Chata wuja Tomasza/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Może czytelnik raczy wrócić z nami do Kentucky dla zajrzenia, co też tam się dzieje.
Wieczorem po upalnym dniu, drzwi i okna mieszkania pana Szelby były pootwierane. W długiej, wiodącej przez cały dom sieni, z drzwiami prowadzącemi do salonu, z balkonami po obu końcach, siedział pan Szelby z cygarem w ustach w fotelu, wygodnie ulokowawszy nogi na krześle.
Pani Szelby siedziała przy drzwiach i szyła; a mając coś na sercu, oczekiwała dogodnej chwili, aby zacząć rozmowę.
— Czy wiesz — rzekła nakoniec — Klotylda otrzymała list od Tomasza...
— Czy być może? Więc Tomasz znalazł tam przyjaciela... jakże mu się powodzi?
— Kupiła go jakaś rodzina, jak się zdaje, dość znakomita — odpowiedziała pani Szelby, — dobrze go traktują, nie ma dużo pracy.
— A tem lepiej! Jestem z tego bardzo zadowolony! — odpowiedział szczerze pan Szelby. — Spodziewam się więc, że wżył się w nowe stosunki i nie myśli wcale o powrocie.
— Przeciwnie, z wielką niespokojnością pyta, czy pieniądze na jego wykupienie są już zebrane?
— Na honor, nie mogę dać żadnego zapewnienia. Gdy interesa zaczną się krzyżować, to już niema końca niepowodzeniom; skaczę jak z kępy na kępę, muszę pożyczać u jednego, żeby oddać drugiemu, później u trzeciego dla oddania pierwszemu i tak ciągle; a te przeklęte weksle, jak grad padają ze wszech stron. Człowiek nie ma nawet czasu wypalić cygara, jeden list goni za drugim... wszystkie z groźbami; coraz to więcej kłopotów wali się na moją głowę.
— Mnie się zdaje, mój drogi, że można temu zaradzić. Naprzykład, gdybyśmy sprzedali wszystkie nasze konie i jeden z naszych folwarków, moglibyśmy wszystkie długi spłacić gotówką.
— E! to nie ma sensu, moja droga Emiljo; ty jesteś najdoskonalszą ze wszystkich kobiet z Kentucky, ale nie pojmujesz wcale interesów. — Kobiety zwykle nie mogą pojąć i nie pojmą nigdy, jak się prowadzą interesy.
— Wytłómacz mi przynajmniej te swoje interesy, — rzekła pani Szelby. — Daj mi listę naprzykład tych, którym jesteśmy dłużni i którzy nam winni; jabym może ci pomogła coś oszczędzić w wydatkach.
— Ależ zmiłuj się Emiljo, nie męcz mnie! Nie mogę ci powiedzieć nic stanowczego, sam nie wiem, jak stoją nasze interesy; ale czyż można im nadać taką lub ową formę z łatwością, z jaką Klotylda robi ciastko? Nie zrozumiałabyś nic zgoła, upewniam cię. — Pan Szelby podniesionym głosem zakończył z żoną rozmowę o interesach.
I ona zamilkła, tając w sobie boleść. W istocie, chociaż była tylko kobietą, jak mówił pan Szelby, miała jednak pojęcie jasne, pogląd praktyczny i siłę charakteru, czego brakowało właśnie jej mężowi. W jej żądaniu wcale nie było niezrozumienia sprawy i mógł śmiało ją wezwać ku pomocy w zarządzaniu dobrami. Pragnąc szczerze dotrzymać danego przyrzeczenia Tomaszowi i Klotyldzie, smuciła się biedna kobieta każdą w tym względzie trudnością.
— Czyż niema już środka żadnego? Suma to nie tak wielka; jakże się martwi biedna Klotylda, która wzięła to sobie tak bardzo do serca!
— Przykro mi niewymownie; przyrzekłem bez zastanowienia się. Czy nie lepiej otwarcie powiedzieć ciotce Klotyldzie, aby się nie łudziła? Za parę lat Tomasz pojmie inną żonę; dobrzeby było, gdyby i ona pomyślała o sobie.
