Choroby wieku/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Choroby wieku
Podtytuł Studjum pathologiczne
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CHOROBY WIEKU.
Studjum pathologiczne
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.

TOM I.



LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.

Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.




Obrazek ten, nad inne musiał mniej mieć szczęścia u ludzi — u nas życie i prądy jego zawsze są w ostatecznościach, tu celem było przypomnieć, że należy we wszystkiem zachować — miarę, to właśnie na czem u nas zbywa najbardziej. W roku 1856 to nawoływanie do poskromienia się w wyłącznej pogoni za materjalnemi celami gorzej istotnie brzmiało niż dzisiaj, gdy już więcej jest umysłów zaczynających zło, nieuchronne następstwo tego, przewidywać. Spojrzyjmy na Poznańskie, do czego je teraz ten propagowany tak gorąco, a położeniem wywołany — materjalizm doprowadził. — W roku 1856. poczytywano autorowi niemal za grzech tę protestację, w roku 1874. również się ona wyda dziwną, któż wie rok 1890 może ją usprawiedliwi. Nie miał na myśli autor pisząc ani wyrzeczenia się postępu, ani starania o dobrobyt, prosił tylko i błagał — Ducha nie gaście — tam gdzie go zgaszono, społeczność już chodzi w ciemnościach, które z każdym dniem rosną, w chłodzie, który się z dniem każdym powiększa... Lecz są nieuchronne próby, przez które ludzkość, kraje i indywidua przechodzić muszą. Fiat voluntas tua.

1874.
J. I. Kraszewski.



I.

Jeden z najdowcipniejszych niedowiarków naszych czasów, H. Heine, który się naszydził i z siebie i ze świata w ciągu utrapionego życia, Niemiec sercem, Francuz głową, nie widząc nigdy do siebie choroby sceptycyzmu, na którą i on i pisma jego bolały, wyrzekł w swem dziele o Niemczech kilka słów dziwnie trafnych w dziewiętnastym wieku. Udało się ślepej kurze ziarnko znaleźć — posłuchajcie.
„Pieniądz — powiada — jest początkiem i końcem wszystkich dzisiejszych dzieł ludzkich, to też gdy wznoszą budowę, pamiętają dobrze, by na węgielnym kamieniu złożyć kilka sztuk monety, różnego rodzaju grosze zamknięte w skrzyneczce.
Tak — w średnich wiekach wszelki gmach, każda budowa z kamienia czy z ducha, kościół i państwo spoczywały na wierze w wartość krwi, w krwawych ofiar znaczenie; dziś wszystkie ustawy i instytucje mają za zasadę pieniądz tylko, pieniądz sam i nic więcej. Krwawa religja średniowieczna była przesądem (według Heinego), religja gotowego grosza, jaką widzimy za dni naszych, jest egoizmem. Rozum targnął się na pierwszą, uczucie obali drugą... Posada na której się oprze kiedyś społeczność ludzka, lepszą będzie, i wszystkie wielkie serca dni naszych boleściwie pracują nad jej wynalezieniem.“
Póty Heine; to co powiedział po swojemu, mieszając fałsz z prawdą, silniej się jeszcze daje uczuć ludziom wiary i serca niż jemu, człowiekowi fantazji utartej ze sceptycyzmem w moździerzu niemiecko-francuskim. Któż spojrzawszy na świat dzisiejszy nie boleje i nie przeczuwa smętnie przyszłości jaką sobie czcią cielca złotego gotuje? Na nieszczęście takeśmy daleko w tej fałszywej zabrnęli wierze, takeśmy ją wyrozumowali, uzacnili, ubrali w złociste słów strzępki i pozornie piękne zasady, że wszelkie pokuszenie się przeciwko panującemu błędowi, zuchwalstwem się wyda i fałszu obroną. Ale nie wyrzec co się myśli i czuje w obec tego kierunku, u nas zgubniejszego niż gdzieindziej, niepodobna, choćby się przyszło na śmieszność i szyderstwo, choćby na odrzucenie pogardliwe narazić.
Cichą i ubogą protestacją niech będzie to słówko nasze i na prędce skreślony obrazek.


II.

Wnijdźcie ze mną do tego domu, który się tam wznosi na pagórku, w tak pięknej okolicy wśród drzew, bielejąc czołem wspartem na kolumnach — nie prawdaż że tu miło i pięknie — a nadewszystko jak porządnie!! jak porządnie! jakie do koła drogi, co za mosty, jak urządzony płodozmian, jakie przepyszne zabudowania gospodarskie, — i znowu — co za porządek! aż miło spojrzyć, że i my już tak czysto po niemiecku umiemy się uregulować.
Nie poznasz kraju swojego w tym zakątku tak przerobionym i urządzonym z cudzoziemska! Wioska pod sznur, chata w chatę jak jedna wedle rysunku i rozmiaru danego stawiane, ogródki rozmierzone pod cyrkiel, płoty jednej wysokości, ulica jak strzelił, drzewka stoją przy kołkach poprzywiązywane jak dzieci u boku guwernerów... wszędzie przy zmianach paliki z napisami, z numerami, w lesie policzbowano zapusty i wręby, na błotach nieużytki, wydmy nawet piasczyste weszły w rachubę... prześlicznie! przecudownie!
Wyobrażam sobie, że holender lub szwab, któryby tu przyjechał jakim wypadkiem, serdecznieby się zapewne uradował i wykrzyknął by z głębi przepełnionego serca, niosąc dzięki niemieckim Bogom.
— A! nareszcie — zniemczeli i słowianie i nabrali rozumu... wkrótce niestanie ich i cały Boży świat pójdzie vorwärts z nami, chórem śpiewając Germania!
Ale nam starym, zdziecinniałym, niedołężnym i zapewne ograniczonym ludziskom, co tośmy od kolebki przywykli do nieładu naszego, do nieopatrzności posępnej, do wód naszych ukochanych — czegoś smutno i tęskno za tą poezją, którą żelazny sznur geometryczny i linje agronoma i te wszystkie ulepszenia kieszeniowe wyganiają gdzieś precz daleko!
Zdaje się nam, że z tak wzorowie urządzonego kraju i ptaki gdzieś zamilkłszy pouciekały, w dzikszych lasów ustronia, i kwiaty Boże nikomu na nic przy sianych pastwiskach niepotrzebne, bez pozwolenia uczonego agrykultora rosnąć i rozkwitać nieśmieją, i powietrze inne a cięższe i oko wstrzymywane co chwila nieubłaganemi linjami prostemi, znudzone i zniechęcone, nie ma tu czego szukać, nie ma pójść po co, więc się zamyka i nie pragnie obrazu, bo go ocenić nie potrafi...
Rozum nie umie i nie może zaprotestować przeciwko tak oczewistemu postępowi — ale serce i uczucie go nie przyjmują, ciężko im rozstać się ze znanym światem swoim, pod którego pierwotną powłoką, droga jakaś prastara myśl, dziś nielitościwie wygnana mieszkać musiała.
Przyznaję się chętnie do tej wady, do przesądu, do grzechu jeźli chcecie, że mi ten tak na nowo poprzerabiany kraj mój wcale się nie podoba, nie poznaję go, czuję się w nim obcy, tęskno mi, cudzo w nim, smutno. Zawsze mi się zdaje że człowiek obłąkał się szukając przedewszystkiem materjalnych tylko korzyści i poświęcając im najdroższe cele żywota. Bo nie pojmuję by ludzie tak zacięcie gospodarzący, mogli zarazem służyć sprawie duszy, jak służą interesowi kieszeni. Ten świat tak porządny, dziwnie suchy, zimny, straszny mi się nawet wydaje. Juściż, to przesąd zapewne, starość i niedołęztwo, biję się w piersi, przyznaję do winy, a przestać grzeszyć jednakże nie mogę.
Chciałbym uwierzyć w to, że wszystko co się robi, robi bardzo dobrze i ku lepszemu prowadzi, że jesteśmy istotnie na prawej drodze, na szczerym gościńcu postępu... ale taki smutno i smutno, obejrzawszy się do koła siebie.
Wszelką poezją (o co może mniejsza dla wielu), wszystko w życiu niespodziane, własną swobodę odejmuje światu, taki postęp pod sznur i cyrkiel... coś tu musi być przesadzonego i fałszywego — prawdziwy postęp jakoś by powinien inaczej wyglądać.
Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia. — Niech mi nikt nie dowodzi że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzie na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet... i zapewne... komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!!
Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci na zachodzie... musimy więc naturalnie iść za przykładem cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia... czas wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi, praktycznymi — jednem słowem — ale czyż mamy przestać być sobą?...


III.

Wnijdźmy więc do domu niezmiernie praktycznego człowieka, którego dwór jużeśmy tam wam ukazali na pagórku, w samym środku pól ornych, otoczony wspaniałemi budowlami gospodarskiemi.
Na ten pałacyk plan musiał dawać Marconi lub Lanci, tak dobrym a nie naszym smakiem wzniesiona ta wilia europejska — rzekłbyś że jesteśmy gdzieś na drugim końcu Europy, nie u siebie w domu, takie to artystycznie piękne, kosmopolityczne, postępowe... a cudze. Ani śladu wedle dworu, tego co go u nas dawniej otaczało — ogród angielski, trawniki przepyszne, holenderskie, gorzelnia po niemiecku, a co krok to furtka, to słupek, to numer, to napis, i czysto i śliczniuchno umieciono, pogracowano, a każda rzecz na swojem miejscu, a każde miejsce ma swoje przeznaczenie, a nic nieużytecznego i zapomnianego... Ale wszedłszy tu poza okopy, płoty, zagrody, zdaje ci się żeś wpadł do więzienia, tak ci ciasno — i zachciewa się wybiedz na dalekie gdzieś, na dzikie pola, do zarosłych i poobalanych lasów, aby tam trochę zaczerpnąć swobody, powietrza i dać oku spocząć po tych nieznośnych linjach prostych, które świat czynią podobnym do kartki z geometrji Laplace’a. Tu myśl Boża, myśl wielka, i nieskończenie rozmaita, ustąpiła całkiem idei człowieka nieskończenie maluczkiej i jednostajnej.
A! przecież i fizjonomja świata ma znaczenie swoje, a ta symetrja i regularność postępowa coś mówią formą swoją, a może się znajdą ludzie, dla których one będą postępem, pięknością, najwyższego dobra ziemskiego objemem — ale my stare niedołęgi, zatęsknim za tak nieznośnie poprzerabianym nam krajem naszym.
Nie mówcie nam, jakoby poezja godziła się z takim postępem, nie dowódźcie że i on ma poezję swoją, my nie uwierzym temu, by całe życie wpatrując się w wasze sznury, można nabyć pojęć estetycznych o pięknie w naturze, by całe życie rachując z wami i ważąc tylko, można tą czynnością podnieść się na duchu. Przyznajcież raczej że nie chcecie marzenia i poezji, żeście ukochali rzeczywistość i nie wierzycie w ducha, a więc i karmić go macie za rzecz próżną. Ale tak gawędząc nigdy podobno nie wnijdziemy do domu u którego drzwi rozprawiając stoimy, cicho więc, natrętny gdero, i otwórzmy drzwi na sprężynie... a, wchodzimy już nareszcie.
Sień, aż miło, jasna, biała, nic dla oka, ale nic bez użytku, a jak już poustawiane bacznie, jak każdy oszczędzono kątek!... Dalej, jesteśmy w salonie oklejonym obiciem nowiuteńkiem, przystrojonym w meble palisandrowe świeże, pokryte trypą ciemno-wiśniową; w zwierciadła z ramami rzeźbionemi, w angielskie dywany... Salon to jak najściślej zastosowany do ogólnych prawideł dzisiejszego smaku, vulgo mody, nic w nim nie zastanawia, ale nic nie razi, każda rzecz tak jak być powinna, i nadto ani główki od szpilki... trochę kwiatów u okien, ale moda ich podlewać nie każe, uczucie nie zaleca, więc smutne i powiędłe stoją na straży, gdzie je ktoś z obowiązku postawił.
Pochodziwszy kwadrans po tym pokoju, zachciewa się wprawdzie spać lub wyniść, ale możeż być inaczej gdzie życie indywidualne człowieka nie objawia się niczem, gdzie nie poczuwasz nic coby cię pociągało, zaciekawiało, rozpowiło myśl, rozbudziło uczucie? Właśnie to dobre, że możesz w takim salonie będąc całkiem panem siebie, usnąć spokojnie lub zasiąść do obrachunku, jeżeli masz jaką rachubę prawdopodobieństw w głowie.
Mamże was dalej jeszcze z tego salonu prowadzić? nie, zdaje mi się że z niego potraficie się wybornie domyślić reszty domu, w którym wszystko znaleźlibyście na swojem miejscu, wygodę, komfort, czystość, porządek, usługę nieliczną ale wyborną, sprzęt nie wystawny, ale dogodny — nie wiele smaku, nigdzie życia, nigdzie świętej iskierki uczucia i poezji, które są w chłopskiej chacie, ale nie mają się gdzie pomieścić w takim nowiuteńkim domu ściśle obrachowanym na potrzeby właściciela.
Przed kanapą w salonie, na okrągłym stole, są i książki okryte niedostrzeżoną warstwą pyłu dowodzącą że je tu położono dla mody i przyzwoitości, ale nikt w rękę ich nie bierze; więdną one także jak kwiatki w oknach, których nie pieści ręka niczyja. Nigdzie niczego nie dotknęła się fantazja, nie ozłocił uśmiech, nie obmyła łza — wszystko jakby dziś ze sklepu, z fabryki, do niczego nie przylega wspomnienie, w niczem udziału nie miało serce.
Nie idźmy dalej, nie ma po co, zostańmy już w salonie, powoli doczekamy się, że się tu pościągają wszyscy domu mieszkańcy — a naprzód sam gospodarz którego mierzone kroki już słychać.
Mam honor przedstawić go państwu, nazywa się Jan Dembor...


IV.

