Chata wuja Tomasza/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
Magazyn niewolników.

Magazyn niewolników! Niejeden z naszych czytelników może pod tem nazwaniem wyobrażać sobie ciemną, duszną, smrodliwą jaskinię, jakieś okropne piekło. Omyliłbyś się, mój niedoświadczony czytelniku! Za naszych czasów i sztuka robienia źle doszła do pewnego stopnia doskonałości; postęp, oświata nakazują unikania wszystkiego, co może razić oko, rozdraźniać czułe nerwy prześwietnej publiczności. Towar człowieczy w cenie; karmią go więc dobrze, czyszczą, czeszą, troskliwie doglądają, aby na rynku wyglądał przyzwoicie, powabnie. Magazyn niewolników w Nowym Orleanie, czysto bardzo utrzymany, nie różnił się wcale od magazynów innych towarów; przed nim codzień mogliście widzieć pod szopą równo w linję ustawionych mężczyzn, kobiety — to wystawa oznajmująca, co się w nim sprzedaje.
I zapraszają was bardzo grzecznie, abyście weszli oglądać towar. Znajdziecie tam mężczyzn, kobiety, braci, siostry, ojców, matki, małe dzieci, sprzedaje się ich pojedyńczo, po kilku, lub jak się wam spodoba. Nieśmiertelna dusza człowieka, odkupiona krwią Syna Bożego, który się stał człowiekiem, a gdy umarł, ziemia drżała, skały się rozpadały i groby się pootwierały; nieśmiertelna dusza tutaj się sprzedaje, wynajmuje, oddaje się w zastaw, wymienia się na inny towar, według potrzeb handlowych lub fantazji kupca.
Tomasz, Adolf i ich towarzysze, powierzeni zostali troskliwej opiece pana Skeggs, właściciela magazynu, który ich nazajutrz miał wyprowadzić na sprzedaż.
Na noc umieszczono ich w długim pokoju, dokąd spędzono wielu innych murzynów różnego wieku, wzrostu i koloru skóry; panowała tam dziwna wesołość, nieustanne śmiechy:
— A, a, ślicznie, dobrze! tak to lubię — rzekł Skeggs. — Moi ludzie zawsze powinni być weseli, zadowoleni! Dobrze, Sambo! — rzekł tonem zachęcającym do tłustego murzyna, który wyrabiając różne figle, pobudzał towarzyszów do ogólnego śmiechu!
Tomasz nie był w stanie podzielać dzikiej tej wesołości niewolników, postawił swój kuferek z odzieniem, którego mu jeszcze nie odjęto, w kącie, opodal od wesołego tłumu i usiadł na nim ze smutnie spuszczoną głową.
Targujący ludźmi używają wszelkich sposobów dla obudzenia w gronie swego towaru głośnych śmiechów, w celu zabicia w nich wszelkiego zastanowienia się nad swym losem, nad okropnem położeniem. Zwyczajnie kupują murzynów na Północy i prowadzą ich na sprzedaż na Południe. Przedewszystkiem kupiec stara się swych niewolników, nim dojdzie na Południe, doprowadzić do stanu zwierzęcej spokojności, zabić w nich potęgę myślenia. Kupiwszy w Wirginii lub Kentucky, prowadzi swą trzodę w wygodne, zdrowe miejsce, najczęściej gdzie są źródła ciepłej wody i tam ją tuczy doskonałą, obfitą strawą; a ponieważ wielu z nich odznaczało się skłonnością do melancholji, cały więc dzień każe grać na skrzypkach i tańczyć. Kto unika zabaw, w kim zanadto jeszcze żywa pamięć żony, dzieci, ojczystego ducha nie dozwala oddawać się wesołości, ten jako ponure, niebezpieczne, złośliwe stworzenie, musi wycierpieć straszliwe męczarnie, na jakie zatwardziały, okrutny i nieodpowiedzialny despota może się zdobyć. Biedne istoty, wyjęte z pod wszelkich praw, służących człowiekowi, udają wesołość, zadowolenie, szczególniej wobec kupujących, sądząc, że tym sposobem łatwiej znajdą dobrego pana i unikną okrutnego katowania, jakie czeka nieszczęśliwych, jeśliby właściciel magazynu nie mógł ich sprzedać.