— Nigdy tego jej nie powiem; jam ją uczyła, że ślub ich jest równie święty, jak nasz.
— Nie dobrze, żeś wpoiła im zasady wyższej moralności nad ich położenie i nadzieje; myślałem o tem często, — odpowiedział pan Szelby.
— Wszakże to jest tylko moralność chrześcijańska.
— Dobrze, dobrze, moja Emiljo, nie mam wcale zamiaru zaprzeczać twym religijnym zasadom, tylko z nich, jak mi się zdaje, niewolnicy nie wielką odnoszą korzyść.
— Poniekąd masz słuszność; właśnie dlatego z całego serca nienawidzę niewoli i wszystkich jej skutków. Powtarzam ci, że nie mogę siebie uwolnić od przyrzeczenia, które im daliśmy. Jeżeli nie będę mogła inną drogą dostać przyrzeczonych pieniędzy, zacznę dawać lekcje muzyki i jestem pewną, iż będę miała tyle uczniów, że wkrótce zbiorę potrzebną sumę.
— Nigdy nie pozwolę, abyś do takiego stopnia miała się poniżyć.
— Co to za poniżenie! Czyż nie więcejbym się poniżyła, gdybym nie dotrzymała słowa?
— O, na honor! zawsze jesteś heroiczną, pływasz po obłokach, — odpowiedział pan Szelby; — lecz radzę ci wprzód się dobrze namyślić.
W tej chwili zjawiła się na balkonie ciotka Klotylda.
— Prosiłabym panią na chwilkę tylko! — zawołała Klotylda.
— Co chcesz Klotyldo? — spytała pani Szelby, powstawszy z miejsca i podchodząc ku niej.
— Przyniosłam zwierzynę, może pani zobaczy.
Pani Szelby uśmiechnęła się na widok Klotyldy, stojącej z powagą nad stosem leżących na ziemi kur i kaczek.
— Możeby pani pasztet z kurcząt?
— Mnie wszystko jedno, ciotko Klotyldo; rozrządź jak się tobie podoba.
Klotylda przebierała ptastwo z roztargnieniem, widocznie czem innem umysł jej był zajęty. Nakoniec urywanym, krótkim śmiechem, który to zwyczajnie u ludzi jej plemienia poprzedza draźliwą prośbę, rzekła:
— O mój Boże! poco państwo suszą sobie głowy, jak powiększyć dochody, kiedy mogą użyć z tego, co mają pod ręką, — i zakończyła zwykłym śmiechem.
— Nie rozumiem cię, Klotyldo! — rzekła pani Szelby, domyśliwszy się, że podsłyszała jej rozmowę z mężem.
— O mój Boże! inni państwo wynajmują swych negrów i biorą ogromne pieniądze; a tu taki tłum ludu je za darmo.
— Dobrze, Klotyldo, kogoż, jak ci się zdaje, moglibyśmy wynająć? — spytała pani Szelby.
— Sam opowiadał, że w Luizwilu jest cukrownik, czy jak ich tam nazywają, któryby chciał mieć kobietę, umiejącą piec dobrze ciastka i pierożki i dałby jej cztery dolary na tydzień, tak mówił...
— Dobrze, więc cóż?
— Mnie się zdaje, że Sally mogłaby miejsce przyjąć; uczyłam ją piec i piecze nie źle; żeby się jeszcze trochę poduczyła i gdyby pani pozwoliła, to jabym sama poszła na zarobek. Ja się nie powstydzę położyć moich ciastek i pierożków obok ciast najlepszego cukrownika.
— Cukiernika, moja Klotyldo, nie cukrownika! — zawołała pani Szelby.
— O mój dobry Boże, czy to nie wszystko jedno? Te wyrazy są tak sobie podobne, że my biedni nie możemy ich rozróżnić.
— Ale, moja Klotyldo, musiałabyś zostawić swoje dzieci...
— Chłopcy już podrośli, a i nie głupi, sami potrafią pracować, a moja malutka zostanie pod opieką Salusi; ona taka miła, spokojna, nie będzie sprawiała wielkiego kłopotu.