Bóg jeden raczy wiedzieć o pochodzeniu pana Dembora, nazwisko niby nasze, o krwi i rodzinie i przeszłości ich, różni różnie prawią. Jedni, przykładając rękę do twarzy i wskazując niby izraelską brodę, szepczą o jerozolimskiej genealogji, drudzy głośniej i śmielej mówią o dziaduniu kupcu w najbliższem wojewódzkiem mieście, inni czarno na białem przekonywają, że go potwierdziła heroldja a nawet dała mu armes parlantes Demboroga. To pewna, że nikt mu nic zarzucić nie może, a wielu go sławi jako człowieka potężnej intelligencji (wyrażenie czysto dzisiejsze i szerokiego nader zastosowania) — niesłychanie praktycznego (drugie wyrażenie charakterystyczne naszej epoki) pierwszego agronoma i technika, gospodarza nieporównanego, obywatela jakich mało itd. itd.
Spojrzawszy na twarz, przekonywasz się że w istocie niepospolitego masz przed sobą człowieka — głowa piękna, posągowa, rysy regularne choć bez żadnego wyrazu, czoło wyniosłe, oczy rozumne i jasne, nos orli, usta nieco szczupłe i zaciśnięte. Ale chłód śmierci wieje z tego oblicza zawsze zastygłego jak lód, wygolonego świeżutko, bez żadnej zmarszczki, bez żadnego żywotnego piętna. Strach przejmuje, gdy się rozmierzy obojętność i sceptycyzm jakich te rysy są uosobieniem, nie pociąga cię do nich nic, chociaż nie powiesz byś chwycił choćby najmniejszą odrobinkę fałszu lub poniżającej jakiej namiętności, króluje tam i panuje zimniuteńki rozum. Jest to też człowiek będący zawsze i wszędzie najzupełniej panem siebie. Gdyby można wcielić w krew i ciało machinę rachunkową Sterna, nie inaczejby zapewne wyglądała.
Niezmiernie przyzwoity, poważny, umiarkowany, surowy nieco, Jan Dembor zdaje ci się wyciosany z jednej bryły, tak dalece wszystko w nim zlewa się w doskonałą całość. Żadnego tu rozdwojenia które tak często trafia się w pospolitych słabych ludziach, nawet gdy śni i marzy, marzenia jego muszą być dalszym ciągiem tylko osnutych na jawie projektów i ponętnej rachuby. Nawet gdy sam jeden spoczywa, czyni to z godnością, z powagą, nie zrzucając z siebie jarzma przyzwoitości, do którego już przyrósł na wieki, w którem mu chodzić dobrze i wygodnie. Nikt go nie widział ani rozweselonym, ani smutnym, ani uśmiechnionym, ani płaczącym, ani nawet niespokojnym i ożywieńszym niż zwykle, nic go nie porusza i nie dręczy, nie bawi i nie niecierpliwi, gotów jest zawsze na wszystko co go spotkać może. Nie można powiedzieć by przenosił coś jednego nad drugie, żeby miał w czem upodobanie szczególne, trącące słabostką, oprócz zamiłowania porządku, oszczędności i przyzwoitości.
Litość jego i miłość dla ludzi, obrachowaną jest jak inne czynności, wymierzoną, ograniczoną stałym procentem od dochodu, i stale jedną — tyle a tyle ma dla biednych czasu i pieniędzy, więcej nie da ani grosza, ani chwili. — Rządzi się rozumem nie sercem i z tego szuka chluby, dowodząc głośno, że jedynie czyn wyrozumowany, chłodny, może mieć jakąś zasługę, a litościwy uczynek bez przyłożenia doń serca jest większą ofiarą, niż nierozważne miłosierdzie z drażliwej płynące czułości.
Sofizmat ten wcale niezgorszy, rządzi całem jego życiem.
Dosyć majętny z rodziców, ale po nich wziąwszy fortunę zadłużoną, powiększył ją pracą i skąpstwem, przyrobił ożenieniem i podniósł do pary miljonów, a że mu się to udało, stale trzyma się planu na który wszedł zrazu instynktowo — żyje nadzwyczaj oszczędnie i bez żadnej próżności dogadzającej wystawy, z oględnością i rachubą niemiecką nie dozwalając sobie tracić nic nad roczny procent od dochodów. Reszta natychmiast się kapitalizuje, obraca w procentujące papiery, w akcje, na kupno ziemi lub spekulacje i fabryki, powiększając co roku rosnącą w ten sposób majętność Dembora.
Najstaranniejsze odebrawszy wychowanie, Jan umiał z niego i z życia korzystać, ale zwrócił się w jednym kierunku do celu jednego, i reszcie egzystencji, niemal prawa bytu zaprzeczył. Długo podróżując po Niemczech i Anglji, wpatrzywszy się w rodzaj życia tamtejszego, za wzór je sobie postawił, i dorobił do tego co było wynikłością jego charakteru, stosowną a wcale niezgorzej wyglądającą teorję, uchodząc z nią za najgodniejszego obywatela, najzasłużeńszego syna kraju, któren obdarza co rok nowym rodzajem przemysłu.
Ma też tę wielką pociechę, że przykład jego do pracy, przemysłu, oszczędności i spekulacji, do ulepszeń poprowadził bardzo wielu, i nawraca codzień obłąkanych, leniwych, zatwardziałych, przesądnych.
Jednej rzeczy tylko niedopatrzył się Dembor, i nie dojrzy już nigdy, że istotne dobro jakie czyni, psuje przesadą i wyłącznem rzucaniem się w kierunku, który dalej poprowadzić może niżeli sięga rachuba materjalna; nie rozumie i nie pojmuje że ubieganie się wyłączne za materjalną korzyścią i postawienie jej na pierwszym celu, wiedzie wprost do wynarodowienia i zgaszenia ducha. Nie widzi że i sam się staje, i drugich robi uczciwymi żydami, zacnymi kupcami i komisantami, niemcami, anglikami chłodnymi, kosmopolitami bez barwy, którym w trzeciem pokoleniu gdy ziemi zabraknie i przyjdzie się wynosić do Ameryki, serce już nie zabije do własnej ziemi, ani do starego ojców mogilnika, bo kości jego na szuwaks ani do cukrowni się nie zdały. Gdy mu przypadkiem zagra kto z tego tonu, Dembor leciuchno i przyzwoicie rusza ramionami, uśmiecha się półuśmiechem pogardliwym i szepce pocichutku: — Poezja! poezja!
Tak zupełnie to mówi jak nieboszczyk Napoleon powtarzał: — Ideologowie!
Dembor zowie mianem pogardliwem poezji wszystko co nie produkuje, co nie praktyczne, co przeszkadza spekulacji, co zmiękcza i bałamuci przywiązanie do własnej ziemi, miłość, wstręt, uwielbienie, łzy i radość.
Ideje jego o ludzkości i społeczeństwie wyrobiły się raczej rozumowaną drogą teorji, niż chrześcjańskiemi zasadami i natchnieniem. Pragnie ulepszeń dla wszystkich, zaprowadza u siebie czynsze, woła o nie u drugich, zakłada szkółki i ochrony, pilnuje kasy oszczędności, moralizuje lud, w przekonaniu, że to się wszystko wypłaci, a ludzkość w ten sposób od burz socjalnych zasłonioną zostanie. Miłosierdzie jest dla niego gradochronem. Nie o sprawiedliwość mu tu chodzi, ale o bezpieczeństwo własne i pokoleń przyszłych.
Zresztą zasady jego są jak najściślej nowoczesne, oparte na teorjach ekonomistów i obrachowane tak, by miłosierdzie, stosownym, nie dziś to jutro, wypłaciło się procentem amortyzacyjnym, pewnością jutra, spokojem, bezpieczeństwem, godnością... Jałmużna prywatna, kapryśna, nie uregulowana, psuje według niego i do próżnowania wdraża, nałogi złe podsyca; więc grosza nie da ubogiemu, ale założył dom pracy i przytułku dotąd pustką stojący, bo od niego żebracy jak od powietrza uciekają.
Jest to, jednem słowem, dobroczyńca ludzkości, jest to filozof, i nie posłyszysz o nim inaczej jeno jak o najzacniejszym człowieku. W istocie nic mu też zarzucić nie można, prócz że został machiną rachunkową, a człowiekiem nie jest wcale.


V.

Teorja jego w zastosowaniu do kraju i społeczeństwa naszego, jest zresztą bardzo prostą. Przedewszystkiem, powiada on, wadami naszemi narodowemi były zawsze próżniactwo i niedbalstwo — potrzeba byśmy się nauczyli pracować, pilnować i rachować. Gdy kraj zbogaci się, gdy się w nim rozpowszechni powoli przemysł, oświata, dobry byt — będziemy silni, odrodzeni i szczęśliwi. — Zapomniał tylko pan Dembor, że naówczas będzie nam już tak dobrze, ale to tak dobrze, że naładowawszy trzosy, napchawszy pugilaresy, gdzie się obrócim, poniesiemy wszędzie z sobą bez tęsknicy szczęście nasze; zapomniał i tego że odrodzenie wszelkie poczynać się powinno w duchu, nie w kieszeni, że pierwej nam trzeba silnej wiary i namaszczenia chrześcjańskiego, niż przemysłu i pieniędzy, że bez tych dwojga, martwe dzieło wszelkie, a staranie o dobry byt nie odrodzi nas moralnie.
Zapomniał, że idąc w tym kierunku na pozór najrozumniejszym, ale poniżającym człowieka, ochłodniemy do zbytku, zastygniemy śmiertelnie, i gdy przyjdzie dzień taki jaki dziś już nadszedł dla szwabów, nie mogących się pomieścić w zabranych słowianom ziemiach, i wędrujących na stepy Ameryki — będziemy mogli opuścić nasze modrzewiowe kościołki i stare świątynie bez żalu, dla bożnic Mormońskich, dla kościołów protestanckich, dla chwalenia Boga w lesie ze skowronkami, lub nie chwalenia go wcale, uważając modlitwę za stratę czasu, a zatem i kapitału procentującego.
Zresztą nie wina pana Dembora, że poszedł posłuszny za swoim wiekiem i za tem co mu się jasną wydało prawdą — nie wina jego, że się podnieść nie umiał nad sferę tych poziomych aforyzmów, zimnych i martwych jak figury jeometryczne, przy rozkwitłych kwieciach i rozzielenionych drzewach.
Całe tedy swe życie nieubłaganie zastosował do formuły z którą je rozpoczął — ożenił się przyzwoicie, dzieci wychował starannie, a zresztą krzewi porządek, robi majątek i zasługuje codzień bardziej na imie znakomitego, a nadewszystko praktycznego człowieka, co dziś największą pochwałą — niestety!


VI.

Jest to chwila w której Dembor oczekuje właśnie na śniadanie i po rannej pracy, przechadzać się zwykł po salonie. Wie z pewnością o której przyniosą tacę i zadzwonią na resztę towarzystwa, wie że nikt przed porą nie przyjdzie i odpoczywa nieco zamyślony, zwolna mierząc salon krokami równemi. Twarz jego posągowej martwości i kolorytu, nie zdradza żadnego uczucia, oczy patrzą ale nie widzą, dusza myśli o czem nawykła w danym czasie i okolicznościach. A że w tym roku nieurodzaj na buraki — przyszłość fabryki cukrowej, cena wełny i upadek owiec, są nielada zadaniem. Nic dziwnego, zawikłane kwestje te męczą go nawet wśród spoczynku, nie dając chwili spokoju. Strata na burakach nagradza się zaraz ceną cukru, którego podrożenie spadnie na konsumentów, taillables et corvéables po troszę znowu pokryje się ulepszeniem obiecanem w produkcji nowo sprowadzoną z Belgji machiną i świeżo nabytym sekretem mającym o pół raza podnieść procent wydatku. — Z owocami cięższa sprawa, ale Dembor myśli zaprowadzić w kilku folwarkach wielkie gospodarstwo rybne, sztucznie zapłodniane, i wie że to nowe źródło dochodów wypełni próżnię jaką zrobił upadek owiec. Wchodzi tu w rachubę i post katolicki dziś znowu ściślej zachowywany, który zapewnia odbyt szczupaków i karpiów, i gastronomiczne postępy jakieśmy w ostatnich lat dziesiątkach zrobili.
Z tych przedmiotów pan Jan wpadł na nierównie smutniejsze i byłby się może nawet jeśli nie zasępił to zamyślił surowiej, gdyby panowanie nad sobą ciągłe, dozwoliło objawu na zewnątrz jakiegośkolwiek stanu duszy.
Zgadniecie państwo lub nie domyślicie się może, że pomyślał o rodzinie, o żonie, córce i synu, którzy wcale mu się nie dali tak jakby był chciał, wykształcić na ludzi praktycznych, i nie poszli tą drogą jaką ich chciał poprowadzić. Poznajmy i ich nieco bliżej.


VII.