— Co ten murzyn tutaj robi! — zawołał ośmielony pochwałą Sambo, podchodząc do Tomasza, gdy pan Skeggs wyszedł. Sambo był czarny jak węgiel, ogromny, żywy, wielomowny murzyn, wielki ochotnik do figlów i kuglarstwa.
— Co ty tu robisz? — spytał powtórnie Sambo, częstując Tomasza figlarnie w bok kułakiem. — Nad czem rozmyślasz, he?
— Jutro mnie sprzedadzą na licytacji — odpowiedział Tomasz głosem spokojnym.
— Sprzedadzą na licytacji! he! he! chłopcy, słyszycie? Nieprawda, to zabawne! A ja chciałbym być sprzedany! He, powiedz, więc jutro cała partja ma być sprzedaną? — pytał Sambo, kładąc rękę poufale na ramieniu Adolfa.
— Zostaw mię, zmiłuj się! — zawołał dziko Adolf, cofając się z odrazą.
— Ej, chłopcy! czy widzicie murzyna białego, koloru mleka, uperfumowanego — i zbliżając się do Adolfa, zaczął go jak pies wietrzyć. — E! patrzcie go! doskonały do wyprzedaży tabaki, sam jeden zaperfumowałby cały sklep, przyciągnąłby tłumy kupujących! ha, ha, ha!
— Milcz, powtarzam ci, bądź ostrożnym! — krzyknął rozgniewany Adolf.
— Ho! ho! jacyście draźliwi, wy biali murzyni! — I Sambo zaczął draźnić Adolfa. — Oto postawa, oto maniery, widać, że byliście w dobrym domu!...
— Tak! miałem pana — odpowiedział Adolf rozgniewany — któryby mógł was wszystkich kupić za stare swe rupiecie, nic do nich nie dodając.
— Ho, ho! silentium! — zawołał Sambo — byłeś własnością wielkiej arystokracji...
— A tak! należałem do rodziny Saint-Clare — odpowiedział Adolf z dumą.
— Ha, ha! w istocie? Dam się powiesić, jeśli to nie prawda, że ta szanowna familja życzy sobie ciebie się pozbyć! Wielki los ciebie czeka! Może pójdziesz na zmianę za pobite garnki i stare zużyte imbryki!
Przywiedziony temi drwinami do ostateczności Adolf, rzucił się na swego przeciwnika, klnąc i bijąc go obiema pięściami przy powszechnem śmiechu i klaskaniu w dłonie przytomnych, co sprowadziło właściciela do magazynu.
— Hola! co to chłopcy? Do porządku, na miejsce! — wołał trzaskając długim biczem.
Rozbiegli się wszyscy w różne strony prócz Samba, który rozzuchwalony łaską zdobytą rolą błazna, nie cofnął się z miejsca, stał nieporuszony, chowając głowę z zabawnym grymasem za każdem uderzeniem dozorcy.
— To nie my, panie! to nie my, my spokojni! To oni, nowoprzybyli, złośliwi, ponurzy, krzywdzą nas biednych! — wołał, gestykulując dziwacznie Sambo.
Sprawiedliwy dozorca obrócił się na te słowa do Tomasza i Adolfa, nie troszcząc się wcale o zbadanie prawdy, poczęstował ich obficie kułakami, a zalecając, aby się spokojnie pokładli spać, wyszedł.
