Chata wuja Tomasza/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Szymon Legris kupił w Nowym Orleanie ośmiu niewolników, włożył na ich ręce i nogi łańcuchy i powiązanych po dwóch pędził na okręt „Pirat“, który miał się udać w górę rzeki Czerwonej. Niebo, jak gdyby dzieliło żal niewolników, pokryło się grubemi chmurami; gwiazdy i księżyc znikły, cała natura zdawała być się pogrążoną w smutku.
Na dnie statku, ze zwieszoną głową siedział Tomasz okuty w kajdany. Wszystko minęło bezpowrotnie i pokryło się grubą żałobą. I chata jego w Kentucky i żona i dzieci jego, dobra pani Szelby, kochana Ewunia, jej jasne, anielskie oczy, młody, wesoły, i dobry jego pan, czuły pod powłoką pozornej niedbałości, i wspaniałe jego mieszkanie i godziny miłej pracy i słodkiego wypoczynku: wszystko, wszystko przepadło dla biednego Tomasza na zawsze.
Taki to los niewolnika! Biedny murzyn, będąc czułym z natury, zbyt łatwo się przywiązuje do wszystkiego, co go otacza; żyjąc na łonie dobrej, uczciwej familji, wykształca swój gust i uczucia. A kapryśny los, igrając nim, oddaje w ręce rozbestwionego brutala. Murzyn, to jak mebel, który kiedyś był ozdobą przepysznego salonu, lecz z upływem czasu, wyszarzany, złamany, idzie w jakieś pyłem pokryte legowisko rupieci, tylko on mniej szczęśliwy, gdyż mebel nie czuje utraty łaski; a prawo, uważające niewolnika li tylko za „własność ruchomą“, zależącą od woli i kaprysu właściciela, który może go sprzedać, zniszczyć, — prawo to, pozbawiając go wszelkich przywilejów, nie może jednocześnie odjąć mu czułej, nieśmiertelnej duszy, zagłuszyć w nim wiary, nadziei, miłości, bojaźni.
Gdy statek odbił od brzegów, Legris z miną gburowatą, zakłopotaną, zaczął oglądać swój nabytek. Przyzwoite odzienie Tomasza naprzód ściągnęło uwagę chciwego właściciela; bo Tomasz według rozkazu dozorcy magazynu, dla lepszego wyglądania przy sprzedaży, włożył najlepszy swój sukienny surdut, najśliczniejszą bieliznę, najzgrabniejsze buty. Pan Legris, zatrzymując się przed nim, zawołał głosem pełnym dzikości i brutalstwa:
— Wstań!
Tomasz wstał.
Z Tomasza węzełka, już go przejrzawszy poprzednio, wyjął przezorny Legris stare spodnie i podartą kurtkę, które Tomasz nosił podczas pracy, i zdjąwszy mu z rąk kajdany, wskazał na kąt między pakunkami i zawołał:
— Ruszaj tam, zmień odzienie!
Posłuszny Tomasz, w mgnieniu oka uskutecznił rozkaz.
— Zrzuć buty!
Tomasz i to uczynił.
— Masz, włóż to! — i rzucił mu parę grubych trzewików, jakie zwykle noszą niewolnicy.
Szczęściem, że w tym pośpiechu Tomasz nie zapomniał wyjąć z swego odzienia książeczki do nabożeństwa, bo pan Legris, włożywszy napowrót łańcuchy na ręce Tomasza, zaczął rewidować kieszenie jego. Znalazł tam fular i przywłaszczył go sobie, a kilka drobnych cacek, które Tomasz chował jako relikwje po małej Ewie, rzucił z pogardą do rzeki. W kieszeni znalazł jeszcze zbiór pieśni kościelnych.
— Hm! jesteś pobożny, jak się zdaje! Jakże cię tam nazywają? — Jesteś członkiem Kościoła, co, hę?
— Tak, panie! — odrzekł Tomasz śmiało.
— Umnie prędko o tem zapomnisz! nie lubię, kiedy murzyni ryczą, modlą się i śpiewają; o! ja cię nawrócę! Słuchaj, bądź ostrożnym nadal! — zawołał, tupiąc nogą i zmierzywszy Tomasza dzikim wzrokiem. — Odtąd ja jestem twoim kościołem, rozumiesz? Zostaniesz tem, czem ja chcę, abyś był!
Tomasz milczał, lecz wewnętrzny głos mówił mu: nie, nie!
Szymon Legris nie usłyszał ani słowa odpowiedzi. Popatrzywszy ze zdziwieniem w twarz swej ofiary, odszedł.
W walizie Tomasza były jeszcze niektóre rzeczy bardzo dobre, Legris zabrał je z sobą na przód okrętu, gdzie go zaraz otoczyli podróżni. Rzeczy prędko sprzedał a nakoniec puszczono i próżną walizkę na licytację. Wszystkich to mocno bawiło, tem więcej, że cała ta scena odbyła się w przytomności Tomasza; szczególniej licytacja walizki obudziła ogólne śmiechy.