Rzadko się kiedy zdarza, by najsilniej nawet uorganizowany człowiek, z wolą wyrobioną i energiczną, świat swój na obraz i podobieństwo własne mógł i umiał przerobić. Wpływ jego większy lub mniejszy, najczęściej rozbija się o właściwe wszystkim, nawet najsłabszym istotom jasnowidzenie wad i przesady tych z którymi żyją. Wprędce bardzo poczuwa się słabą stronę towarzyszów wędrówki, codzień się ona potem widoczniejszą staje. Najpotężniejszy umysł w ciągłem zetknięciu się z najpospolitszym, zapoznany przezeń w swej wartości, oceniony zawsze jest trafnie ze strony wad, braków i niedostateczności. Każdy z nas łatwiej pozna słabiznę bliźniego, niż oszacuje cnoty. Jest to cechą ułomności ludzkiej, że nie ma człowieka któryby doskonałym i niemylnym był dla wszystkich. Najlepiej nawet odegrywający rolę swoją, prędzej czy później odkryje się z jakąś słabostką i przez nią wyspowiada, że jest ułomną istotą.
Jan Dembor człowiek silnego wpływu i powagi wielkiej dla obcych i dalszych, temu zapewnie duchowi sprzeciwieństwa który jest w nas wszystkich po troszę, a rodzącemu się najczęściej z poznania lub przeczucia jakiejś ułomności w bliźnim — winien był, że rodzina jego najmniej mu się dała pokierować, rozchodząc się w takim kierunku w jakim najmniej może widzieć się ją spodziewał, despotyczny naczelnik, głowa domu i rodu.
Chociaż bardzo młodą poślubił żonę swoją i naprzód od niej rozpoczął nowe, drugie wychowanie, obmyślane systematycznie aby ją uczynić akcjonarjuszem i komisantem spółki pod firmą Jana Dembor i komp.; choć miał zrazu wszelką nadzieję, że ją przekształcić potrafi na stosowną dla siebie towarzyszkę żywota — z nią mu się najgorzej powiodło, choć najwięcej do działania miał czasu i pomocniczych okoliczności. Było to dziewczę naówczas rozpieszczone przez matkę jako jedynaczka, panna mająca kilkakroć posagu, piękna jak anioł, swawolna, a nadewszystko lubiąca świat, zabawy, tryumfy salonowe. Kazać jej życie pojąć na serjo, księgą obowiązków i praw, było niemal niepodobna.
Dembor w początku ożeniwszy się, chcąc nią zawładnąć powoli i wpływ swój wzmocnić, dogadzał jej dziecinnym upodobaniom, starając się pomalutku przywieść do tego co nazywał ustatkowaniem, do wyrzeczenia się próżności światowych, i spełnienia ścisłego obowiązków komisanta swego, spólnika i rachmistrza. Nie poszło mu to łacno i żadnego zwycięztwa nie odniósł bez użycia siły prawie i przemocy, co naturalnie rozerwało, jeśli był kiedy jaki, związek serdeczny między niemi.
Mądre naostatek użycie gwałtowniejszych już środków, usunięcie się od stolicy, zamknięcie na wsi, odosobnienie, nudy, przywiodły biedną piękność do szukania innego dla życia pokarmu. Ale nie przewidział Dembor, że żona jego rzucając bale i stroje, ciągłe zachcenia podróży kosztownych i chętkę świecenia w salonach, zwróci się nie na tę drogę którą on jej wskazywał, ale na cale inną. Znudzona śmiertelnie, wypłakawszy się na próżno, bo łzy za dzieciństwo uważał poważny mąż, poczęła młoda pani w lekkich naprzód książkach szukać pokarmu i zabicia czasu, potem stała się nieznacznie, całkowitą blue stocking, niebieską pończochą. Zrazu uważając to tylko za przejście i kaprys, mąż nie sprzeciwiał się jej wcale, obrachowawszy że książki zawsze mniej niż fatałaszki kosztują i mają jakąś cenę; później gdy się ta gorączka literacka wzmogła, począł ją lekko prześmiewać — ale raz zasmakowawszy w tem zatrudnieniu i zapragnąwszy sławy, pani Demborowa znalazła się na właściwem sobie stanowisku i zejść z niego nie chciała. Zostawszy zapoznanym gienjuszem, muzą domorosłą, zapragnąwszy wieńców, myślała tylko o coraz nowych wawrzynach i dalszym pochodzie zwycięzkim.
Utrzymanie piękności, którą pielęgnowała starannie będąc pewna, że takie jak ona wyjątkowe istoty nigdy zestarzeć nie mogą — potem nauka, a raczej zabawka literaturą — stały się celem jej życia.
Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem wyższym, ani uczuciem któreby powieść mogło na nowe drogi i jasne przed nią horyzonty roztoczyć — mierna choć żywego pojęcia, zręczna tylko i doskonała aktorka, pani Demborowa chciała raczej grać rolę uczonej, niżeli nią zostać w istocie. Miała cokolwiek łatwości w pisaniu czczych rzeczy, wiele przesady i pathosu mogącego uchodzić za poezją, dosyć nieporządnego oczytania, pamięć szczęśliwą, umiejętność wreszcie pochwytania wiadomostek i myśli cudzych i układania ich w jakąś niby własną całość — a tem wszystkiem mogła pospolitych ludzi ułudzić łatwo i uchodzić za wyższą, potężnie obdarzoną istotę wyjątkową.
Kosztowała ją zapewne ta pracowicie odgrywana komedja życia, te zręczne przedstawianie się w pożyczanem blasku, ale czegoż człowiek nie uczyni dla dogodzenia miłości własnej? Nie żałowała ani czasu ani pieniędzy, na prenumeraty, wspieranie uczonych przedsięwzięć, korespondencje, sztukowanie artykułów i podtrzymywanie pism perjodycznych, a choć mąż nieobyczajnie się czasem z niej naśmiewał (szczególniej gdy byli sam na sam, nie oszczędzając jej wcale), ona pewna, że dla decorum i sławy domu przed obcemi fantazje jej szanować musi i pokrywać je o ile możności — śmiało brnęła dalej, nie dając się pohamować.
Z nadzwyczajną zręcznością, umiała szczególniej przed każdym nowo przybyłym, niby niechcący i półsłówkami, pochwalić się z tem co czyniła, do czego wpływała i należała, co pisała, kto z nią korespondował, jak ważną grała rolę, jak dobrze była uwiadomioną o wszystkiem co się gdzie działo w literaturze, na polu sztuk i umiejętności i t. p.
Prawdę powiedziawszy wszystko co robiła, służyło jej tylko na to, by się miała czem pochwalić, i tego nic nie zaniedbywała, a że nie zbywało jej na przebiegłości niewieściej, dla nieznajomych mogła nawet uchodzić zaskromną, tak się ta komedyjka odgrywała zręcznie, pół słówkami, tak się wszystko mówiło przypadkowo, niechcący, mimowoli, dając do zrozumienia i domyślania więcej może niż w istocie było. — Często nawet na przekorę, dla przyzwoitości, mąż nieszczęśliwy musiał odgrywać rolę pomocnika, choć w duszy się zżymał!
Piękność pani Demborowej, wybornie zachowana i utrzymywana starannie, bo o nią równie starała jak o swą sławę literacką, dopomagała jej jeszcze do świetnego grania tego dramatu Korynny wiejskiej, a raczej szlacheckiej Vittorji Acorombony.
Rzadko która blondynka tak długo i szczęśliwie potrafiła się zachować jak nasza pani, młodość jej istotnie cudownie się zdawała przedłużoną, dzięki eterycznym sferom, w których ciągle była wzniesioną. Biała, rumiana, świeża, pełnych ale niezbytecznych form, przepysznej kibici, modrych łzawych oczów, przymrużonych uczuciowie, koralowych ust, dziwnie piękną obdarzona ręką, nóżką malutką i olbrzymim warkoczem włosów popielatawych — Demborowa istotnie była zachwycającą i lubiła też zachwycać. Ale w jej piersi nie zabiło nigdy serce, próżność tylko kołatała nieustannie... drażliwa, niespokojna, chorobliwa, nienasycona.
Nie gniewała się gdy ją wielbiono, na westchnienia adoratorów odpowiadała nawet wzrokiem, który mógł mówić bardzo wiele wcale nie kompromitując — ale dalej ani słowem, ani ruchem, ani sercem, nie posuwała się nigdy. To wejrzenie wyuczone, głębokie, obietnic pełne, zwracała zarówno ku starym i młodym, obdzielało ono promieniami swemi wszystkich wielbicieli, a im koło było większe, tem bóstwo szczęśliwsze.
Dembor doskonale znając żonę, zupełnie o siebie był spokojny, nie kochała go wprawdzie, ale też wiedział, że nikogo innego kochać nie może, i dosyć jej będzie zawsze trochy komedji, trochy fraszek mających pozór czegoś ważnego.
Tłum wielbicieli otaczających panią Demborową nie frasował go wcale, śmieszył raczej, a entuzjazmy młodzieży byłyby go oziębiły może, gdyby ten marmur ostudzonym mógł być jeszcze.
Nie zważając na nieme szyderstwo i obojętność męża, pani śmiało grała rolę swoją, czując to, że Dembor jeśli ją nawrócić nie potrafi, podtrzymywać będzie musiał dla uniknienia śmieszności i brać jej stronę, gdyby tego było potrzeba. Tak się też stało, człowiek praktyczny spuścił głowę zwyciężony wytrwałością muzy, zrezygnował się na owe „malum necessarium“ i udał przed wszystkiemi, że panią uważa za prawdziwie wyższą istotę, choć się z niej w duchu wyśmiewał, i na cztery oczy podżartowywał niemiłosiernie.
Urodzenie syna i córki bynajmniej nie przeszkodziły pani Leoncji do dalszych studjów nad astronomją, filozofją Hegla, kierunkiem ducha publicznego w Meksyku, przyszłością Texas, znaczeniem dróg żelaznych humanitarnem, reformami religijnemi XIX wieku, neokatolicyzmem, mormonizmem i puseizmem... Nie było bowiem przedmiotu któregoby nie zgłębiała (powierzchni), to jest któregoby nie zapragnęła wyuczyć się terminologji, języka i kilku głównych formułek. Z tym malutkim zapasikiem, odważna niewiasta puszczała się w drogi najniebezpieczniejsze, i wychodziła zawsze, jeśli nie zwycięzko, to z honorami wojny kapitulując.
Niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem. Naprzód parę razy na tydzień w dnie pocztowe ogromną miała korespondencją z wszystkiemi czterema częściami świata, dbając bardzo by do niej i od niej listy szły jak najdalej i w jak najdziwniejsze miejscowości, do Pekinu i Kalkuty, do Teheranu i Algieru; czytała potem pięć różnych Revue, jakby stworzonych dla niej, bo wszystkiego mających po troszę, przewracała nowo wychodzące dzieła, szczególniejszą dając baczność na przemowy, regestra i główne ich działy, z których umiała całość odgadnąć — wreszcie tłumaczyła, studjowała, tworzyła! Prace jej uczone, anonyme lub pod imieniem Beaty z Deborowa, ukazywały się w pismach perjodycznych i zbiorowych, zwracając wielostronnym kierunkiem zwłaszcza uwagę krytyki i czytelników. Niektórzy przez tydzień, inni prawie przez rok cały, mieli ją za fenomenalną istotę, najupartsi trwali w przekonaniu o talencie nie zrażeni dziurami i łatami jakie w nim odkrywali... Bo też jeśli nie jako pisarz, to jako komedjantka literacka, pani Demborowa nie mogła ujść baczności niczyjej, występowała zawsze niezmiernie trafnie, wybierała przedmiot zręczniutko jak wiewiórka orzeszek, robić umiała około siebie tyle wrzawy ile było potrzeba by oczy ściągnąć, a nie wywołać opozycji, w stylu zaś, obrobieniu, poczęciu, zakończeniu każdego jej artykułu, tyle było umiejętności: sztuczek i figlów! Wprawdzie ścisnąwszy to wszystko mocno, szum tylko i pianę mydlaną otrzymywałeś w rezultacie, ale na oko! na oko! co to były za wspaniałe rzeczy! A tylu ludzi sądząc okiem, nie duszą i sercem, dają się zabałamucić lada słowem — ba! nawet umiejętnie umieszczonym wykrzyknikiem i punktem! To też sława pani Demborowej była ustaloną, i nazywano ją powszechnie kobietą gienjalną, filozofem-aniołem, wielką nieznajomą... i Bóg wie jak jeszcze, bo tłum wielbicieli nie szczędził jej imion brzmiących, a w admiracjach swych dochodził do absurdów!
Męża to niepokoiło chwilę, bał się żeby ludzie się nie poznali na bałamuctwie, i nie zaczęli wyśmiewać, ale postrzegłszy że u nas choćby nawet było poznanie śmieszności, zabraknie odwagi na wypowiedzenie go wbrew wszystkim — uspakajał się i milczał.
Dodajmy jeszcze do charakterystyki wielkiej nieznajomej, że miała już lat czterdzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka we dnie w wielkim stroju, na trzydzieści najdalej w rannym negliżu, czasem wieczorem przy świecach na ośmnaście. Udawanie młodości obchodziło ją przynajmniej tyle co komedja sławy i talentu, jedno bowiem pomagało drugiemu i podpierały się wzajemnie.


VIII.