Spojrzyjmy, co też się dzieje w tymże samym czasie w oddziale kobiet. Leżą one na podłodze zmorzone snem; są tam kobiety różnych, pod względem barwy, odcieni, od czarnej jak heban do białej jak kość słoniowa; różnego wieku, od małego dziecka do zgrzybiałej staruszki. Ta śliczna dziewczynka, lat dziesięć licząca, opłakująca stratę matki, którą wczoraj sprzedano, nie znalazłszy żadnego pocieszenia, usnęła zmęczona! Tam spoczywa stara murzynka, której chude, pokryte odciskami ręce, zesztywniałe palce, świadczą o życiu spędzonem w ciężkiej pracy — towar to nędzny — jutro ma być sprzedaną za bezcen, ile z łaski swej kupujący dadzą. Dalej, naokoło tłum różnych kobiet dziwacznie przystrojonych, z głowami ponakrywanemi kołdrami. W kącie na uboczu leżały dwie kobiety, jedna mulatka, około lat czterdziestu, przyzwoicie odziana, twarzy przyjemnej, oczu łagodnych, z głową obwiniętą w turban z prześlicznego szalu kaszmierowego, suknia na niej ze ślicznej drogiej materji; wszystko to dowodziło, że dobra pani musiała się sama zajmować jej tualetą; druga dziewczyna, liczyła lat piętnaście, przytuliła się do niej, ułożyła się jak w gniazdeczku: to jej córka, mulatka, prawie białego koloru, jednak uderzająco podobna do swej matki; te same czarne oczy, łagodne, osłonione długiemi rzęsami, takież włosy czarne, długie, gęste, zwijające się w kędziory. Obie ubrane bardzo przyzwoicie, czysto; a białe i delikatne ręce świadczyły, że ciężko nie pracowały. Obie miały być jutro sprzedane razem z niewolnikami Saint-Clare.
Zuzanna i Ewelina służyły u pewnej pobożnej, miłosiernej damy w Nowym Orleanie, która je wychowała z troskliwością prawdziwie macierzyńską; nauczyła je czytać, pisać, rozwinęła w nich głęboką znajomość prawd religijnych i były one o tyle szczęśliwe, o ile w podobnem położeniu być mogły. Lecz syn owej pani, jedynak, rządząc dobrami, przez niedbalstwo i nierozsądną rozrzutność zadłużył się i przyszedł do bankructwa. Największą sumę był dłużny znakomitej firmie B. et Comp. w Nowym Yorku. Naczelnik więc tej firmy nakazał swemu komisantowi w Nowym Orleanie położyć areszt na jego majątek, którego najgłówniejszem bogactwem były dwie te kobiety i pewna ilość niewolników na plantacji. Komisant napisał o tem do naczelnika firmy, radząc się, jak ma postąpić. Panu B., mieszkającemu w stanie wolnym, nie podobała się ta wiadomość, sumienie nie pozwalało handlować niewolnikami, duszą nieśmiertelną; ale z drugiej strony szło o trzydzieści tysięcy dolarów, a czyż można tak wielką sumę poświęcić dla moralnej zasady, dla wewnętrznego przekonania? Po długim namyśle, po licznych naradach z ludźmi jednakowych zasad, brat pana B. napisał do swego komisanta, aby postąpił tak, jak uważa za najodpowiedniejsze i czemprędzej sumę należną odesłał.
Nazajutrz po otrzymaniu listu, wysłano Zuzannę i Ewelinę do magazynu niewolników dla wystawienia ich na sprzedaż.
Blade, posępne światło księżyca, przedzierając się przez gęstą kratę okna, oświecało matkę i córkę. Nieszczęśliwe płakały, starając się jedna przed drugą ukryć łzy swoje, aby nie przyczyniać sobie wzajemnie większego zmartwienia.
— Matko, połóż swą głowę na moich kolanach, możebyś zasnęła — rzekła dziewczynka, udając spokój.
— O, nie! nie zasnę, nie mogę spać! może ostatnią noc spędzamy razem!
— Nie mów tego, matko! — zawołała bolesnym głosem córka. — Kto wie, może nas sprzedadzą jednemu panu!