Po skończonej licytacji, wrócił Legris do swoich niewolników.
— No, Tomaszu! teraz jesteś wolny od niepotrzebnego ciężaru! Pilnuj swego odzienia, długo nie dostaniesz innego. U mnie murzyni muszą być oszczędni, jedno odzienie najmniej na rok starczyć musi.
Zbliżył się do Eweliny.
— No, moja lalko! — rzekł, gładząc ją pod brodę. — Bądź mi weselszą!
Mimowolny wyraz strachu, odrazy, który się wybił na twarzy nieszczęśliwej za zbliżeniem się brutala, nie uniknął jego uwagi, zmarszczył brwi i zawołał groźnie:
— No, tylko bez grymasów, dziewczyno! Staraj się o wesołą fizjognomję, kiedy mówię do ciebie, słyszysz? A ty, stara małpo, koloru księżyca! — rzekł do mulatki, z którą Ewelina była razem związana — wystrzegaj się mieć podobnie smutną twarz; radzę ci przybrać trochę więcej wesołości! hę, rozumiesz? — Dla nadania więcej znaczenia słowom swoim uderzył ją pięścią.
— No! teraz mówię do was wszystkich — zawołał, cofając się parę kroków w tył: patrzcie mi prosto w oczy!
Wszystkich wzrok, jak pod urokiem laski czarnoksiężnika, zwrócił się na błyszczące, szaro-zielone oczy Szymona.
— No! — a teraz — rzekł ściskając wielką i ciężką swoją pięść jak młot kowalski. — Widzicie tę pięść? Ha, patrzcie, jak silna! — i spuścił ją na rękę Tomasza. — Patrzcie na te kości!... No! mówię wam, że ta pięść tak twarda jak żelazo, z łatwością zgniecie każdego murzyna! Nie spotkałem jeszcze żadnego, któryby mógł wytrzymać jedno uderzenie! — i zbliżył pięść tak blisko do twarzy biednego Tomasza, że tenże cofnął się, przymrużając oczy. — Nie mam zwyczaju trzymać dozorców; ja sam dozorca, mam bystre oko i silną rękę. Powinniście się zwijać prędko, zręcznie — oto jedyny środek dogodzenia mi. Nie znajdziecie we mnie najmniejszej słabości, o, najmniejszej! Bądźcie więc ostrożni, bo nie mam litości!
Kobiety wstrzymały oddech; przerażenie opanowało wszystkich. Szymon okręcił się na pięcie i poszedł do bufetu wypić szklankę rumu.
— Tak zwyczajnie przemawiam do moich murzynów — rzekł do jegomościa, który był świadkiem jego przemowy. — Mam zwyczaj groźnie poczynać, aby wiedzieli, czego się mają trzymać.
— W istocie? — odrzekł cudzoziemiec, patrząc nań z ciekawością, z jaką naturalista zwykle bada rzadki dla siebie egzemplarz.
— Tak! Nie jestem jednym z waszych plantatorów z białemi, delikatnemi rączkami, którzy dają się prowadzić i oszukiwać jakiemuś staremu lisowi rządcy! Pomacaj pan tylko stawy moich członków — i wyciągnął rękę. — Spojrzyj na tę pięść, patrz jak muskuły stwardniały by kamień od ciągłego ich używania na karkach murzynów. Dotknijcie, pomacajcie!
Obcy końcem swego palca dotknął olbrzymiej ręki i rzekł bardzo sucho:
— W istocie, bardzo twarde. Sądzę, że taka praktyka zatwardziła niemniej i serce wasze?
— O, tak! mogę się pochwalić — rzekł Szymon z głośnym śmiechem. — Nie sądzę, abym pod tym względem komukolwiek ustąpił pierwszeństwa. Żadne łzy, żadne prośby murzynów nie zdołają wzruszyć mego serca.
— Macie piękny towar?
— Piękny i dobry! — odpowiedział Szymon. — Jest niejakiś Tomasz, jak mówią, istota rzadka. Trochę go przepłaciłem, ale zrobię go dozorcą, czemś w rodzaju rządcy, i mam nadzieję, że będę z niego rad. On u mnie się pozbędzie tych głupich idei, które się obudziły w nim przez niepraktyczne, nierozsądne, pobłażliwe traktowanie, a które gubi murzynów. Na żółtej kobiecie trochę się oszukałem; sądzę, że musi być chorowitą; ale potrafię skorzystać z niej przynajmniej tyle, ile mnie kosztuje. Rok lub dwa lata chyba jeszcze pożyje. Ja nie oszczędzam murzynów. Używać, zużywać i nowych kupować, to moja zasada. To daleko mniej kłopotu i nawet ekonomiczniej; — i Szymon popił rumu.
— Ile lat oni wytrzymają? — spytał obcy.