Dzieci państwa Demborów, wychowane jak najstaranniej, a że środki materjalne były po temu, i nieszczędzono na to niczego co tylko do wykształcenia ich fizycznego i umysłowego służyć mogło, rzeczywiście zrobiono tyle, ile za pieniądze uczynić się może. Ale tu, jak niejednokrotnie w razach podobnych, skutek nie odpowiedział wcale usiłowaniom, dla tego że w nich zimna wola i rozsądek tylko, bez udziału serca, przewodniczyły wyłącznie; nie powiem żeby oboje państwo nie kochali dzieci, ale większa cząstka serca nie była przy ich kolebce. Dembor był najmocniej przekonany, że wszystko kupić można i wszystko pieniędzmi zastąpić — dbał żeby im na niczem nie zbywało, ale spełniał swój obowiązek chłodno jak zadanie, bez niepokoju, bez trwogi serdecznej, bez przejęcia i modlitwy. Obrachował przyczyny i skutki, kupował przyczynę, i skutku był tak pewny jak mączki cukrowej z buraka. Matka odegrywała czasem w chwilach wolniejszych rolę macierzyńską i ładne swe dzieciaki przy gościach w malowniczą z sobą układała grupę, bawiąc się kędziorami ich włosów, całując białe twarzyczki, oplatając ramieniem słoniowem różowe ich ciałka wybornie odbijające przy kolorycie jej ręki... ale... ale — wychowanie tych aniołków zdane było na najemników, bo czas pani Leoncji należał do ogółu; bo pióra z ręki wypuścić nie mogła, ani się wyrzec swych ważnych zajęć literackich, a mianowicie wielkiego dzieła pod tytułem: „O stanowisku kobiety w nowej społeczności i wpływie jej na ukształcenie przyszłych pokoleń.“ Dzieło to z którego mnóstwo krążyło wyjątków, studjowała, przerabiała, doskonaliła wedle coraz nowego planu, ale od roku do roku odkładała jego wydanie.
Tymczasem do kochanych dziatek bony sprowadzono ze Szwajcarji, guwernantki z Londynu i Paryża, profesorów z Berlina, gymnastyków ze Szwecji — do każdego dla nich przedmiotu był nauczyciel specjalny, do każdego talentu artysta znakomity. — Dembor sypał pieniędzmi skreśliwszy sobie plan edukacji rozumowany na wielką stopę, obrachowawszy lata, obliczywszy godziny, określiwszy kolej nauk jak najrozważniej, z zastosowaniem jak najświeższych i najpewniejszych metod nauczania.... Z tego wszystkiego na końcu z podziwieniem ujrzano (nie chcąc się przyznać) skutek maluczki, właśnie tyle ile za pieniądze kupić można, a w moralnym względzie chybioną całkiem rachubę.
Roślinki te pielęgnowane tak starannie, powyrastały juścić bujno, ale umysł pożarł w nich serce, do którego nikt nigdy nie przemówił, którego nikt ze snu nie budził i nie rozwijał. Przytem to skrępowanie ciągłe i wodzenie na paskach, poczyniło z nich istoty zobojętniałe, bierne, bez woli, bez popędu, zestarzałe od razu, i na nieszczęście tak rozumne w dzieciństwie, głupiemi musiały być na starość.
Postępy ich w naukach były w początkach zdumiewające; wychowano Emilkę i Tymoleona jako młode wielkich nadziei genjusze, ale jak je zaczęto spowijać, naprostowywać, kierować, karmić, przesycać, przeuczać, uczyć, — dorastając oboje bardzo przyzwoicie, stali się istotami niezmiernie pospolitemi, — umieli wiele, nie rozumieli nic.
A! bo lepiej, lepiej wychowuje jedno słowo serdeczne wieśniaka przyciskającego dziecię do piersi, i gorzkie lat młodych doświadczenie i łzy i praca i cierpienie i błędy nawet i upadek czasem, niż najrozumniejsza teorja, nie dająca umysłowi na chwilę wytchnienia, człowiekowi należnej swobody, uczuciu i myśli pola do rozwinienia się siłą własną. Dzieci Demborów wyrosły na paskach i z podziwieniem oboje rodzice ujrzeli w nich cale co innego, nie to czego się po nich spodziewali, były to dwie sztucznie zbudowane lalki norymbergskie.
Starszy, Tymoleon, naturalnie w szkołach nigdy nie był, bo z teorją ojca nie zgodziło się oddawać go między młodzież źle wychowaną, swawolną i mogącą szkodliwie wpłynąć na jedynaka — chuchano nań w domu, gdzie cała zaimprowizowana szkoła z prywatnych nauczycieli, po większej części z cudzoziemców złożona, zajmowała się karmieniem go najczystszym szpikiem i esencją mądrości ludzkiej, w jak najstaranniej przyrządzonych pigułkach i miksturach pedagogicznych. Później jeszcze z nauczycielami wyprawiono go do Berlina, potem w podróż naukową po Europie, a że sposobił go ojciec na swojego następcę, to jest wielkiego agronoma, technika, industrjalistę, spekulanta, słuchał więc po uniwersytetach śmietanki profesorów w tych przedmiotach. Wszędzie gdzie był, musiał pisać porządny dziennik swych studjów, z których ojcu co dwa miesiące posyłał w wyciągach krótsze sprawozdanie. Potem praktykował jeszcze za granicą przy najsławniejszych gospodarzach w Anglji, w Niemczech i Belgji. Odbywał też kursa praktyczne przy wielkich zakładach fabrycznych, a w ostatku powrócił do kraju obładowany nauką, doświadczeniem i dojrzały do żywota w latach dwudziestu.
Ojciec z dumą spojrzał na to dzieło swoje — oczekując po niem niesłychanych rezultatów, ale Tymlo (tak go nazywała matka w dzieciństwie) po części zawiódł silnie ugruntowane nadzieje rodzicielskie. — A! jestli co kruchszego nad ludzkie rachuby i nadzieje?! Tymlo wyrósł zmęczony młodością pracowitą, osowiały, przemądrzały, i z zagranicy powrócił z najwidoczniejszą wzgardą dla kraju barbarzyńskiego, któremu był zupełnie obcym, a na dobitkę, ojciec postrzegł za późno, że zbytkiem drzewa zamiast ogień podsycić, zagasił go podobno na zawsze.
Młode chłopię miało się już za najrozumniejszą z istot pod słońcem i wierzyło w siebie niezachwianą wiarą Emmersonowską, tak że ojciec nawet wydawał mu się pygmejczykiem i zacofanym; nie ma mowy o profesorach. Poważny, milczący, mocno znudzony, wielce wzgardliwy, dla ogółu ludzi ledwie grzeczny, do nauk i pracy nie miał już zapału i ochoty. Odegrywał spokojnie rolę wyższego człowieka, milczeniem, myśleniem i zamknięciem się w sobie wielkiej i majestatycznej powagi. Ale ojciec wkrótce się przekonał, że czytać nie lubi, że ciągu w żadnem jego nie ma zajęciu, że w każdej pracy jego jest jakiś robak co ją przejada, że umysł Tymla szuka w niej roztargnienia tylko, przerzucając się z jednej w drugą, a nareszcie w nic nie wierzy i wszystko mu zarówno obojętnem; co najgorzej w ostatku nietylko nie ma upodobania w kraju, ale zaledwie za karę w nim wyżyć potrafi. Napróżno starał się wmówić mu posłannictwo wielkiej reformy, które złożył na jego ramionach. Tymlo uśmiechał się i milczał, nie biorąc tego do serca.
Wychowanie tak troskliwe, tak metodycznie obmyślane, jeden tylko zmysł rozwinęło w młodym człowieku do wysokiego stopnia, jedną stronę i skłonność: Tymlo widział we wszystkich materjał do krytyki, i z prawdziwym talentem umiał wskazywać słabość każdej nauki, niedostateczność każdej czynności, śmieszność wszelkiej postaci. To chorobliwe skrzywienie inteligencji czyniło go na resztę obojętnym i ślepym, a do chwytania ułomności tylko dziwnie jasnowidzącym i potężnym.
Pierwszym zaraz rzutem oka obejmował nauki, sprawy, człowieka grzech pierworodny, zakalce, plamy, ułomności, umiał je określić i oskarżać, ale bezsilnym był dla zaradzenia czemkolwiek i poznania strony jasnej i żywotnej. Jakieś dziwne nawyknienie skłaniało go zawsze w tę stronę i przywiązywało do drobnostkowego wyszukiwania przywar. Analityk, krytyk, nic już potem zbudować nie umiał na jasnem poznaniu słabości i niedostatków, bo nie było rzeczy i czynności w którejby się ich nie dopatrzył, wyłącznie do nich przywiązując.
W chwili rozpoczęcia powieści naszej, był to młodzieniec pięknego wzrostu, piękniejszej może jeszcze twarzy, rysów delikatnych i czystych, ale równie i słodkiej i pozbawionej wyrazu jak ojcowska, nic w nim już nie było młodzieńczego. Świat nie miał dlań tajemnic bo mu go doskonale i jasno wytłómaczono przez a+b, rozebrano chemicznie, wywiedziono filozoficznie, wyjaśniono i otworzono na wszystkie boki. Nie było rzeczy którejby nie umiał i nie znał, ale nie było też którejby pragnął i którąby ukochał.
Wszystko mu było obojętnem, i wszystko zarówno zdawało się możliwem, a ostatecznie każda rzecz słabą i ułomną.
Serca w nim ani iskierki — spało czy we śnie umarło.
W czarnych jego oczach, na wysokiem białem czole, w ustach łagodnie ale z trochą przylgłego do nich sarkazmu uśmiechniętych — posągowa tylko rozlana była martwość, zgrzybiała obojętność i z obliczem młodzieńczem, starcem był, dla którego życie nie miało powabu, ani tajemnic.
Wrażeń nie szukał, znając je z teorji i nie widząc by do czego innego prócz do zamącenia błogiego spokoju prowadzić mogły. Przy tem jedno go tylko nieco obchodziło, to dobry byt, bez którego egzystencji nie pojmował. Ojciec przy nim skutkiem kontrastu wydawał się jeszcze istotą gorączkową i nazbyt złudzeniami przekarmioną, — tamten miał cele, pragnienia, plany, ten ich nie wyrobił sobie i nie czuł potrzeby. Urocze słowa tyle działające na młodych, miłość, sława, wielkość, jemu się widać przedstawiały odarte z tego wdzięku jakim drugich mamią, uśmiechał się, ruszał ramionami na nie... gotów był je przyjąć, gdyby mu je na złotej tacy ofiarowano jako hołd należny, ale nigdy o nie współubiegać by się nie ruszył, za nieskończenie niższych mając wszystkich co go otaczali.
Pycha kolosalna, tytaniczna, zimna, pewna siebie, wypotęgowana do indyjskiego jakiegoś zakopania się w sobie, stanowiła tajemne tło tego dziwnego charakteru. Miał się za rodzaj bóstwa, i nie mógł zniżać do pospolitego żywota. Jako umysł już się zabijał tem pojęciem swojej wielkości, bo nie ma postępu i rozwoju, gdzie nie ma wiernego pojęcia natury człowieka i jej ułomności; a Tymlo słabą stronę cudzą chwytając z trafnością nadzwyczajną, w sobie jej nigdy nie dostrzegł i badania krytycznego nigdy nie zwrócił na siebie. Wiele umiał istotnie, ale nachwytana wiedza leżała w nim martwą i bezwładną, bo jej nie ogrzewało serce, brakło ruchu i życia, służyła tylko za oręż zabójczy. To co sam umiał i wiedział uważając za ostateczne, za najwyższy pomnik i rezultat usiłowania ludzkiego, za coś niewzruszonego, krańcowego — naturalnie nie uczuwał potrzeby iść dalej i szukać więcej.... Z zastosowaniem zaś wiadomości innem jak krytycznem, nie spieszył się przez pogardę i lekceważenie kraju w którym żyć musiał, tęskniąc za komfortem angielskim i wszelkiego rodzaju niepoścignioną doskonałością Wielkiej Brytanji. Był to jeden świat i kraj, z którego Tymlo nie szydził otwarcie, po cichu tylko i zrzadka.
Zresztą był to człowiek grzeczny choć zabijającej dumy i chłodu, obojętny, wyrachowany i żyjący tak sobie, — że żyć musiał, a nic innego nie pozostawało mu do życzenia, tylko powoli dobić się do jakiegoś końca.
Wychowanie specjalne i rozumowane uczyniło go w rzeczach ducha, serca, wiary i najistotniejszej części życia tak obojętnym — obojętniejszym może niż w innych. Nie mówił o nich nigdy, nigdy podobno nie myślał, a kwestje te zwykł był nazywać „questions oiseuses“ nie wiodącemi do niczego. Spełniał powierzchownie co wymagało decorum, ale katolicyzm, protestantyzm, filozofją, po swojemu nazywał zadaniami czasowemi i miejscowemi. Że zaś z majątku i położenia w społeczeństwie liczył się już do arystokracji, obowiązkiem zaś tej klasy uznać raczył protegowanie katolickiego wyznania, był więc en principe ściśle katolikiem, nawet de Maistrzystą, tak jak w Niemczech może by był został pietystą protestanckim, a w Ameryce mormonem. Rzeczy te dlań były obojętne, i poglądał na nie z wysokiego stanowiska nauki społecznej.
Dla niego jak dla ojca, bo w tem zgadzali się zupełnie na jedno, głównem zadaniem był dobry byt materjalny, zbogacenie się uczciwe, prawne, a postępowanie praktyczne. Ale ojciec pracował, on zaś z wysoka patrzał na pracę i tylko czasem przekąsem o kierunku jej raczył przemówić, czując się stworzonym do sterowania ludźmi, nie zaś do mięszania się między pospolitą gawiedź.
Powróciwszy z zagranicy na wieś, pod okiem ojca zamieszkał z nim razem, w osobnym domku szwajcarskim za ogrodem, czas pędząc na niezmiernie systematycznem i obrachowanem próżnowaniu. Życie jego upływało metodycznie i porządnie... po angielsku, w samotności i nudzie poważnej. Wstawał nie rano, przejeżdżał się trochę konno po polach lornetując ojcowskie gospodarstwo z pół uśmiechem często szyderskim, śniadał z Timesem lub Evening Mail w ręku głaszcząc swe charty i daksy, potem szedł na chwilę do rodziców, leżał z książką, jadł obiad, powracał do swego domku, polował, pływał, przewracał nowości naukowe i literackie które mu nadsyłano, zaczynał kilka robót do których ukończenia zawsze mu czegoś nie dostawało, światła, powietrza, materjałów i ochoty, — ziewał, przechadzał się, jadł i kładł się spać nareszcie, by wstać znowu do takiego samego rodzaju życia.
Ojciec napróżno starał się go obudzić z tej apatji, Tymlo uśmiechał się tylko, ruszał ramionami i odpowiadał że zajmować się czemkolwiek u nas nie było warto. Jednak przyznajmy mu to, że gdy go przemożna władza ojcowska zmusiła niejako do wzięcia udziału w czemkolwiek, czynił to zimno, niechętnie, ale z siłą wielką i nie mniejszą umiejętnością. To co umiał, umiał istotnie gruntownie, a umiał bardzo wiele i nie było dlań rzeczy obcej.
Jeździec wyborny, choć inaczej jak na folblucie i na siodle angielskiem nie mógł jeździć, bo na prostym koniu jazdy nie rozumiał, pływacz doskonały, muzyk wykształcony i teoretyk biegły, rysownik wprawny i malarz gruntownie z techniką obeznany, śpiewał z talentem. Przy tem agronom specjalny, cukrownik, gorzelnik, technik we wszystkich gałęziach przemysłu gospodarskiego wyćwiczony, z pamięcią niezmierną, z dowcipem ostrym choć flegmatycznym, miał wszystko co mogło stanowić niepospolitego człowieka, a był w istocie zamkniętą i w tekturę angielską oprawną encyklopedją.



IX.

Panna Emilia tak piękna jak matka, równie staranne otrzymała wychowanie, ale i tu brakło tego co życie stanowi i żywot daje, co wskrzesza, uskrzydla i tchnie ducha — brakło serca... Rój guwernantek otaczał ją od kolebki, uczono ją sylabizować najnowszą metodą, rozwijano gimnastycznie, obmywano zimną wodą co rano, trzymano w pokoju w którym termometr wskazywał zawsze daną liczbę stopni ciepła, karmiono wyważoną ilością mięsa i jarzyny, historji i jeografji, nauczono czego tylko można było nauczyć, i zrobiono z niej martwą lalkę, bez iskry ducha.
Emilja piękną była w rodzaju winiety angielskiego Keepsaku, ale z jej oka nie patrzyła młodość, ani z ust powiało uczucie. Ekstyrpowano starannie wszelkie ich zarody. Grała jak pani Borer, malowała jak Rose Bonheur i śpiewała jak Jenny Lind, tańcowała jak Fanny Elssler i Taglioni, mogła w potrzebie improwizować trzema językami wielkiemi słowy o wielkich rzeczach, a myślą maluczką i pospolitą, a czuciem odgadnionem raczej niż uczutem, ale nie lubiła ani muzyki, ani malarstwa, ani tańca, ani poezji. Wzbudzała podziw, nie pociągała serca, bo sama go nie miała.
W żadnej główce niewieściej może mniej się marzeń nie snuło — nie wzlatywała nigdy poza granice sfery swojej, zbytku, bogactwa, salonowych tryumfów, znaczenia w kole arystokratycznem, i sukcessów w swojej klasie społecznej. Nie było dla niej innego świata nad ten w którym żyła, reszta wydawała się jej podścieliskiem (substratem) tłem, narzędziem stworzonem na usługi wybranych.
Oko jej spoglądało także z wyżyn dumy i bogactwa na szeroki widnokrąg świata rozciągający się u stóp jej pokornie i posłusznie. Ideałem jej był udzielny książe niemiecki, hrabia z nad Renu lub Paryża, lord angielski.... coś znakomitego choćby starego i niepokaźnego... w ostatku domorosły jaki miljoner bodaj trochę brudny, ale bardzo bogaty... dalej śniła o podróży do Paryża, o loży w operze, jak furore będzie ukazaniem się swem robić za granicą, a zasypiała znudzona wsią, nie wiele wiedząc czy mogłaby zapragnąć czegoś więcej lub inaczej.
Modliła się na przepyszniej książce minjaturowanej i oprawnej w kość słoniową, na klęczniku z palisandru i aksamitu, przed rzeźbami i obrazkami wytwornego smaku choć wartości tuzinkowej — ale do Pana Boga w wiejskim kościołku nie czuła żadnego nabożeństwa. — Wsi nie lubiła wcale, wieś jej się zdawała stworzoną na żywienie miasta.
Odbywała wprawdzie z obowiązku pielgrzymki po wioskach, do ochron i szkółek ojcowskich, ale nigdy nie dotykała biednych zasmolonych wieśniaków i pamiętała żeby zawsze mieć z sobą pod ręką ocet i perfumy na dwóch chustki węzełkach, a rolę opiekuńczego anioła znajdowała dosyć nudną i utrudzającą, stworzoną dla starych panien i matron podżyłych.
Syn i córka z nałogu upodobania w spokoju, szanowali rodziców i byli im posłusznemi, ale serce nigdy im do nich nie zabiło, a Emilji matka jej z swą literaturą, z poezją, z komedją entuzjazmu, wydawała się w sekrecie dosyć pocieszną niewiastą, tak jak Tymlowi ojciec pospolitym, nieco upartym i przesadnym. Niekiedy uśmiechem i spojrzeniem dyskretnem udzielali sobie swych postrzeżeń nad obojgiem.
Nie było obawy żeby kiedy o co poróżnić się mogli z sobą lub rodzicami, gdyż ani Emilja, ani Tymlo, nie pragnęli tak bardzo niczego żeby aż walkę o to staczać mieli, a postępowanie i znany sposób widzenia rodziców, zapewniał im zgodę w głównych życia zadaniach.


X.

Stan majątkowy Demborów był jak najświetniejszy w oczach świata, majątek się powiększał i rósł co roku, głowa domu bowiem był człowiekiem najwyższym stopniu praktycznym.... Ciężyła jednak nad tą fortuną jak miecz Damoklesa niewidoma groźba, z którą się oswojono powoli, i zapomniano o niej po trosze. Majętności Demborów przez dziada dzisiejszego dziedzica nabyte tanio, zostawały pod prastarym o posiadanie ich procesem, który przywykniono za nic nieznaczący uważać. Ten proces ciągnął się lat kilkadziesiąt, i nie mogąc rozwiązać wlókł powoli, a Dembor, który zrazu chciał go w jakikolwiek sposób ukończyć, widząc niepodobieństwo i rozważywszy następstwa, musiał puścić go drogą zwyczajną. Przeciwna strona popierała słabo, wiodła dla formy powoli, broniono się pilnie ale nie naciskano także, w przekonaniu, że zmożony i wycieńczony nieprzyjaciel, w ostatku przyjdzie prosić miłosierdzia. Narady prawników uspakajały Dembora i nie wahał się w majątku który za swój uważał, kosztownych robić ulepszeń, rozrządzać nim jak swoim, śmiejąc się ilekroć mowa była o procesie. Czasem jakiś go ogarniał niespokój, ale to trwało chwilę, a kilkadziesiąt lat tej walki szczęśliwej nie dozwalały przypuścić, by się czem innem jak zwycięztwem na stronę Dembora ukończyć miała. Wszyscy byli tego zdania i spali spokojnie; niedostrzegając że w tak ostrożnie obmyślonej egzystencji, w tak usilnie pomnażanym dostatku, tkwiła nieustanna groźba. Nie można obwiniać Dembora, by się w tem łudził jakąś nadzieją płochą, jakiemś wyrachowaniem mylnem, w istocie wszystko było za nim, ostrożność największa, praca i czujność nieustanna, — ale w rzeczach ludzkich jest-że co pewnego? jestli rachuba niemylna? któż ręczy, że na gładkiej drodze noga się nie pośliźnie?
Do tego wcale nie był przygotowanym człowiek który przywykł wszystko rozumem rozwiązywać i w niemylność jego wierzyć jak w ewangelją — którego życie spłynęło na obwarowywaniu się na stanowisku takiem, na któremby nawet Opatrzność i Pan Bóg stały się niepotrzebnemi.
Nic więc mniej nie ustraszało w chwili, gdy się ta powieść zaczyna, całej rodziny Demborów, nad ten spór zadawniony, który z przeciwnej strony mieli za proces o sumy neapolitańskie.
I nie o nim też pewnie zamyślił się Jan Dembor przechadzając po salonie z rękami pod poły surduta założonemi, w oczekiwaniu na śniadanie — gdy służący wniósł na tacy listy z poczty. Gospodarz domu popatrzał na plikę, jakby przez koperty chciał zbadać co się w nich zawiera, i jak zawsze powolnie, zasiadłszy w krześle, począł metodyczny rozbiór poczty, od listów.
Było ich kilka, od fabrykanta machin, o żniwiarce i hydraulicznej prasie zamówionych w Anglji, o jakimś pługu który się okazał niepraktycznym, od kupca o zbożu, od bankiera o wypłacie weksla, od fabrykanta umyślnie wypisanego z Belgji do sukiennic, a na spodzie — coś niezwyczajnego i niespodzianego.
List ten ostatni obok porządnych kopert okrytych stemplami domów i poczty, zapisanych charakterem wprawnym i pewnym, wyglądał ubożuchno i jak wieśniak biedny w towarzystwie salonowych ludzi, wstydzie się zdawał swojego stroju i niezgrabnego adresu.
Koperta na nim była papieru regestrowego, widocznie robiona od ręki, a napis nakreślony głoskami wielkiemi, trochę krzywy i ukośny. Czarna pieczątka szeroko rozlana, z jednej tylko strony przyjęła odcisk, z drugiej zastygła lśniąca nietknięta. Widocznie korespondent nie był przywykły do listów lub nie wiele się troszczył o fizjognomię tego który wysyłał, przejęty czem innem.
Dembor nie przywykły do odbierania tego rodzaju odezw, coś namiętnego w samej powierzchowności mających, potrzymał w ręku list z czarną pieczątką, obrócił go razy kilka i choć się nie zdradził z myślą wewnętrzną znać było, że nie bardzo chciwie brał się do otworzenia. Ćwiarteczka papieru wycięta z arkusza, zapisana na cztery strony, wysunęła się z siwej koperty... spójrzał na podpis, ale nie można było poznać po twarzy co w nim wyczytał, począł sumiennie od początku. Odezwa była następującej treści:



XI.