— Gdyby była inna na twojem miejscu, być może, nie mówiłabym tego! — odpowiedziała kobieta — ale ciebie, o! boję się cię stracić, moja Ewelino... przeczuwam nieszczęście...

W kącie siedziały dwie kobiety o przyjemnej powierzchowności.
— Dlaczego, matko? Ten człowiek mówił, że my dobrze wyglądamy i łatwo się znajdzie kupiec na nas.

Nieszczęśliwa matka spamiętała dobrze wejrzenie i słowa tego człowieka. Ze ściśnionem sercem przypomniała sobie, jakiem okiem patrzał na młodą dziewczynę, jak podejmując kędziory ślicznych jej włosów, głośno mówił, że jest towarem pierwszego rzędu. Zuzanna, wychowana w wierze chrześcijańskiej, czuła, jak każda inna matka, niezwyciężony wstręt na samą myśl ujrzenia dziecięcia swego sprzedanego na pastwę haniebnych żądz. I biedna nie widziała żadnej nadziei, nie spodziewała się znikąd pomocy.
— O! jakby to dobrze było, gdybyśmy trafiły na jakich dobrych, uczciwych państwa; gdyby ciebie, droga matko, zrobili kucharką, a mnie pokojówką lub szwaczką. Możemy się tego spodziewać matko, wszak prawda? — pytała biedna dziewczyna, nie pojmując trwogi matki. — Bądźmy tylko rzeźwe, przyjemne, wesołe, o ile być można, powiemy wszystko co umiemy i może Bóg nam pomoże...
— Jutro uczeszesz sobie włosy gładko, zupełnie prosto, czy rozumiesz? — rzekła Zuzanna.
— Dlaczego? To mi nie do twarzy...
— Tak! ale wówczas prędzej ciebie kupią.
— Nie rozumiem dlaczego? — rzekła córka.
— Ludzie uczciwi prędzej cię kupią, widząc prostą, skromną, aniżeli gdybyś starała się być piękną. Znam ja ich, znam dobrze ich gusta — odpowiedziała Zuzanna.
— Więc dobrze, zrobię, jak każesz.
— Jeżeliby jutro, moja Ewelino — rzekła Zuzanna — rozłączono nas, pamiętaj na to, moje dziecię, jak byłaś wychowaną; przypominaj sobie, czego cię nauczała nasza dobra pani. Bądź pobożną i módl się często do Najświętszej Bogarodzicy.
Tak mówiła biedna kobieta w głębokim żalu, wiedząc, że człowiek podły, nielitościwy, bezbożny, może zostać właścicielem duszy i ciała jej córki — właścicielem absolutnym, nieodpowiedzialnym, skoro ma tylko dość pieniędzy na jej kupienie. Czy dziewczę podoła w chwili ciężkiej próby? Biedna matka, myśląc o tem, przyciskała ją do piersi. O! w tej chwili pragnęłaby ją widzieć mniej piękną. Pozostała nieszczęśliwej matce li tylko modlitwa, jako jedyna pociecha i ucieczka. Ileż podobnych modlitw z tego magazynu, przyzwoicie, czysto utrzymanego, wzniosło się przed tron Boga przedwiecznego!
Łagodny, tęskny promień księżyca, przedzierający się przez kratę okna padał na grupę w pół śpiących. Matka i córka razem zanuciły dziką, smutną pieśń, uświęconą u niewolników jako hymn pogrzebowy.

Biedne dziewczę! wiek twój cały
Przeszedł w łzach i boleści!
Ile męki, cierpień ile
Życie ziemskie w sobie mieści,
Tyś przecierpieć je musiała!
Cóż masz teraz za mąk tyle?

O! łza niebo ci zjednała,
Dostąpiłaś wiecznej chwały!
Nikt nie shańbi więcej ciebie
I nie przeklnie, nie znieważy;
Śmierć cię chroni od potwarzy,
A tyranów niema w niebie!

