<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

W żałobą okrytym dworze Solskich cicho było i smutno. Dom i okolica nie wyglądały wcale na majętność urządzoną, postępową, czułeś się tu u siebie w domu, na kochanem starem śmiecisku.
Stare drzewa okalały odwieczną siedzibę, a nie dzisiejsze choć porządne jeszcze budowy składały się na gospodarskie obejście. Dwór także nie był dzisiejszy... ale wiek nadając mu charakter poważny, przy skromnem utrzymaniu, obdarzał nieopisanym wdziękiem, bo nic smutniejszego nad białe ściany do których żadna nie przylgnęła pamiątka. Gospodarstwo znać szło tu także starym trybem tradycjonalnym, fabryk i machin nie widać było wcale. Ale przechodzących ludzi twarze świadczyły o dobrym bycie, i z ich wyrazu znać było, że związek żywy między ludem a dworcem nie został zmieniony na obojętny rachunkowy stosunek kapitalisty i wyrobnika. U ganku stały baby przynoszące na sprzedaż to czego do miasteczka zawieźć nie pospieszyły, matki z choremi dziećmi po lekarstwo, starzy gospodarze z jakimiś potrzebami do panicza, poufali znajomi z pokłonem przychodzący dowiedzieć się o zdrowie, i wypić kieliszek gorzałczyny. Wszyscy oni byli tu u pańskiego dachu tak swobodni i weseli jak w domu własnym, rozmawiali głośno, siedzieli gdy się pomęczyli, a u przechodzących dworskich dowiadywali się o swoje sieroty z uczuciem troskliwości i niepokoju, dowodzącem prawdziwego do nich przywiązania.
Po chwili oczekiwania, Anna pokazała się w ganku.
Mniej może ładna niż Emilja, bo też piękność jej mniej pielęgnowano — cale to była inna istota. Smętna jej twarz nosiła na sobie ślady myśli, cierpienia i gorącego w życiu udziału — znać było z jej oczów, że serce biło, że dusza nie zamarła w łonie.
Malutka, szykowna, nie zbyt biała, bo się też opalić nie strzegła, z niebieskiemi oczyma, z ciemnoblond włosem w ogromny warkocz zwiniętym, Anna wyglądała wśród otaczającego ją ludu, uśmiechającego się i ręce wyciągającego do swej dobrodziejki, jakby jaka święta Elżbieta Węgierska, jak Ś. Jadwiga szląska, jak jakieś uosobienie miłosierdzia. Wszyscy powstali zobaczywszy ją i cisnąć się do niej zaczęli z rozrzewnieniem i zapałem — ona uśmiechnęła się do nich ze łzą w oku, bo jej się przypomniało nagle, że tam gdzie ich zwykle dwie bywało, dziś stała osamotniona — i za dwie miłosierną, za dwie matką być musiała.
Zbliżyła się pokrywając to uczucie jak mogła do kobiety z chorem dziecięciem i poczęła ją badać troskliwie. Reszta ludzi poglądali na nią w milczeniu spokojnem, wiedząc że dla nich wszystkich czasu i serca jej stanie.
Michaś młodszy od siostry ale słuszniejszy od niej, ogorzały, zdrów, silny chłopak z ciemnem okiem i rysami twarzy bardzo pięknego kroju i linji wyrazistych — żywy obraz zgasłej matki, wybiegł także zaraz w pomoc Anusi i żwawiej od niej zajął się swoim wydziałem, to jest tymi którzy gospodarskie do niego mieli potrzeby.
Widać było, że przystępowali doń z zaufaniem, z poczciwą wieśniaczą poufałością, bez obawy i uniżoności przesadzonej, a rozmowa ich była serdeczną i braterską.
Anna nie odprawiała nikogo do szpitala, bo w Porzeczu ani ochrony ani lazaretu nie było, ale dała lekarstwa, i lepszą od nich otuchę i myśl o Bogu, kazała wydać ze spiżarni co komu było potrzeba, odprawiając ich do domów weselszych, spokojniejszych, prawie uzdrowionych słowem. Michał też nie odwoływał się do rządcy, ani do jakichś nieprzełamanych przepisów, tylko do serca własnego. Znał niemal wszystkich, wiedział jak komu poradzić, co dać, czego odmówić, a jeśli naukę dać przyszło, czynił to tak serdecznie, tak po chrześcjańsku, że mu jej za złe nie miał przyjmujący.
Oboje byli do tego przywykli od młodu, przykład matki wprowadził ich na tę drogę.
Już się byli powoli porozchodzili ludzie od ganku i stary tylko gospodarz, który bez żadnego interesu przywlókł się dzieci zobaczyć, gawędził jeszcze z Anną i Michałem, gdy z miasteczka powracający stajenny, podał panience list wuja Dembora.
Starzec postrzegłszy papier wysunął się po cichu, a dzieci zbliżywszy się poczęły czytać wezwanie wujostwa i spojrzawszy na siebie z otwartym papierem w ręku, przeszły do pokoju.
— Ha, moja Anulku, odezwał się Michał całując ją w czoło — musimy jechać, potrzeba...
Na twarzy obojga nie wiele widać było radości.
— Tak bo to ciężko się ztąd oddalić — szepnęła Anna. Zdaje się, że po drodze pogubim drogie nasze wspomnienia. Ja się tak boję ich stracić je, przykro mi pomyślić, że żal mój osłabnąć może od nowych wrażeń, że tu powrócimy chłodniejsi.
— Alboż to dokąd się wybieracie? przerwał im w tej chwili głos z kąta sali do której weszli na radę, nie uważając, że się w niej znajdował ktoś trzeci.
Na kanapie z kalendarzem w ręku siedział łysy i siwy staruszek w szarej kapocie. Twarz jego poczciwa takim tchnęła pokojem i promieniła tak gorącem uczuciem, że na nią bez wrażenia, bez poszanowania mimowolnego, nie znając nawet człowieka, spojrzyć nie było można. Overbeck lub Führich mogliby ją schwycić za studjum do jednego z tych obrazów swoich, w których głowy świętych starców na tle pogańskiego i bydlęcego tłumu jak gwiazdy promienieją; wskazując żywo różnicę istot wybranych od pospolitego ślepego jeszcze i zezwierzęconego świata. Małego wzrostu, krępy, barczysty, mimo późnego dziś wieku zdrów i silny, uśmiechał się staruszek poglądając na dzieci z ojcowską czułością.
Był to pan Józef Solski, brat nieboszczyka męża zmarłej, niegdyś rotmistrz wojsk polskich, z tym tytułem do dziś dnia chodzący po świecie wojak, który reszty żywota w domu krewnych na łasce ich dopędzał. Majątek jaki miał z działu ojcowizny w części na służbie utracił, częścią jako nie umiejąc go utrzymać później puścił między ludzi, a że w ożenieniu nie chciał szukać chleba, przyjechał do brata i na jego łasce, potem przy wdowie żył już przeszło lat dwadzieścia. Nie liczono go do rodziny i mało kto wspominał nawet o nim, jak to pospolicie bywa, gdy majątku nie ma krewny — nie rachuje się go nawet do familji. Świat nasz tak zbudowany, że tylko ci co mają coś i dać mogą, wchodzą w jego regestra.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.