„Kochany wuju..... Z czarnej, żałobnej pieczątki tego listu, domyślisz się może nieszczęścia naszego... od dwóch miesięcy jesteśmy sierotami... zupełnemi sierotami. W pierwszej chwili, ani sił, ani przytomności nie mieliśmy żeby się uciec do ciebie, żeby co donieść nawet o ciosie, który nas dotknął.
Płakaliśmy, płakali, nieprzytomni, pogrążeni w żalu, zapomniawszy, że jest jeszcze ktokolwiek na świecie, co zechce może podzielić z nami łzy nasze. Daruj nam tę winę, do której się poczuwamy kochany wuju, wiemy żeśmy byli obowiązani uciec się do ciebie i przytulić pod opiekuńcze skrzydła twoje — daruj żalowi naszemu i ogromowi straty jakąśmy ponieśli. — Ani Michaś, ani ja, nie mieliśmy siły pomyślić nawet o ratunku w nieszczęściu naszem, płakaliśmy tylko.
Świętej matki naszej nie ma już na tej ziemi, przeszła opiekunka do niebios, modlić się za nas u tronu Bożego — pusto w koło, a nas samych na świecie sierot dwoje... Dwa miesiące upływa już od strasznej chwili rozstania, a jeszcze obojgu nam przytomną jest, jakbyśmy dziś nią przeboleli, i oswoić się nie umiemy w straszliwem położeniu naszem. Choć łzy mi zasłaniają oczy i pióro drży w ręku, winnam ci kochany wuju, pożegnanie od zmarłej matki i opis ostatnich jej godzin, i przekaz ostatniej jej woli, którą opiece twojej nas poleciła. Przebacz jeśli nie potrafię nawet powtórzyć ci porządnie tych strasznych dla nas przypomnień chwili uroczystej życia, w której Bóg dotknął najpierwszą najcięższą boleścią.
Matka nasza na parę tygodni przed zgonem lekko na pozór zasłabła, choroba jej wcale nas nawet nie zastraszyła, bo przyszła jak zwykła dolegliwość wieku i nie miała w sobie zrazu nic groźnego. Posłaliśmy po doktora, przepisał lekarstwa chłodzące, ból z piersi ustąpił, święty nasz anioł uczuł się lepiej i uśmiechnął.
— Nie potrzebnie się tak o mnie starą troszczycie, mówiła z uśmiechem i pogodą na twarzy, nie bójcie się, nie bójcie, nic mi się nie stanie, jeszcze wam długo dokuczać i nudzić was będę...
Żartowała sobie, śmiała się i była w jak najlepszym humorze. Nazajutrz jednak po tem polepszeniu dostała pod noc lekkiej gorączki, a ja w sekrecie posłałam znowu po doktora, poleciwszy mu tylko, aby ją nie zastraszał i powiedział, że będąc w sąsiedztwie, przez troskliwość o nią nie wzywany przyjechał. Tak się stało, i jeszcze nic się nam gorzej nie zdawało, ponowił lekarstwo, upewnił mnie, że to zwykła mamy choroba, która przejdzie spoczynkiem i lekkiem lekarstwem, odjechał... Ale matka znać czując się gorzej w sobie, a nie chcąc nas przestraszać tylko, w nocy jakem się później dowiedziała korzystając z chwili gdym wyprawiona przez nią gwałtem do łóżka w sąsiednim pokoju usnęła — zawołała do siebie naszą poczciwą Klembosię, i po cichu jej różne dawała rozkazy. Nazajutrz znowu było lepiej, przynajmniej tak się nam zdawało zaślepionym — czytałam jej Naśladowania Chrystusa Pana i Świętego Franciszka Salezego, mówiliśmy z sobą wiele. Michaś był z nami dzień cały. Dopiero pod wieczór po twarzy rozognionej i krótkim oddechu poznałam, choć się mama nie przyznawała, że cierpieć musi więcej — i wyprawiłam znowu po doktora. Choroba przybrała gwałtowny charakter, i gdy nadjechał, już prawie nie było środka na nią. Poznałam na jej twarzy, która kłamać nie umie, że Bóg zesłał na nią groźbę straszliwą... Oboje z Michasiem nie odstępowaliśmy już od jej łóżka na chwilę. Nawet w najcięższych męczarniach anioł nasz nie zapominał na jedną chwilę o biednych dzieciach, którym chcąc ulżyć męczarni, skrywał w sobie boleść, przestrach śmiertelny i panował nad chorobą samą. Doktor wydziwić się nie mógł mocy duszy z jaką cierpiała święta matka nasza — przytomności, rezygnacji.
Nareszcie przyszedł moment, w którym wyrzekła złamanym głosem, nie mogąc dłużej wytrwać, byśmy posłali po proboszcza. Uspokojona znowu, przyjęła Sakramenta, pobłogosławiła nas i wszystkich jak dzieci własne przywiązanych do niej ludzi co ją otaczali, rozjaśniło się jej lice uśmiechem świętości, i zasnęła pocieszając sieroty swoje.
Chwili tej w której martwe już tylko zwłoki jej ujrzeliśmy przed sobą, opisać nie potrafię — nie będę silić się na to — powtórzę ci tylko, kochany wuju, ostatnie jej wyrazy wyrzeczone do ciebie.
— Powiedzcie Janowi, rzekła — że mu was polecam, ufam jego rozumowi i sercu — niech wam radzi, niech was wspiera, wiem pewnie, że was nie opuści, że się na nim nie zawiodę, słuchajcie go jak ojca.
Nie mogę ci pisać więcej kochany wuju, ani Michaś, ani ja, nie mamy jeszcze na to dość siły, on biedak leży nawet chory dotąd, tak go przejęła ta strata, którą ja nie mniej uczułam od niego, ale z większą przyjęłam odwagą. — Nie mogę i nie mam prawa myślić o sobie, bo Michaś na mojej opiece.
Czekamy rozkazów twoich, wuju kochany, przybycia lub wezwania, rady, której we wszystkiem potrzebujemy biedne sieroty. Bądź nam ojcem łaskawym, bądź opiekunem... Bóg ci to odda, bo my nie potrafimy; przywiązane dzieci twoje

Anna i Michał Solscy.“

W przypisku były jeszcze słów kilka od Michała, brata Anny, który mimo choroby zdobył się na wyrazy pełne uczucia... skreślone ręką drżącą.
Dembor przeczytał list nie zmrużywszy oka, powoli, uważnie, twarz jego nie zdradziła żadnego uczucia, nie zadrżała mu ręka, nie dobyła się łza... złożył papier uważnie, zasunął go w kopertę, schował do bocznej kieszeni i trochę się tylko zamyślił.
Nie wziął już tylko do ręki gazet i tak zadumany, pozostał w fotelu, gdy na znak dany z przedpokoju, drzwi się otworzyły z sali jadalnej i służący wezwał do śniadania.



XII.

Prawie w chwili gdy się to działo, weszła drugiemi drzwiami od swoich pokojów pani Demborowa, wedle zwyczaju niosąc z sobą mnóstwo książek, papierów, gazet, rękopismów, listów, które rozpatrywała w czasie śniadania, czasem udzielając treści ich przytomnym, zawsze skarząc się na ciężar zajęć i brak godzin nie mogących jej na wszystko wystarczyć.
Jużeśmy odmalowali ją kilku rysami, tu dodam tylko, że strój czynił ją młodą i świeżą do zadziwienia, a ogólny wyraz twarzy oznaczał zamyślenie się poważne i oderwanie się od życia powszedniego. Czasem tylko ukradkowym wzrokiem, którego się wstydzić zdawała, schodziła chwilowo na ziemię.
Wszedłszy spojrzała na męża, który jej chłodnem skinieniem przesłał urzędowe dzień dobry i zasiadła nie bez myśli jaką ma przybrać postawę, zanurzając się w swoich papierach.
Śniadanie stało przygotowane, ale nikt nie brał się do rozdawania go. Dembor przechadzał się zamyślony, pani czytała zmarszczywszy białe czoło; minęła chwila, nikt nie przychodził więcej, gospodyni domu zadzwoniła niecierpliwie.
— Proścież panny Emilji i pani Lully, zawołała do wchodzącego służącego.
— Proszono, zaraz idą...
W ślad też prawie za służącym wsunęła się panna Emilja, którą nie za córkę ale za młodszą siostrę pani Demborowej wziąć było można, tak do siebie były podobne, i tak jednako piękne obie. Ale na licu matki było trochę choć sztucznego życia, na twarzy córki duma i znudzenie panowały tylko. Wszedłszy do pokoju przywitała matkę, która jej roztargniona pocałunek oddała, i ojca, który się niby uśmiechnął do niej, obejrzała się i usiadła na swojem miejscu, wygodnie rozpierając w krześle na dumanie.
Pani Lully, nieodstępna towarzyszka Emilji, dosyć nie ładna, ale mocno wystrojona i zaperfumowana francuzka, której się zdawało że ma uroczą kibić i przynęcające kształty, w krygach i ruchach pełnych przesady, wzięła się do robienia herbaty — wszyscy zresztą milczeli. Brakło jeszcze Tymoleona, który zazwyczaj się spóźniał.
Porozstawiano herbatę, każdy ją pić zaczął powoli i przysunął sobie co mu do niej było potrzeba, gdy nareszcie Tymlo ukazał się we drzwiach szklannych od ogrodu, z chartem, wyżelkiem i daksem, towarzyszącemi mu, w rannym stroju a l’anglaise, dżokiejskiej czapeczce, ze szpicrutem w ręku.
Był to ładny mężczyzna, gdyby nie panująca na twarzy jego martwość, właściwa ojcu i córce, u matki wyrobionem zastąpiona ożywieniem. Wąsik mu wysypywał się na wardze górnej i mszysta młodzieńcza bródka okrywała policzki, ale w oku nie było ognia młodości, zamyślenie tylko jakieś i chłodne szyderstwo patrzały z niego.
Ledwie przywitawszy rodziców, padł na krzesło swoje, podając rękę siostrze uśmiechającej się doń melancholicznie, i zajął zaraz psami, które na widok jadła z właściwą niecywilizowanym istotom zazdrością, warkiem i swarem jak najbliżej stołu poczęli się umieszczać, grożąc sobie i prześcigając wzajemnie.
Pani Demborowa zatopiona w jakiejś książce nie podnosiła z niej oczów, małym ołówkiem w bronz oprawnym znacząc niekiedy niecierpliwie na marginesach miejsca, które chciała zapamiętać — gospodarz przewracał także swoje gazety, Tymlo psy swoje uczył obyczajności, panna Emilja ziewała skrycie, a pani Lully prostowała się w oczekiwaniu spojrzenia młodego dziedzica, którego obojętność niecierpliwiła ją po troszę. Martwe milczenie przerywane tylko brzękiem łyżeczki, rozpostarło się na dość długą chwilę.


XIII.