— Na honor, nie wiem. To zależy od ich zdrowia. Najsilniejsi żyją od sześciu do siedmiu lat, najsłabsi dwa do trzech lat. W początkach robiłem wszelkie starania dla przedłużenia ich życia, dawałem im lekarstwa, gdy byli chorzy, ciepłe kołdry, wygodne odzienia, djabeł wie poco! To mi nie przyniosło żadnej korzyści, a straciłem pieniędzy dużo, nie licząc już kłopotów. A teraz pracują u mnie zdrowi i chorzy zarówno. Kiedy murzyn nie wytrzyma, umrze; kupuję drugiego i to daleko wygodniej, taniej, nie tak kłopotliwie.
Obcy oddalił się i usiadł przy młodym podróżnym, który słuchał całej rozmowy z widocznem oburzeniem.
— Nie bierzcie tego człowieka za wzór plantatorów południowych — rzekł ostatni.
— Spodziewam się, że nim nie jest.
— To nikczemny, nieokrzesany, bezecny brutal!
— A jednak prawa wasze dozwalają mu trzymać nieograniczoną liczbę murzynów, bez najmniejszej kontroli. I nie zważając na całą jego nikczemność, podłość, musicie się jednak zgodzić, że dużo podobnych się jemu znajduje.
— Lecz znajdziecie pomiędzy plantatorami wielu ludzi bardzo godnych, sprawiedliwych, umiarkowanych.
— Wierzę, lecz jesteście odpowiedzialni za wszystkie nadużycia, za wszystkie okrucieństwa brutalnych nikczemników. Bez waszej zgody i waszego wpływu, systemat ten haniebny nie mógłby się utrzymać ani godziny. Gdyby byli tylko tacy plantatorowie — i palcem wskazał na Legris, który stał tyłem do nich — systemat upadłby sam przez się. Wasze to umiarkowanie upoważnia i powstrzymuje ich barbarzyństwo.
— Dziękuję za dobrą o nas opinję — rzekł plantator, uśmiechając się — nie radziłbym jednakże mówić tak głośno, bo na okręcie znajdują się ludzie, którzy nie zawsze lubią słyszeć podobne w tej kwestji zdania. Zaczekaj pan, aż nie przybędziesz do mnie; tam będziesz mógł się nagniewać do woli.
Rumieniec oblał twarz młodzieńca i rozśmiał się z przymusem. Zaczęli grać w kości. W tymże czasie na drugim końcu parowca toczyła się inna rozmowa między Eweliną i kobietą, z którą była związaną. Opowiadały sobie niektóre szczegóły z swej przeszłości.
— Do kogo należałaś? — spytała Ewelina.
— Do pana Ellis; mieszkał on na ulicy Lewe. Może widziałaś kiedy nasz dom?
— Czy dobrym był dla ciebie?
— Dość dobrym, dopóki był zdrów. Lecz kiedy zachorował i musiał sześć miesięcy przeleżeć w łóżku, bo czasem tylko wstawał i to na krótko tylko, zaraz tracił siły i musiał wracać do łóżka. O! wtenczas trudno było z nim wytrzymać. Nie dawał nikomu spokojności ani we dnie, ani w nocy! Nikt nie mógł mu dogodzić, coraz stawał się kapryśniejszym! ja siedziałam przy nim po całych nocach, a nie mogąc dłużej wytrzymać, zasnęłam razu pewnego i za to przyrzekł mię sprzedać najokrutniejszemu panu, jaki być może. A jednak obiecywał poprzednio, że da mi wolność po swojej śmierci.
— Czy masz krewnych? — spytała Ewelina.
— Mam męża, pan mój wynajął go. Mnie tak nagle sprzedali, że nie miałam czasu widzieć i pożegnać się z nim; mam także czworo dzieci. O Boże, Boże, miej litość nad nami! — i biedna zakryła twarz rękoma.
U każdego przy bolesnem opowiadaniu rodzi się chęć niesienia pociechy. Ewelina chciałaby coś powiedzieć; lecz trudno pocieszać, kiedy samą serce boli. Obie jakby ze wspólnej umowy unikały wspomnienia okropnego człowieka, do którego należały i w ręku którego cała ich przyszłość spoczęła.
Religja oświeca swym boskiem promieniem najczarniejsze chwile życia. Mulatka, będąc chrześcijanką, krzepiła się modlitwą; Ewelina była umysłowo wyższą od niej, umiała czytać i pisać. Straszna tu jednak próba dla najgorliwszego nawet chrześcijanina, widzieć się na pozór opuszczonym od Boga, na łasce przemocy nieznającej litości.
Parowiec pędził w górę Czerwonej rzeki, po krętych, mętnych, niespokojnych jej falach. I oko niewolników zmęczyło się, patrząc na monotonne, urwiste brzegi. Nakoniec zatrzymali się przed małem miasteczkiem, gdzie wysiadł pan Legris ze swoim żywym towarem.