Słowa te śpiewane głosem słodkim, melancholijnym wpośród westchnień wyrywających się do nieba z za ciemnych krat więzienia, brzmiały jak błagalny jęk zbolałych dusz, wołający litości, spółczucia. Po chwilowym odpoczynku zanuciły pieśń inną:

Gdzie Sylos, Paweł, drodzy przyjaciele?
Los ich być gorszym nie może!
Ach! tu na ziemi wycierpieli wiele,
Miej ich w opiece swej, Boże!
Poszli do nieba po wieczną zapłatę,
Męczeństwem niebo zdobyli.
Nie płaczcie po nich, choć bolesną stratę
Ponieśliśmy, bracia mili!

O! biedne wy i nieszczęśliwe! śpiewajcie, szukajcie w pieśniach pociechy i ukojenia! Noc krótka — a jutro... jutro może rozłączy was na wieki.
Nazajutrz wszyscy bardzo wcześnie powstawali, a najwcześniej pan Skeggs. Jakże żywo się uwijał, troskliwie oglądał swój towar, tualety, zalecał każdemu mieć postawę wesołą, zadowoloną, trzymać się dobrze, prosto. Wszyscy już gotowi, stają w półkole; rozpoczyna się przegląd ostatni przed smutnym marszem na rynek.
Skeggs w kapeluszu z włókien drzewa palmowego, z cygarem w ustach, ogląda jeszcze raz swój towar.
— A cóż to? — zawołał, zatrzymując się przed Zuzanną i Eweliną. — A gdzież twoje pukle, dziewczyno?
Biedna, przelękniona Ewelina spojrzała trwożliwie na matkę, która grzecznie, ze sprytem, zwyczajnym jej klasie ludzi, odpowiedziała:
— Radziłam jej wczoraj wieczorem przyczesać włosy gładko, to daleko przyzwoiciej, przystojniej, niż z rozczochranemi włosami.
— Głupstwo! — zawołał Skeggs, a zwracając się do Eweliny i wywijając nad jej głową trzciną, zawołał tonem rozkazującym: — ruszaj ufryzować swe włosy, no prędko! A ty, idź i pomóż jej — rzekł do matki — no, ruszajcie! Same pukle mogą podnieść cenę najmniej o sto dolarów.


Pod wspaniałem sklepieniem, po marmurowych chodnikach, przechadzali się ludzie różnych narodów. Po końcach wpółokrągłej areny wznosiły się małe trybuny dla taksatorów i woźnych. Dwie z nich były zajęte przez ludzi, którzy dziwnym językiem angielsko-francuskim wychwalali towary i starali się podnieść ich ceny. Trzecią, jeszcze próżną, otoczyła grupa ludzi, niecierpliwie oczekująca otwarcia handlu. W pierwszym rzędzie stali niewolnicy Saint-Clare, między nimi Zuzanna i Ewelina, niespokojnie, trwożnie tulące się jedna do drugiej. Niektórzy widzowie, nie mając wcale stałego zamiaru kupowania, przez samą li tylko ciekawość oglądają niewolników, macają ich, opatrują, spierają się o ich wartość i cenę z taką obojętnością, z jaką tłum dżokejów kłóci się o wartość konia.
— Hola Alfie, co cię tu sprowadza? — spytał młody elegant, uderzając drugiego młodzieńca, zajętego oglądaniem Adolfa przez lornetkę, po ramieniu.
— Potrzebny mi służący, a powiedziano mi, że dzisiaj sprzedają służbę pana Saint-Clare.

Chwycił Tomasza za szczękęi otworzył mu szeroko usta.