Machinalnie rozpatrując gazetę rolniczą, Dembor myślał o czem innem, choć zaprzątnienie jego nie zdradzało się żadną marszczką, żadnem twarzy poruszeniem... Wiadomość o śmierci jedynej siostry nie dotknęła go zbyt głęboko, jednakże nie zewszystkiem zdrętwiałe jeszcze fibry serca doznały jakiegoś starannie utajonego wstrząśnienia. Człowiek nadewszystko praktyczny, obrócił zaraz wynikłe z tej wiadomości zadanie w taki sposób, by dojść do rozwiązania jego jak najkrótszą i najkorzystniejszą dla siebie drogą.
Nigdy może więcej sprzeczności nie było w charakterach i usposobieniach dwojga rodzeństwa, jak między nim a zmarłą siostrą panią Solską. Starsza od niego o lat kilka, matka Anny w istocie, wedle słów dziecięcia, mogła się nazwać aniołem dobroci i świętości... Może dla tego brat i ona, choć w najlepszych stosunkach, nie zbliżyli się do siebie nigdy ściślej i pokochać nie mogli. Ona wierzyła tylko w rozum Dembora, w jego umiejętność prowadzenia interesów i nieposzlakowaną poczciwość, chłód serca odstraszał ją od niego. Ceniąc go wysoce, wyrzucając to sobie jako występek, nie mogła przystać do brata, przywiązać się jak chciała, przybliżyć jak była powinna. On ją miał za kobietę pospolitą, nazbyt dobrą i miękkiego charakteru, a wielce niepraktyczną.
Ten wyraz był w jego ustach ostatecznem ocenieniem człowieka i nieodwołalnym wyrokiem o jego nieudolności.
Widywali się rzadko, aż wreszcie prawie obcemi stali sobie. — Jan Dembor rzucił się w te wielkie przedsięwzięcia gospodarsko-fabryczne, które dźwignęły go i powiększyły majętność, pani Solska owdowiała i zajęła całkiem wychowaniem dzieci, nieco zaniedbując interesów, czy nie umiejąc im podołać.
Parę razy w ciągu roku pisywali do siebie, wdowa zasięgała rady brata, ale jej nigdy prawie zużytkować nie mogła — on śmiał się po cichu z siostry, której przepowiadał ciągle grożącą ruinę. Wszystko mu się tam u niej nie podobało, sposób zarządzania majątkiem, ogólny plan interesów, gospodarstwo, wychowanie dzieci — ruszał ramionami tylko, ale widząc że nie przekona, zdał ją na wolę Opatrzności.
W istocie, pani Solska po mężu wziąwszy dosyć znaczny majątek w ruinie, nie potrafiła go podźwignąć, ledwie zdołała utrzymać, ale wychowała dzieci (z zaparciem się siebie, pod bokiem swoim, kosztem wielkim, o resztę się prawie nie troszcząc) na użytecznych społeczności członków, i potrafiła dla nich i dla siebie zyskać miłość tych co ich otaczali, anielską słodyczą charakteru i poświęceniem bez granic. Ani wychowanie córki i syna, ani to co czyniła w ogóle dla ludzi, nie było do zbytku obrachowanem i wyrozumowanem, nazbyt zawczasu osnułem, rządziła się więcej ogólnemi zasadami religijnemi i sercem, niżeli jakąś teorją. Modliła się serdecznie, prosiła Boga o natchnienie, posłuszna szła za niem, wierzyła w Opatrzność, czyniła tyle dobrego ile tylko mogła; a robienie majątku i zapewnienie dzieciom chleba uważała nie za pierwszy, ale za ostatni z celów i zadań żywota; nigdy też nie wpajając w dzieci tej myśli, by najgłówniejszym ich obowiązkiem było zbogacić się koniecznie.
— Lepiej jest, mówiła do brata, usposobić ich tak, żeby ubóstwo z uśmiechem znieśli i na wszystko byli przygotowani, niż przysposabiać im i przymnażać grosza, który zawsze stracić mogą winą własną i zrządzeniem losu. Przysposabiamy im tylko cierpienie, gdy majątek czynim niejako warunkiem niezbędnym do życia. Lepiej przywyknąć do chłodu, na który człowiek codziennie wystawionym być może, niż siedzieć w cieple, rachując na to, że się nigdy z izby nie wyjdzie.
Nie szafując i nie tracąc ani na zbytki, ani na nierozważne dary, pani Solska żyła oszczędnie dla siebie, ale wylana dla drugich. Dzieci jej nie wychowywały się wcale po pańsku, ale też zbytek pielęgnowania i nawał nauczek nie stłumił w nich ani rozwijania się charakteru, ani wykształcenia woli, ani naturalnego rozsądku. Nie czuły się wyższe nad nikogo, a gotowe były na wszystko, ubóstwo ich nie przerażało, praca nie straszyła, zbliżenie do ludzi budziło miłość i chęć wspomożenia. Słowem ludzi czynnych i żywych wykołysała poczciwa wdowa, swoje w nich przelewając serce i pojęcie obowiązków — a stłumić usiłując uczucie i tak z położenia naszego zwykle się do zbytku rozwijające — uczucie fałszywej wyższości, państwa, — wydzielające z ogółu i czyniące tych co niem tchną jakąś narością chorobliwą na ciele społecznem. Anna i Michał czuli się synami swojego kraju i braćmi wszystkich poczciwych, a nie wiele prawiąc o katolicyzmie, czynem świadczyli że pojęli jakie na nich obowiązki.
Po śmierci pana Solskiego, znaczne choć bardzo zadłużone objąwszy dobra, pani Solska zasięgnęła rady brata, który naturalnie nic jej innego nie mógł doradzić nad to, co sam dla siebie czynił. Chciał ażeby sprowadziła agronomów i techników z zagranicy, przedsięwzięła uregulowanie nowe majętności i dozwoliła im dźwignąć się z interesów radykalną reformą zarządu. Zrazu nic przeciwko temu nie miała pani Solska, owszem zdawało się jej to jedynym środkiem w jej położeniu, ale pojechawszy z bliska obejrzyć gospodarstwo brata, zmieniła zdanie zupełnie.
Nie chciała zbyt wielką ceną okupywać trochy grosza.
Naprzód widok tych dóbr pocyrklowanych i zmienionych w ogród warzywny, uderzył ją czemś nie naszem, jakąś smutną niewolniczą regularnością, nie zdając sobie sprawy zrazu z doznanego wrażenia, nie rozumiejąc czemu przelękła się tej zmiany, fizjognomję nawet kraju przetwarzającej na nową całkiem, obcą i suchą a zimną. — Wejrzawszy później głębiej, przekonała się, że wrażenie pierwsze nie omyliło ją wcale, bo i ludziom z tem nie tak było dobrze jak się zdawało. Nagła reforma zmuszająca do zmiany życia, dotykała ich boleśnie, nowy żywot zaspakajał wprawdzie ich potrzeby cielesne, ale ich ochładzał, uczył egoizmu, materjalizował, wystudzał i ogałacał z uczucia, odzierał z poezji.
Poznać nie było można w tych zniemczałych i sprotestanciałych chłopkach i szlachcie, wesołych kmieci i zamaszystych czynszowników naszych, a panów braci... wszystko to po żydowsku mówiło tylko o groszu, pędziło za zyskiem, śniło o zarobku, obawiało się straty więcej niż grzechu, oszczędzało, chłodło, a poprawa moralna niby regularniejszem dowodząca się życiem, nie oparta na żadnej podstawie silniejszej, na najlichszej spoczywająca rachubie, wytrzebiająca uczucie, jedyny bodziec którym do czegoś dobrego poprowadzić było można — była tylko pozorną i fałszywą.
Znać było, że w reformie najmniejszego udziału nie miało serce, motywem do niej rachuba i chleb powszedni. — I choć w dostatkach i wygodzie, nie było im dobrze: matki wykradały swe dzieci ze szkółek i ochrony, chory choć mu tam było lepiej, cieplej i ciszej, nie pragnął do szpitala, wyrywał się z niego. Wołano przeciw przesądom i ciemnocie ludu, ale zimna, najęta niewiasta, siedząca nad dzieciakami, za pańszczyznę, znudzona, nie mogła zastąpić matki chłopiętom do swobody przywykłym, do słoneczka Bożego, do powietrza i skoków, ani ochrona najwykwintniej zbudowana, upadającej chatki własnej. Dla nich ochroną powinien był chyba być zielony jaki ogródek, a mistrzynią i matką poczciwa jaka siostra miłosierdzia, któraby dla miłości Bożej, nie dla pensji pilnowała, nie cudzych dzieci, ale tych maluczkich, których Chrystus powoływał dozwalając im przystępować do siebie.
A w szpitalu — mogłoż białe łóżko i czysta posilna strawa zastąpić kątek do którego człowiek przyrósł, swoich krewnych, słowo pociechy i litości, tysiące drobnostek bez których tęskno w zdrowiu, cóż w chorobie? Dziwnaż że ludzie wolą umierać w chacie, niż szukać w szpitalu zdrowia kosztem męczarni serdecznej?
Tak wszędzie, przekonała się pani Solska, że małpując najlepsze uczynki na zimno, w celu utylitarnym, nie miłosierdzia, nic nie rachowano na serce i uczucie, nigdzie nie odzywano się niemi i do nich, a to co czyniono dla ludu, działo się nie w imie wyższych pobudek braterstwa w Chrystusie, miłości chrześcjańskiej, miłosierdzia, ale w imie dobra, rozumu i rachuby materjalnej. Kupowano przyszły spokój i potrzebne serca, nie skarbiąc sobie w niebiesiech Boga, ale ludzi na ziemi na wypadek!! I dzieło też oparte na takich podstawach, kruche, smutne, kalekie być musiało.


XIV.

W ten sposób przypatrzywszy się z bliska gospodarstwu i ulepszeniom brata, powróciła do domu pani Solska, nie czując się na siłach, by iść za radami jego. — Została przy starym trybie, o tyle tylko wprowadzając weń ulepszeń, o ile one pogodzić się dawały z miejscowością, ze świętym niekiedy nałogiem, kryjącym w sobie poszanowanie przeszłości, i z prawami rodziny a obyczajami prastaremi. Uczuła ona że lepiej mniej dobrego bytu a więcej ducha, przywiązanego do ziemi i jej pamiątek, miłości chrześcjańskiej i starosłowiańskiej nieopatrznej czasem cnoty; powiedziała w duchu: Niech inne narody będą bogate i przemyślne, my bądźmy sobie poczciwi, starajmy się być wprzód synami Bożymi niżeli dziećmi wieku.
Z wiarą bowiem czynną a żywą nie ma nigdy ani nędzy, ani cierpienia, ani boleści niepocieszonej, gdy najrozumniejsze i najrozleglejsze starania nie zabezpieczą od zwykłych ludzkim rzeczom kolei, w razie nieszczęścia zostawując bezbronnych na łasce miłosierdzia legalnego, bez oręża i tarczy przeciw utrapieniom i klęsce.
Pojęła sercem macierzyńskiem, że to co czyni rozum przez wyrachowanie, teorja z formułek nigdy nie potrafi zastąpić pracy poświęconej duchem miłosierdzia, jedynej płodnej i wielkiej. Chłód zawiewa od tej roboty zimnej, bezdusznej a dumnej, która nie spogląda na człowieka pojedyńczo, ale wszystkich ludzi jak obojętne przerzuca jednostki, i nie ceni ich boleści, tylko liczy głowy i waży strawę. Wzdrygnęła się na reformy, które być musiały okupione tęsknotą i łzami, i wolała mniej pieniędzy dla dzieci, a więcej w nich uczucia i serca i swobody ducha. Ani więc w uporządkowaniu majątku, ani w wychowaniu dzieci nie poszła ściśle za radą brata, i skutkiem tego było, że choć stan majątkowy Solskich się nie pogorszył, nie o wiele przecie poprawić go mogła zostawując Annie i Michałowi interesa dosyć zagmatwane, przy majętności kłopotliwej. Znał stan ten pan Dembor oddawna, jak w ogólności wiedział położenie wszystkich sąsiadów i niemal każdego czyje nazwisko doszło do jego uszów, gdyż czynny i jasnowidzący umysł ten nie potrzebował nad kilka danych, by z nich wniosek ostateczny wyczerpnąć.
Wiadomość o śmierci siostry obudziła w nim trochę troskliwości o los tak bliskich krewnych. Jako człowiek praktyczny we wszystkiem do czego się jął tylko i to zmiarkował, że usunąć się od dania wszelkiej pomocy siostrzeńcom byłoby stracić na opinji — do wielkich znowu ofiar dla nich nie czuł się powołanym. Należało, ściśle biorąc dobra zająć w administrację, polepszyć ich stan i dźwignąć interesa. Z drugiej strony zdawna życzył sobie dać jakieś zajęcie synowi, który nie godził się na podrzędną przy ojcu rolę, a za warunek przykładał zupełną niezależność... przyszedł więc do wniosku, że nicby nie było lepszego nad powierzenie całej majętności i zarządu Tymoleonowi. Ta myśl zabłysła mu przy śniadaniu, przeszła w jednej chwili przez wszystkie możliwe stanowiska rozwiązania, wzmocniła się, nabrała barwy i urosła na mocne przekonanie... Chodziło tylko o to, by ją głośno objawić i przyprowadzić do skutku.


XV.

Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, gdy nareszcie pani sama złożyła książkę i z melancholicznym twarzy wyrazem zaczęła przypatrywać się dzieciom swoim. Trudno było odgadnąć jakie uczucie towarzyszyło w sercu temu macierzyńskiemu wejrzeniu, czy tworzyła obraz rodziny do poetycznej powieści, czy troskała się o przyszłość tych dwóch tak pięknych, a tak zastygłych istot.
Dembor porzucił też gazety i zwolna przysunął się nieco do żony.
— Wiesz, rzekł słodko i powoli — biedna siostra nasza... nie żyje.
Pani Demborowa zawsze niezmiernie przesadzała w okazywaniu uczucia, którego nie doznawała, chociaż wcale nie sympatyzowała ze zmarłą, i na prostocie jej i dobroci poznać się nie umiała, zakrzyknęła ręce łamiąc:
— Solska! biedna Solska! a! nieszczęśliwe sieroty!
Tymoleon i Emilja spojrzeli z zadziwieniem nie dosłyszawszy wiadomości o śmierci ciotki.
— Kto umarł? spytała Emilja.
— Ciotka wasza, Solska, odpowiedział ojciec.
— Biedny Michaś, biedna Anna! rozczulając się coraz bardziej, zawołała pani Demborowa, nieszczęśliwe sieroty! nieprawdaż że powinniśmy je przytulić...
— Powinniśmy im pomódz skutecznie i radykalnie, rzekł gospodarz domu z wielką flegmą — nieboszczka przy największych cnotach była nadzwyczaj niepraktyczną, interesa musiała porzucić w bardzo złym stanie, wszystko to spada na mnie.
— Ale należałoby albo nam pojechać, albo ich tu wezwać... wszak nikogo na świecie nie mają.
— Tak jest, coś się zrobi dla nich, obmyślimy — odparł gospodarz — opuścić ich tak niepodobna... Majątek znaczny, położenie piękne, wszystkie warunki ulepszenia go prócz kapitału, który zresztą zaciągnąć można... ale to wszystko potrzebuje reformy radykalnej. Mnie się tem samemu zająć trudno przy ogromie roboty własnej, której porzucić i zaniedbać nie mogę. Tymlo miałby tu pole zastosować swoją naukę i pokazać co u nas zrobić można z kapitałem i umiejętnością, zdaje mi się nawet że zyskałby na tem, gdyby wziął Porzeczański klucz w dwudziesto-czteroletnią dzierżawę... kontentując ich pensją...
Zagadniony tak wprost argumentem ad hominem, Tymlo podniósł głowę, spojrzał na ojca, i zatrzymał się chwilę z odpowiedzią, nie znać w nim było zbytecznego popędu do pracy.
— Ale to zadanie, rzekł, potrzebowałoby naprzód wielkiego, długiego namysłu.
— Byłbyś tam zupełnie swobodny i mógłbyś zastosować jak byś chciał wszystkie teorje twoje; przecież tak z założonemi rękami siedzieć zawsze nie możesz, a w moje gospodarstwo się mięszać nie chcesz. Porzecze ma wszystko, czego tylko pożądać można, in crudo majątek, ale z ogromną przyszłością... ziemia dobra, lasy... w najlepszym stanie, rzeka spławna, wody, stawy, buraki by pewnie rodziły, jabym je do mojej cukrowni skontraktował, gdybyś tam założyć nie chciał drugiej... Co się tyczy warunków dzierżawy, te wglądając w konieczność radykalnej reformy i wielkich nakładów, mogłyby być dogodne. Ostatecznie zaś spełniłbyś dobry uczynek, wydźwigając te biedne sieroty.
Tymlo karmił angielskiego charta, i nic nie mówił, a po chwili odezwał się z flegmą angielską:
— Jest wiele, za i przeciw... Naprzód, jak mówiłem ojcu, niepodobna mi gospodarować na cudzem, choćby na dwudziestoletniej dzierżawie, potrzebuję być panem wszechwładnym i mieć całą przyszłość przed sobą... Tak straciłbym połowę lepszą korzyści z mojej pracy... powtóre, majątek o ile wiem rozrzucony, warunki niedogodne... pozycja względem krewnych draźliwa i fałszywa... półśrodkami dla małego zysku gospodarować nie potrafię.
— Jak zechcesz, rzekł ojciec, namyśl się, ja nie zmuszam, ale ci coś robić trzeba.... ty nie chcesz.
— Nie mam nic swojego...
— Ja ci dawałem wioskę.
— Na małem szkoda pracy.
— Jak chcesz, powtórzył Dembor, ale tym sposobem czekać będziesz musiał mojej śmierci.
— Wszak się nie wyrywam do gospodarstwa! rzekł Tymlo.
— Ale wszystkiego zapomnisz?
— Niech się ojciec nie obawia o to... uśmiechnął się Tymlo, zawsze mi dosyć zostanie na tutejsze gospodarstwo.
— Coś jednak trzebaby obmyślić dla tych dzieci, przerwała pani Demborowa niespokojnie — możemy je tu na jakiś czas sprowadzić?
— Zdaje się że będę musiał — rzekł gospodarz, nie mają się gdzie podziać. Zapewne, nie powiem żeby mi to było bardzo dogodnem, ale jakże tak zostawić panienkę dwudziestoletnią i chłopca młodszego od niej? potrzeba się zająć niemi, napiszę żeby tu przyjechali, zresztą, zobaczemy...
— Biedne sieroty! co za obraz! tych dwoje sierot! z cicha szepnęła pani Demborowa.
I na tem dnia tego skończyły się narady, bo godzina w której gospodarz zwykł był odchodzić do kancelarji ekonomicznej, wybiła. Tymlo miał siąść na anglika dla przejechania go, Emilja do fortepianu z panną Lully iść musiała, sama pani do naglącej korespondencji.
Wszystkie jej listy dnia tego zaczynały się od jednostajnych prawie wyrazów.
„Darujesz mi, że ciężkiem strapieniem po stracie ukochanej istoty dotknięta, mając na myśli sieroty w świętej przekazane mi puściznie, głowy nie mam i t. d. i t. d.“
I w tydzień cały świat literacki był uwiadomiony, że pani Demborowa straciła siostrę mężowską.


XVI.

Tegoż dnia odjeżdżający fornal powiózł na pocztę od Dembora list do Solskich następującej treści:
„Z prawdziwą boleścią dowiedzieliśmy się o stracie nienagrodzonej jakąśmy ponieśli, a która równie nas jak was dotyka. Nie umiem i nie chcę was pocieszać, ale pragnę podzielić żałość tak sprawiedliwą i przyjść wam w pomoc o ile siły starczą. Przybądźcie jak najprędzej do nas, naradzimy się co dla was uczynić można, rachujcie na współczucie i gotowość moją na usługi wasze. Nie piszę długo będąc niezmiernie zajęty, ale oboje zapraszamy was najmocniej ażebyście do nas przyjechali i czekać będziemy z niecierpliwością przybycia waszego.“
Do tych słów kilku, pani dodała wystudjowany przypisek z wykrzyknikami i kropkami, w którym usadziła się na czułość jakby na przekor chłodnym wyrazom męża i z całą swą poetyczną wylała się duszą. List w ten sposób sklejony, wyprawiono do Porzecza.