— Luizwil, to bardzo daleko! — zauważyła pani Szelby.
— Ja się tego nie lękam, to gdzieś nad rzeką, może niedaleko mego Tomasza? — rzekła Klotylda głosem pytającym, uważnie patrząc w twarz swej pani.
— Nie, Klotyldo, to jeszcze kilka set mil dalej.
Twarz Klotyldy przedłużyła się od smutku.
— No, nie trać nadziei, Klotyldo, zawsze będziesz trochę bliżej twego męża, niż teraz; a wszystko, co zapracujesz, do ostatniego grosza, będę odkładała na wykupienie poczciwego Tomasza.
Jak jasny promień słoneczny rozświetla ciemny obłok, tak słowa te rozpromieniły nagle czarną twarz Klotyldy i zajaśniała blaskiem szlachetnego poświęcenia.
— Ach, jaka pani dobra! już od dawna nad tem rozmyślałam. Mnie nie potrzeba ani sukni, ani trzewików, niczego! ach! niczego nie potrzebuję, będę oszczędzała każdy szeląg! Ile tygodni mamy w roku?
— Pięćdziesiąt dwa — odpowiedziała pani Szelby.
— Cztery dolary na tydzień, to będzie na rok?...
— Będziesz miała, moja Klotyldo, dwieście ośm dolarów.
— Ach, mój Boże — zawołała Klotylda uszczęśliwiona, — ileż lat trzeba pracować, aby zebrać całą sumę?
— Cztery do pięciu lat; lecz nie będziesz potrzebowała tak długo czekać, ja dołożę, ile będę mogła, — odrzekła pani Szelby.
— O nie mogłabym przenieść po sobie, aby pani dawała lekcje, albo coś podobnego! Pan ma słuszność, że nie zgadza się na to! To tak nie może być! Nikt z waszej rodziny nie będzie potrzebował zniżyć się do tego stopnia, póki biedna Klotylda ma zdrowe ręce.
— Bądź spokojna, Klotyldo, ja będę czuwała nad honorem rodziny — odpowiedziała pani Szelby z uśmiechem. — Lecz kiedyżbyś chciała puścić się w drogę?
— Nie wiem! Sam jedzie do rzeki ze źrebiętami i mówił, że może mnie zawieźć; przyznam się, że już spakowałam rzeczy swoje w węzełek. Jeżeli pani pozwoli, to pojadę jutro z rana z Samem; pani da mi paszport i może jaki list polecający.
— Dobrze, zajmę się tem, skoro tylko pan na to się zgodzi. Jeszcze z nim dziś o tem pomówię. — Pani Szelby poszła na górę.
Nieposiadająca się z radości Klotylda, zajęła się przygotowaniem do drogi.
— Aha! panicz nie wiedział, że ja jutro pojadę do Luizwilu, — zawołała Klotylda do Jerzego, który wchodząc do chaty, spostrzegł, jak przebierała rzeczy dziecinne.
— Chcę przejrzeć odzienie moich dzieci, i zanim wyjadę, trochę naprawić. Jutro jadę, paniczu, jadę i będę brała po cztery dolary na tydzień, a pani będzie je odkładała, aby wykupić mego Tomasza.
— Brawo! — zawołał Jerzy — to mi czyn heroiczny! I z kimże jedziesz, ciotko Klotyldo?
— Z Samem. A teraz, paniczu, bądź łaskaw napisać mi list do mego męża. Czy panicz to uczyni?
— O bez wątpienia! Wuj Tomasz będzie bardzo rad. Czekajcie, pobiegnę po atrament i papier. Zarazem oznajmię mu, że są młode źrebięta, napiszę o wszystkiem! Czy rozumiesz, ciotko Klotyldo?
— Dobrze paniczu. Niech panicz idzie, a ja dla panicza przygotuję kurczątko lub jaką inną łakotkę. Już nie będzie panicz miał takich smacznych obiadów i kolacyj, jak przy ciotce Klotyldzie.