— A! za nicbym nie kupił żadnego ze sług Saint-Clara; zepsuci oni wszyscy do najwyższego stopnia.
— Nie lękaj się! — rzekł pierwszy. — Skoro się do mnie dostaną, potrafię ich do swej woli nagiąć. Poznają wkrótce, że mają właściciela nie pana Saint-Clare. Na honor, ten facecik podoba mi się, kupię go.
— Zobaczysz, że cała twa fortuna pójdzie na jego utrzymanie. Jak widać, musi być djabelnie rozrzutnym!
— Prawda, ale wnet zrozumie, że u mnie nie można mieć fantazji, kilka wizyt do Kalabuzy potrafią go ułożyć. Upominam was, że to jest jedyny i nieomylny środek dać uczuć podobnym jemu nieprzyzwoitość ich postępowania. Ujrzycie wkrótce, jak go zreformuję od stóp do głowy. Kupuję więc go, kupuję na pewno.
Tomasz szukał niespokojnie w tłumie osoby, którąby mógł nazwać swym panem. Gdybyś ty, mój czytelniku, widział się w bolesnej konieczności wybierania sobie nieodpowiedzialnego, nieograniczonego pana twej całej przyszłości, bolałbyś nad tem, że tak mało jest ludzi godnych tego miana. Tomasz widział osoby różnych postaci: wielkich, wysmukłych, małych, ponurych, gadatliwych, tłustych, z twarzą okrągłą, kościstą; ale większość ich składała się z ludzi gburowatych, nieokrzesanych, nieczułych, którzy kupują bliźniego, jak się kupuje wióry dla wrzucenia ich z równą obojętnością w ogień. Biedak szukał napróżno, nie znalazł żadnego Saint-Clara.
Na chwilę przed otwarciem sprzedaży, jegomość pewien, pękaty, muskularny, w koszuli brudnej, w kolorowe pręgi, z odkrytą piersią, w spodniach wyszarzanych, pokrytych błotem, rozpychał tłum z miną człowieka, który ma niezachwiany zamiar kupienia towaru. Zbliżywszy się do niewolników, troskliwie zaczął ich oglądać. Gdy go Tomasz ujrzał, poczuł nieprzezwyciężony, instynktowny wstręt, który się wzmógł za zbliżeniem się jego. Był on wielki, barczysty, widocznie siły olbrzymiej. Okrągła jak kula jego czaszka, szaro-zielonawe oczy, gęste, rude krwi, włosy twarde, prosto stojące, spalone od słońca, nadawały jego fizjognomji odrażający wyraz. Jego szerokie policzki wzdęły się od tytuniu, który żuł, często wypluwając nadzwyczajną siłą ciekący przez grube usta żółty sok. Ogromne, kosmate ręce, odrażająco brudne, pokryte rudemi plamami, paznokcie również brudne i duże. Zbliżywszy się w swym przeglądzie do Tomasza, chwycił go za szczękę, otworzył mu szeroko usta dla obejrzenia zębów; kazał mu zakasać rękawy, oglądał muskuły; kazał się obracać, skakać, biegać i chodzić krokiem.
— Gdzie cię wychowano? — spytał Tomasza po ukończeniu przeglądu.
— W Kentucky — odpowiedział Tomasz — szukając niespokojnie wzrokiem wybawcy.
— Co tam robiłeś?
— Zarządzałem majętnością pana — odpowiedział przerażony Tomasz.
— Bajki! nie łatwo mnie oszukasz! — zawołał i poszedł dalej. Przechodząc koło Adolfa, ujrzawszy jego lakierowane buty, splunął na nie sokiem tytuniowym i z pogardliwym wykrzyknikiem poszedł dalej. Zatrzymał się przed Zuzanną i Eweliną, przyciągnął biedną dziewczynę do siebie, poprowadził swą ciężką, brudną rękę po jej szyi, talji, rękach, spojrzał w zęby i odepchnął napowrót do matki, której blada twarz okazywała najokropniejsze męczarnie za każdym ruchem odrażającego rubachy.
Wylęknione, biedne dziewczę zalało się łzami.
— No, dość tego, mała małpo! — zawołał groźnie faktor — nie tu miejsce na płacz. Targ się zaczyna. — W istocie, w tej chwili się rozpoczął.