XVII.

W żałobą okrytym dworze Solskich cicho było i smutno. Dom i okolica nie wyglądały wcale na majętność urządzoną, postępową, czułeś się tu u siebie w domu, na kochanem starem śmiecisku.
Stare drzewa okalały odwieczną siedzibę, a nie dzisiejsze choć porządne jeszcze budowy składały się na gospodarskie obejście. Dwór także nie był dzisiejszy... ale wiek nadając mu charakter poważny, przy skromnem utrzymaniu, obdarzał nieopisanym wdziękiem, bo nic smutniejszego nad białe ściany do których żadna nie przylgnęła pamiątka. Gospodarstwo znać szło tu także starym trybem tradycjonalnym, fabryk i machin nie widać było wcale. Ale przechodzących ludzi twarze świadczyły o dobrym bycie, i z ich wyrazu znać było, że związek żywy między ludem a dworcem nie został zmieniony na obojętny rachunkowy stosunek kapitalisty i wyrobnika. U ganku stały baby przynoszące na sprzedaż to czego do miasteczka zawieźć nie pospieszyły, matki z choremi dziećmi po lekarstwo, starzy gospodarze z jakimiś potrzebami do panicza, poufali znajomi z pokłonem przychodzący dowiedzieć się o zdrowie, i wypić kieliszek gorzałczyny. Wszyscy oni byli tu u pańskiego dachu tak swobodni i weseli jak w domu własnym, rozmawiali głośno, siedzieli gdy się pomęczyli, a u przechodzących dworskich dowiadywali się o swoje sieroty z uczuciem troskliwości i niepokoju, dowodzącem prawdziwego do nich przywiązania.
Po chwili oczekiwania, Anna pokazała się w ganku.
Mniej może ładna niż Emilja, bo też piękność jej mniej pielęgnowano — cale to była inna istota. Smętna jej twarz nosiła na sobie ślady myśli, cierpienia i gorącego w życiu udziału — znać było z jej oczów, że serce biło, że dusza nie zamarła w łonie.
Malutka, szykowna, nie zbyt biała, bo się też opalić nie strzegła, z niebieskiemi oczyma, z ciemnoblond włosem w ogromny warkocz zwiniętym, Anna wyglądała wśród otaczającego ją ludu, uśmiechającego się i ręce wyciągającego do swej dobrodziejki, jakby jaka święta Elżbieta Węgierska, jak Ś. Jadwiga szląska, jak jakieś uosobienie miłosierdzia. Wszyscy powstali zobaczywszy ją i cisnąć się do niej zaczęli z rozrzewnieniem i zapałem — ona uśmiechnęła się do nich ze łzą w oku, bo jej się przypomniało nagle, że tam gdzie ich zwykle dwie bywało, dziś stała osamotniona — i za dwie miłosierną, za dwie matką być musiała.
Zbliżyła się pokrywając to uczucie jak mogła do kobiety z chorem dziecięciem i poczęła ją badać troskliwie. Reszta ludzi poglądali na nią w milczeniu spokojnem, wiedząc że dla nich wszystkich czasu i serca jej stanie.
Michaś młodszy od siostry ale słuszniejszy od niej, ogorzały, zdrów, silny chłopak z ciemnem okiem i rysami twarzy bardzo pięknego kroju i linji wyrazistych — żywy obraz zgasłej matki, wybiegł także zaraz w pomoc Anusi i żwawiej od niej zajął się swoim wydziałem, to jest tymi którzy gospodarskie do niego mieli potrzeby.
Widać było, że przystępowali doń z zaufaniem, z poczciwą wieśniaczą poufałością, bez obawy i uniżoności przesadzonej, a rozmowa ich była serdeczną i braterską.
Anna nie odprawiała nikogo do szpitala, bo w Porzeczu ani ochrony ani lazaretu nie było, ale dała lekarstwa, i lepszą od nich otuchę i myśl o Bogu, kazała wydać ze spiżarni co komu było potrzeba, odprawiając ich do domów weselszych, spokojniejszych, prawie uzdrowionych słowem. Michał też nie odwoływał się do rządcy, ani do jakichś nieprzełamanych przepisów, tylko do serca własnego. Znał niemal wszystkich, wiedział jak komu poradzić, co dać, czego odmówić, a jeśli naukę dać przyszło, czynił to tak serdecznie, tak po chrześcjańsku, że mu jej za złe nie miał przyjmujący.
Oboje byli do tego przywykli od młodu, przykład matki wprowadził ich na tę drogę.
Już się byli powoli porozchodzili ludzie od ganku i stary tylko gospodarz, który bez żadnego interesu przywlókł się dzieci zobaczyć, gawędził jeszcze z Anną i Michałem, gdy z miasteczka powracający stajenny, podał panience list wuja Dembora.
Starzec postrzegłszy papier wysunął się po cichu, a dzieci zbliżywszy się poczęły czytać wezwanie wujostwa i spojrzawszy na siebie z otwartym papierem w ręku, przeszły do pokoju.
— Ha, moja Anulku, odezwał się Michał całując ją w czoło — musimy jechać, potrzeba...
Na twarzy obojga nie wiele widać było radości.
— Tak bo to ciężko się ztąd oddalić — szepnęła Anna. Zdaje się, że po drodze pogubim drogie nasze wspomnienia. Ja się tak boję ich stracić je, przykro mi pomyślić, że żal mój osłabnąć może od nowych wrażeń, że tu powrócimy chłodniejsi.
— Alboż to dokąd się wybieracie? przerwał im w tej chwili głos z kąta sali do której weszli na radę, nie uważając, że się w niej znajdował ktoś trzeci.
Na kanapie z kalendarzem w ręku siedział łysy i siwy staruszek w szarej kapocie. Twarz jego poczciwa takim tchnęła pokojem i promieniła tak gorącem uczuciem, że na nią bez wrażenia, bez poszanowania mimowolnego, nie znając nawet człowieka, spojrzyć nie było można. Overbeck lub Führich mogliby ją schwycić za studjum do jednego z tych obrazów swoich, w których głowy świętych starców na tle pogańskiego i bydlęcego tłumu jak gwiazdy promienieją; wskazując żywo różnicę istot wybranych od pospolitego ślepego jeszcze i zezwierzęconego świata. Małego wzrostu, krępy, barczysty, mimo późnego dziś wieku zdrów i silny, uśmiechał się staruszek poglądając na dzieci z ojcowską czułością.
Był to pan Józef Solski, brat nieboszczyka męża zmarłej, niegdyś rotmistrz wojsk polskich, z tym tytułem do dziś dnia chodzący po świecie wojak, który reszty żywota w domu krewnych na łasce ich dopędzał. Majątek jaki miał z działu ojcowizny w części na służbie utracił, częścią jako nie umiejąc go utrzymać później puścił między ludzi, a że w ożenieniu nie chciał szukać chleba, przyjechał do brata i na jego łasce, potem przy wdowie żył już przeszło lat dwadzieścia. Nie liczono go do rodziny i mało kto wspominał nawet o nim, jak to pospolicie bywa, gdy majątku nie ma krewny — nie rachuje się go nawet do familji. Świat nasz tak zbudowany, że tylko ci co mają coś i dać mogą, wchodzą w jego regestra.


XVIII.

Dziwnem jest zaprawdę to poszanowanie bałwochwalskie ludzi dla grosza, dla tych co go mają, dla wszystkiego co go rodzi; — pochwalićby je można gdyby ono było uświęceniem pracy i jej owoców, ale fraszka tu jaką drogą grosz ten nabyty został, chodzi o to żeby był. Ubogi krewny nie liczy się prawie do rodziny, bo na nim żadne nie spoczywają nadzieje, bogaty stoi zawsze na pierwszym planie, choć nie wiedzieć jak do majętności przyszedł i licho wie jak jej używał. Pan Dembor brat Solskiej zwał się jedynym u ludzi opiekunem sierot, dla tego, że rotmistrza gołego nikt za boże stworzenie nie liczył; choć rotmistrz był rodzonym bratem ojca i najpoczciwszym, a najochotniej poświęcającym się z ludzi. Wprawdzie i on sam trochę był winien temu lekceważeniu, skromny, cichy, potulny, raz wraz miał zwyczaj przypominać, że się nikomu na nic nie zdał, a w istocie był też najniepraktyczniejszym z ludzi. I pomiatano nim jak chciano.
Całe życie rządził się sercem, fantazją, uczuciem, poświęcał bez granic, oddawał do koszuli, ale pogoda jego twarzy świadczyła, że mu ubóstwo ani poświęcenie nie ciężyło. I sieroty i dom ich i wszyscy co znali rotmistrza przywykli byli obchodzić się z nim jak z dzieckiem, które woli własnej nie mając, powolnie słucha co mu powiedzą, i daje kierować się cudzą.
Nie pytano nigdy rotmistrza ani o radę, ani o to nawet czego chce dla siebie, bo wiedziano z góry, że odpowie jednostajnie.
— Pomódlcie się, na Pana Boga zdajcie, a jak was natchnie tak róbcie, serce was nie omyli! kto z Bogiem Bóg z nim.
A w rzeczach tyczących się jego samego, zwykle ruszył ramionami i zakończył:
— A to mi to wszystko jedno... dajcież mi święty pokój — aby wam z tem dobrze było!
Położenie jego w domu Solskich nie było wcale upokarzające, bo miłość je osładzała, wiedział stary, że mu tam chleba kawałka nie żałowano, a tak zresztą mało dla siebie potrzebował, że bez skrupułu mógł to był wziąć od każdego nawet obcego. Do niewygód i najskromniejszego życia przywykły, obchodząc się jak najmniejszem, jadł co mu dali, w lada kątku się mieścił, a elegant nie był też wcale, na tabakę swoją i przyodziewek zarabiając ze strzelbą na plecach.
Była to jedna z tych istot, na które ludzie praktyczni poglądając ze zdumieniem, nie umieją ich sobie wcale wytłumaczyć, mimo najcięższego wysiłku. Bo, jakto niczego nie żądać, nic prawie nie potrzebować, i lekce sobie ważyć to, co dla drugich jest najdroższem. Mało przytem pracowitszych i więcej zajętych było nad niego, nieustannie koło czegoś się krzątał, coś robił, komuś pomagał, próżnowania w sobie i u drugich nie znosił, a pracę swoją najostrożniej poświęcał dla biedniejszych, którym się przydać mogła.
Wielki miał rozsądek i rozwagę w sądach o ludziach i ich sprawach, na które z właściwego sobie wznioślejszego zapatrywał się stanowiska, ale gdy własny rozum przyszło mu na osobistą korzyść zastosować i użyć, kulawo mu to szło i na nic się jego widzenie rzeczy nie zdało, lada kto go oszukał i wywiódł w pole, lada nadzieja złudziła, wyrozumowawszy najpiękniej, kończył po swojemu.
— Przeżegnaj się i rób, to ci Pan Bóg dopomoże, a co Bóg da to dobre będzie.


XIX.

— Alboż to wy dokąd jechać myślicie? zapytał rotmistrz posłyszawszy naradę dzieci.
— Odebraliśmy zaproszenie od wuja Dembora, zbliżając się do niego skwapliwie poczęła Anna — jak myślisz stryjaszku, wszak nam wypada i trzeba pojechać?
— A! zapewne! byleby nie na długo moje dziecko, odparł staruszek, a co wy tam robić będziecie w tej fabryce?
— Może się czego nauczymy, zawołał Michaś — wszakże to wuj Dembor nadzwyczaj praktyczny człowiek, a nam takby należało pomyśleć o sobie... poradzić coś...
— A! już i ten o praktyczności gada! żywo zakrzyczał rotmistrz, — a to skaranie Boże z tym wyrazem przeklętym, z którym się nigdzie rozminąć nie można! Nie dawno jeszcze gdzieś stąpił, trzeba było na postęp nadeptać, teraz co słowo to praktyczność! Wszyscy u was praktyczni... ale do kaduka! na co ci Michasiu być praktycznym!
Michaś się zmieszał, a rotmistrz rozśmiał.
— Ot, jużeś się napaści mojej przestraszył, rzekł chichocząc — prawda żem to nadto wziął do serca! Ale bo, do kaduka! ta wasza praktyczność kością mi w gardle siedzi, nikogo i nic już inaczej nazwać nie umiecie, to u was najświętsza pochwała. Poczciwego i łotra nazywają zarówno praktycznymi, tego że poczciwy, tamtego że swoje szelmostwo z pod rózgi prawa wysunąć umie. Ale praktyczność ta wasza, to nic innego nad czyściuteńki egoizm... a że nie śmieliście jeszcze na ołtarzu postawić bałwana egoizmu, tymczasem przezwaliście bożyszcze wasze praktycznością... Otóż wiedz kochany Michasiu, że ideałem praktyczności są żydzi... zatem wiek wasz musi się ku jakiejś żydowszczyznie skłaniać kiedy tak praktyczność ceni.
Michaś chciał coś przemówić, ale mu stary nie dał.
— Za naszych czasów, rzekł, inaczej ludzi chwalono; to mąż duszy wielkiej, to potężne serce, to rozum przemożny — u was jedna jest tylko miara na wszystko, dureń byle praktyczny, gałgan byle praktyczny, złodziej byle mu się udawało, filut byle okpić potrafił... jak praktyczny, wszystko dobrze, jak niepraktyczny, w kąt z nim żeby prorok i święty, wam się na nic nie przydał!
— Ale ja bo stryjaszku nie jestem tak wcale za tą praktycznością, odezwał się Michał zawstydzony.
— Ja to wiem, moje dziecko, ale daj mi się wygadać — pochwycił rotmistrz — wiem, że ty nie zgrzeszysz egoizmem, ale się lękam, by cię nim nie zarazili ci anglicy i niemcy Demborowie. Bałamutna to rzecz, wygląda zrazu na cnotę, i można tak pomalować, że z tego djabła, bialuteńki anioł się zrobi..... Im się zdaje że najwyższego szczebla doskonałości dościgli, gdy grosz zrobią i przymnożą kapitału!! Postrzegą się po czasie że nie na to świat Pan Bóg stworzył i dał człowiekowi duszę, żeby nią na kapitał pracował. Kocham i ja pracę, bo to rzecz święta — ale do kaduka — nie wiem żeby to obrócenie człowieka w machinę produkującą coś tam — miało być tak wielką zasługą dla społeczności, a cała rzecz żeśmy małpy...
— Jakto żeśmy małpy? spytała Anna uśmiechając się.
— A tak moja droga! a tak! Zagranicą cały postęp upatrzono w polepszeniu bytu, zgromadzaniu i produkowaniu bogactw, i my więc tęż samą musiemy śpiewać piosenkę, za panią matką pacierz. Zamiast dzielić się po Chrystusowemu sercem z ludźmi i chlebem, oni chcą tyle chleba mieć, żeby nikt nic od nikogo nie potrzebował, a każdy cicho siedział, warcząc nad swoim węzełkiem. Myślą że świat przerobią, porozsadzają wszystkich po komórkach, na zagonach, każdego na swojem miejscu przy swoim kuferku, i dopieroż będzie ślicznie, szczęśliwie i spokojnie. Otóż głupcy! skończył konkludując rotmistrz.
Dzieci zaczęły się śmiać serdecznie, a staruszek z niemi.
— E! e! rzekł, wy tego jeszcze nie rozumiecie czem pachnie! Jedźcie no do Demborów, to wam nie zaszkodzi, rychlej pomoże, zobaczycie jak to miło i dobrze żyć z tymi ludźmi praktycznymi. Naprzód człowiek praktyczny kochać nie ma czasu, bo czas to kapitał, a na to jest stowarzyszenie dobroczynne i płatny urzędnik delegowany serc i worków, który zastępuje miłosierdzie prywatne mogące się obłąkać, regestrem i skrzyneczką. — Powtóre, człowiek praktyczny nie ma familji, bo wszelkie związki i obowiązki są niepraktyczne...
— Ależ stryjaszku! — przerwała Anna.
— A zresztą wasz Dembor bardzo poczciwy człowiek, nie przeczę, bardzo, bardzo, tylko niemiec i taki praktyczny, że gdyby mi sto tysięcy dawał za to, żebym u niego mieszkał, uciekłbym wziąwszy torbę na plecy.
— Bo stryjaszek nie praktyczny! — rozśmiała się Anusia.
— O! tak kochanie moje! I chluby sobie z tego szukam, nie umiem oszczędzać na jutro, gdy dziś kto płacze przedemną, w obec łez ludzkich nie zastanawiam się nad winą i zasługą, widzę tylko cierpienie, nie wyrozumowywam, że jałmużna rodzi próżniactwo, i daję ją, bo tak Chrystus przykazał, i zresztą majątku robić nie umiem, a i to co miałem straciłem, naostatek taki jestem głupi, że po stracie jego nie boleję. Powiadają żem życie zmarnował, Dembor mi to raz dał delikatnie do zrozumienia — ale ba! wiem ja lepiej od niego, że mi tam nie jedna godzina życia tego policzy się gdzieś za grzechy moje, a Bóg ją przyjmie do porachunku... o ziemskich zaś rachmistrzów co na złotówki tylko liczyć umieją, dbam jak pies o piątą nogę.
Dzieci się rozśmiały znowu, bo staruszek raz wsiadłszy na tego konika, puszczał się zawsze zapalczywie przeciwko nowemu światu na wyprawę, jak don Quichot na młyny, i ciężko go było powstrzymać gdy się rozhukał.
— No! więc jedziecie? — zapytał po chwili miarkując się nieco.


