmy tam były, jużby nas pochwycili!
— O, przez litość, schrońmy się!
— Nie mamy potrzeby się spieszyć — rzekła obojętnie Kassy. — Wszyscy wybiegli; polowanie zajmie dziś cały wieczór. Zaraz się skryjemy. A tymczasem — mówiła dalej, wyjmując obojętnie klucz z kieszeni surduta, który Legris zrzucił naprędce — potrzeba nam mieć coś na opłacenie naszej podróży.
Otworzyła biurko, wyjęła z niego paczkę biletów bankowych i prędko je przeliczyła.
— O nie róbmy tego! — zawołała błagalnie Ewelina.
— Dlaczego? — spytała Kassy. — Wolisz więc, abyśmy umarły z głodu w bagnie? abyśmy nie miały za co dojść do państwa wolnego? Za pieniądze wszystko otrzymamy, moje dziecię. — I Kassy schowała bilety w zanadrze.
— Ale to złodziejstwo! — rzekła Ewelina głosem smutnym.
— Złodziejstwo! — powtórzyła Kassy z uśmiechem pogardy. — A! i oni mają moralizować nas za złodziejstwo! oni, którzy kradną ciała i dusze! Każdy ten bilet jest skradziony, skradziony biednym zgłodniałym istotom, z których on wysysa krew i nieszczęśliwe ofiary rzuca djabłu na pastwę. I on miałby posądzić o złodziejstwo!... Ale idźmy, pora już na strych; tam jest zapas świec i książek, które uprzyjemnią nam pobyt. Możesz być pewną, że nie przyjdą nas tam szukać. Jeżeli popróbują... dobrze, odegram rolę upiora.
Gdy weszły na strych, Kassy zapaliła lampę, i przechodząc pod belkami, wprowadziła Ewelinę do ogromnej, próżnej skrzyni, leżącej bokiem i zwróconej tyłem do ściany, a raczej do przepierzenia dachu. Były w niej dwa materace i poduszki, a obok stał kufer, napełniony świecami, jadłem i odzieniem potrzebnem do podróży i złożonem w małe, mocno zwinięte węzełki.
— Oto — rzekła Kassy, zawieszając lampkę na haku, który umyślnie poprzednio wbiła na brzegu skrzyni. — Oto nasz dom, podoba ci się?
— Czy jesteś pewna, że nie przyjdą nas tu szukać? — spytała Ewelina.
— Chciałabym, aby Szymon Legris popróbował. Nie, nie! on się nie zbliży; a niewolnik każdy chętniej się zgodzi być rozstrzelanym, jak się tutaj pokazać.
Trochę uspokojona Ewelina, położyła się na swą poduszkę.
— Co myślałaś, Kassy — spytała naiwnie — grożąc mi sztyletem?
— Chciałam ci dodać siły, i to mi się udało. Ja cię uprzedzam, Ewelino, że powinnaś być odważniejszą, a nie mdleć w żadnem zdarzeniu, bo to do niczego nie prowadzi! I teraz, gdybym niezapobiegła, byłabyś już w rękach tego nikczemnika.
Ewelina zadrżała.
Jakiś czas zachowywały obie milczenie. Kassy zaczęła czytać książkę francuską, a zmęczona Ewelina wrażeniami wieczora, usnęła. Lecz wkrótce hałas, krzyk, galopowanie konnych, szczekanie psów, obudziły ją. Wskoczyła na posłanie, wydając słaby okrzyk trwogi.
— To powracają z polowania — rzekła obojętnie Kassy. — Nie lękaj się! Patrz przez ten otwór, czy widzisz ich tam na dole? Biedny Szymon nie zmruży już dziś oka przez całą noc. Patrz, jak jego koń cały błotem opryskany, musiał dobrze się nabiegać. I psy zmęczone, spuściły uszy. A mój dobry właścicielu! nieraz jeszcze rozpoczniesz podobną wycieczkę... zwierzyna twoja nie tam!
— Na miłość Boską! nie odzywaj się, mogą cię posłyszeć.
— Jeżeli usłyszą, tem lepiej, nie odważą się zbliżyć do nas — rzekła Kassy. — Niema niebezpieczeństwa, możemy śmiało rozmawiać, tem skutek będzie lepszy.
Nakoniec o północy wszystko ucichło. Legris się położył, złorzecząc swemu nieszczęściu i zaklinając się, że jutro zemści się za swoje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.