Adolfa kupił za ogromną sumę ów elegant, któremu się tak bardzo podobał. Inni służący pana Saint-Clare dostali się w rozmaite ręce.
— Na ciebie kolej, chłopcze! co! nie słyszysz? — wrzasnął woźny na Tomasza.
Tomasz wszedł na podwyższenie, rzucając niespokojnym wzrokiem naokoło siebie. Wyliczanie woźnego w mowie francuskiej i angielskiej przymiotów Tomasza, krzyżowy ogień licytowania w dwóch językach; stuknięcie młotka przy głośnem wyraźnem wymówieniu ostatniej sumy dolarów, dziwnie zlały się w jakiś chaotyczny szum. Ogłoszono nakoniec ostatecznie ofiarowaną sumę, i Tomasz dostał pana.
Zepchniętego z podwyższenia, gruby jegomość z wołową głową chwycił za ramię, odprowadził na stronę i ochrypłym głosem zawołał: „czekaj tu!“
Tomasz mógł zaledwo pojąć, co się z nim dzieje. Licytacja odbywa się dalej. Języki dwóch najcywilizowańszych krajów, spierają się o pierwszeństwo na rynku dusz nieśmiertelnych i ciał ludzkich; przedstawiciele dumnych tych narodów i tu pierwszeństwa nie chcą nikomu ustąpić. Młotek opada... Zuzanna sprzedana. Schodząc z podwyższenia, obraca się ku biednej swej córce, która z okropną boleścią wyciąga ku niej ręce, błagając z niemą rozpaczą o pomoc. Nieszczęsna matka spojrzała na swego właściciela, był to mężczyzna nie pierwszej młodości, poważny, nakazujący uszanowanie dla siebie, fizjognomji przyjemnej.
— O panie! błagam cię, kup i moją córkę! — zawołała Zuzanna rozdzierającym głosem.
— Chciałbym — ale się lękam, czy dosyć będę miał pieniędzy — rzekł, spoglądając na młodą dziewczynę, która weszła na podwyższenie, niespokojnie rzucając wzrok naokoło siebie.
Krew wzburzona pokryła ślicznym rumieńcem bladą jej twarz, gorączkowy płomień ożywił oczy i matka zadrżała, widząc ją tak piękną, jak nigdy. Woźny korzystając z chwili, z namiętnem zachwyceniem zaczął opisywać przymioty swego towaru dziwnym, anglo-francuskim makaronizmem; cena szybko postępuje w górę.
— Zrobię wszystko, co będzie w mej możności — zawołał właściciel Zuzanny, i łącząc się do kupujących, położył cenę; lecz natychmiast cena niesłychanie poszła w górę i o wiele przewyższyła sumę, którą posiadał, — zamilkł... Taksator się zapala, kupujący odstępują, pozostaje tylko stary arystokrata z Nowego-Orleanu i nasz znajomy z wołowym karkiem i takąż głową. Arystokrata, wzgardliwie zmierzywszy okiem swego przeciwnika, podniósł jeszcze kilka razy cenę; lecz uparty brutal, czując pełną kiesę, zwycięża... spór ustaje... Oto i uderzenie młotka! — Biedna dziewczyno! Jeden Bóg może cię tylko wybawić! — Należy nieszczęśliwa od tej chwili z ciałem i duszą do nieokrzesanego człowieka, do posiadacza ogromnej plantacji bawełny na brzegach rzeki Czerwonej. Płacząc, oddala się, w towarzystwie Tomasza i innych dwóch od matki swojej może na wieki.

Właściciel Zuzanny szczerze się litował nad nieszczęśliwą dziewczyną, lecz „podobne rzeczy zdarzają się codziennie, przy każdej licytacji; tam matki płaczą po stracie córek, córki rozpaczają po matkach

Przez litość, panie, kup i córkę moją!
i jakże temu zaradzić?“ Niema na to sposobu i poczciwiec zwrócił się w swą stronę z swym nowym nabytkiem.

W dwa dni później komisant domu B*** et Comp. w Nowym Yorku wysłał im pieniądze zebrane za towar.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.