XX.

— Jedziemy! odezwała się Anna, wszak należy, potrzeba... odmówić nie można.
— Byle nie na długo, rzekł stryj — mnie tu bez was tęskno będzie — o to mniejsza, na to są starzy żeby tęsknili, a młodzi żeby ich męczyli — ale co wy tam będziecie robić? Michaś nie nauczy się gospodarstwa nowomodnego, a ciebie wątpię żeby do literatury i jakiego współzawodnictwa z sobą namówiła pani Demborowa.
— Alboż to ja czytać nie lubię? trochę urażona odparła Anusia.
— Czytać to co innego, bo któżby tego nie lubił, rzekł stary — choć zaprawdę nadto wy już w tych książkach siedzicie — ale masz tyle rozumu, że wiesz jak pisać nie łatwo, a z pisania robić sobie zabawkę, niegodziwa i świętokradzka rzecz prawie. Dla wujenki waszej to czysto tyle co stroik i kwiatek, ubiera się w korespondencje jak w mantylki, w powieści jak druga w szale i brylanty.
— Stryjaszku! litości!
— Wierzcież mi że to nie ze złego serca mówię — żal mi kobieciska, ale po kadukaż, dobrowolnie się śmieszną czyni taką komedją? No! no! niech mi tylko Michaś się strzeże żeby nie został praktycznym człowiekiem!
— Zdaje mi się że do tego najmniej mam usposobienia.
— Ucz się sobie czego chcesz — dodał rotmistrz rzucając kalendarz na stół — poprawuj powoli gospodarstwo, pracuj, ale sercu nie daj się przemienić w płodozmian, a głowie w księgę rachunkową... o to cię proszę! Jest coś lepszego i ważniejszego nad to wszystko — wejrzenie ku niebu i podniesienie duchem.
Dla protestanta który raz w niedzielę przeczyta sobie wymierzoną porcję biblji i westchnie do swojego nabożeństwa skleconego własnemi rękami przyzwoicie a chłodno, wszystko to w sam raz, ale dla nas, ten niemiecki rozum praktyczny licha wart, ciasna suknia. — Nie żyje się samym chlebem, a całe życie o tem myśląc, może na tamtym świecie, gdy przyjdzie się do Ś. Piotra, a nie znajdzie tam miejsca ani na rachmistrza, ani na agronoma, bo tam ani sieją ani orzą, ani handlują — gotowi z kwitkiem za drzwi wyprawić... Ale ja gadam a gadam swoje, a nie daję się wam naradzić — więc taki jedziecie do Demborowa? zapytał rotmistrz.
Anna podała mu list, spojrzał i pokiwał głową.
— A! jedźcie, rzekł, jedźcie! rady proście, ale nie bardzo słuchajcie jej, jakbym widział że chcą was tam przytrzymać, żeby porobić z was niemców i nauczyć gwałtem praktyczności... ja wolę moje dziatki widzieć niepraktycznemi, ubogiemi jak dziś, a tak serdecznemi jak dziś. — Praktyczni ludzie, gdy ostatni wasz grosz oddacie złają was, żeście lada włóczędze dali na podsycanie jego próżniactwa, to co mogło być w waszych rękach nasionkiem owocującego kapitału, ja wam nigdy poświęcenia nie naganię... Więcej ma Bóg niż rozdał, a pierwsza rzecz mieć serce poczciwe.
To mówiąc, stary ruszył się z kanapy i szybko wyszedł z pokoju.



XXI.

Anna z Michałem pozostali sami, uśmiechając się ze staruszka, który po setny może raz wpadłszy na ulubiony, a raczej nienawistny sobie przedmiot, taką im wyśpiewał psalmodję.
Postanowiono jechać do Demborowa, choć wspomnienie chwil w nim spędzonych dawniej, nie bardzo ku temu zachęcało.
W parę dni potem, stary powóz i cztery gniade konie Michała, które on sam do drogi przeznaczył, były już przed gankiem, a Iwaś stary, jeszcze matki woźnica, gdercząc poprawiał postronki, i Piotruś równie stary kamerdyner nieboszczki, dzieci jak własne kochający, wynosił powoli tłumoki z pomocą kredensowych. Po minach znać było, że się wszystkim zarówno do Demborowa jechać nie chciało, bo w tym dworze tak cudzoziemskim i obcym, choć nie zbywało na niczem, taka panowała godzin i ludzi niewola, że z postrachem zbliżano się ku niemu.
Iwaś wciąż mruczał pod nosem, w pół do siebie, w pół do Piotra.
— Już to tam ani koniom ani ludziom długo nie wybyć — ja to ani wiem na którą nogę stąpić... słuchaj tylko która bije, bo jak godzinę zgubisz, żebyś konał ani ci jeść dadzą, ani nawet zagadają do ciebie. Koniom wyważono, ludziom wyrachowano... wyjść na dziedziniec wara, fajki palić ani myślić, chyba w izbie i to nie od okna, a jakby się koń zerwał i nie na swojem miejscu wytarzał albo trawy skubnął, pewnieby o tem po komendzie raportem podawano aż do samego pana i przyszłoby sztraf płacić. Już ja wolę w domu.
— Nu! ale co to za ład! rzekł na przekorę stary Piotruś.
— A żebyś waćpan wiedział, ofuknął Iwaś, że na cmentarzu jeszcze większy ład, tam się już nikt z miejsca ani ruszy.
— Ot nie plótłbyś bai, po co ci to wspominać... tfu! Ale pieniędzy u nich huk za to!
— A mnie co po ich pieniądzach! toć ich nikomu nie dadzą! ba! i sobie nie bardzo użyją!
— No! i ludziom u nich krzywdy nie ma.
— Popytajże waść panie Pietrze... jak im tam doskonale, albo skosztuj tego przysmaku jeśli łaska. Człowiek czysto niewolnikiem, a co stąpi to sztraf... byleś się na minutę zapatrzył, hę... już grzech! a o przebaczenie nie proś! bo tam tego nie ma... rychtyk kółko w młockarni, musisz swoje odbywać... Godziny pilnuj, sztraf, miejsca strzeż, sztraf, chory do szpitala pod wartę! od żony, od dzieci... to zdrowia nie da choćby łóżko było najczyściejsze, a strawa najlepsza, kiedy cię wezmą w takie praszczęta... Rygor wojskowy, ani tchnąć... nie chcę ja tego!
— Ale bo to bieda że i u nas tego rygoru nie ma, odparł Piotruś na przekorę Iwasiowi — wszystko po djable idzie.
— I, nie gderalibyście darmo... Juściż człowiek nie dyl ani palec w trybie, taki mu tchnąć i żyć dać potrzeba... Nie przerobisz wszystkich na jedną formę jak cegłę... żeby niewiem jak pracowali, taki z tego nic nie będzie... Jednemu zabraknie, gdzie drugiemu zbędzie; a człowiek musi mieć swoją fantazję!
— Ot byś na koziół siadł, słyszysz go z fantazją! zawołał Piotruś zżymając ramionami, — panienka wychodzi, a ty się jeszcze koło postronków gmerzesz, miałeś na to czas w stajni, gdyby tak w Demborowie, byłby sztraf!
— A ha! ale bo to nie w Demborowie ale w Porzeczu, a tu to ja się jeszcze i z swoją panienką rozmówię, i pokłonię i siądę i na wszystko będzie czas...
To rzekłszy Iwaś, uśmiechnął się do Anny właśnie ukazującej na ganku, wyjmując z ust powoli fajeczkę i zgarnął lice.
— A co? pojedziemy Iwasiu? zapytała go łagodnie.
— Duchem! duchem! i tęgo pojedziemy! odparł stary dobierając się do kozła — siadam i gotowo... Ekonom bestja wierzgnął i zastąpił... to się zlazło żeby go wyplątać... a łysa skorzystała i także narobiła nieporządku... ale w mig gotowo pannuniu, i ot jedziemy!
W istocie Iwaś tych słów domówiwszy, już był na swojem miejscu, Piotruś już panienkę i panicza podsadzał, rotmistrz ich z ganku błogosławił szepcząc modlitewkę, i wkrótce ujrzeli się na szerokim gościńcu, a stary woźnica wróciwszy do fajeczki, począł podróżny rozhowor ze swemi gniadoszami, które zdawały się go rozumieć, tak każde słowo do nich powiedziane skutkowało bez użycia biczyska.


XXII.

Na widok Demborowa, którego białe budowle ukazały się trzeciego dnia podróży, Piotruś i Iwaś westchnęli ciężko, a w powozie Anna i Michał wzajem badając swych wrażeń, nieśmiało, ukradkiem spojrzeli na siebie.
— Otóż i Demborów zdaje mi się, odezwała się Anna — a jak tu wszędzie porządnie — jak znać człowieka co w najmniejsze rzeczy wgląda, patrz no Michale, jak to całkiem inne od kraju któryśmy przebyli, jak to zupełnie coś nowego.
— Widzę Anulku, widzę — i nie pierwszy raz mnie to uderza, odparł Michał — ale zawsze mi tu czegoś zimno, patrz co za posępne i smutne twarze wieśniaków, jak nawet strój ich się zmienił, jak coś z cudzoziemska już wyglądają. I ten świat to nie nasz świat... ja, jak kochany nasz rotmistrz nie jestem wcale człowiekiem praktycznym, zimno mi się tu robi. Patrz na tym słupie napis.. co to być może, czy przestroga, czy nauka?
— Nie, po prostu, kawałek regestru... uśmiechnęła się Anna...

Zagajenie czwarte
oddział ósmy.
Poddział trzeci
Uroczysko samodoły.
N. 15.
— Okropna rzecz, z Bożej ziemi zrobić taką szachownicę numerowaną... jużby się choć bez tego obeszli! zawołał Michał.

— Ty bo jesteś duszą artystą, odparła siostra — a tu właśnie żywiołu twego piękna, rozmaitości, swobody nie ma wcale... symetrja, ład i porządek pod linją, nie potrafią go zastąpić. Dla ciebie malowniczość jest pierwszym sympatji warunkiem, a tu jej się trudno spodziewać... nie jest to świat po staremu, ale materjał agronomiczny przemysłowy. Inna być musi fizjognomja kraju czysto tylko gospodarskiego i fabrycznego, trzeba się w nim wyrzec fantazji, poezji i pokarmu dla potrzeb dusznych.
— Sam wuj Dembor, jak wiesz, dodał Michał, brzydzi się jak kwakier wszystkiem lekkiem i nieużytecznem, właśnie jak my tą niewolą i symetrją. Nie pojmuje całkiem by sztuka, fantazja, poezja prawnie w człowieku istniały, ma je za chorobliwe symptomata i artystów trutniami nazywa ubolewając zawsze, że w kraju tak ubogim jak nasz tyle się namnożyło darmozjadów. Dla niego najwyższa piękność wynika z linij prostych, z regularności, z ładu, z porządku... a ideałem angielska machina żelazna, połyskująca, wyostrzona, idąca jak zegarek.
Możeż tu być pięknie wedle serca potrzebującego swobody Bożej w stworzeniu, rozwoju wszystkiego, rozmaitości, kontrastu?... Nie, musi być brzydko i smutno, gdzie jedynem zaprzątnieniem zarobek... zarobek i zarobek! Dziwują się nieraz że w Ameryce nie ma sztuki, ale żaden podobno kraj dążnością czysto materjalną, przemysłową, kupiecką zarażony, sztuki nie urodzi i potrzeby jej uczuć nie może. We Francji od czasu jak się poczęła na wzór angielski wyrabiać, postrzegają zupełne ostygnienie dla dzieł sztuki i literatury... ale na Bursie życie!! Power musiał jechać do Włoch, żeby tam pojąć i stworzyć swą niewolnicę grecką — na ziemi Washingtona powstają koleje, rosną machiny, wyrabia się kauczuk, tworzą gospodarstwa i plantacje, budują miasta... ale nie ma i nie będzie poety i artysty... I my poszedłszy w tym kierunku, do tych samych dojść musimy rezultatów, a obejrzawszy się za siebie gdy wielka reforma utylitarna dokonana już będzie, z pogardą ruszym ramionami na przeszłość naszą! Wiele to heroicznych dzieciństw niezrozumiałemi się nam staną!!
Anna spoglądała na brata niespokojnie, jak by z umysłu chciała go od tych wrażeń odwieść i na inną zwrócić drogę.
— Ty mówisz że to brzydkie, dodała wyglądając oknem — ot, ja tego nie powiem — ale że smutne czegoś, to może prawda... ocknąwszy się nagle w tym kątku, rzekłbyś żeś się gdzieś na cudzej ziemi, w Niemczech obudził, takie to nie nasze...
— Bo dla nich jeden świat, jeden człowiek, jeden naród, jedna ziemia, i nie ma poszanowania indywidualności ani narodowości, gdzie jest wyłączna cześć grosza. Nie chodzi o to byś był tym lub owym, ale żebyś pracował, zbierał i stał się kółkiem posłusznem wielkiej machinie ludzkości, której połowa, jak powiada stryj rotmistrz, będzie robić chustki bawełniane, a druga niemi nosy ucierać. Spójrz no, Anno... drzewa poobcinane żeby w nich nie świergotały wróble, powytrzebiane łozy, poprostowane drogi, poszachowane nielitościwie pola, dymiące fabryk kominy... nie! nie jesteśmy u siebie... nie nasz to ubogi, cichy, ale tak poetyczny kraik... szwaby nam go przerobili, ani poznać! I gdzież tu w tej atmosferze zmieści się myśl o przeszłości!!
— Mnie tu ciasno, duszno! mówił Michał dalej — jakbym przeczuwał że do życia pełnego braknie jakiegoś nieodbitego elementu, że fabrykując porządek zrobiono niewolę moralną, że przykuto człowieka do ziemi, a dając mu chleba dostatkiem zapomniano o żywiołach dla ducha, serca, fantazji, dla lepszej części człowieka. Taki kraj i takie życie muszą w końcu porobić z nas niemców... Zdaje mi się, nie wiem, ale przeczuwam, że prawdziwy postęp ludzkości, inną mieć będzie podstawę i odmienną fiziognomję, że kosztem ducha, uczucia i wewnętrznej potrzeby piękna, rozmaitości, swobody, nie będzie musiał karmić człowieka i porządkować świata. Tłumaczył mi wuj Dembor swoje teorje przyszłości i mrowię przechodziło po mnie, na samą myśl że w tym jego niemieckim świecie żyćby przyszło. Naówczas niktby nic od nikogo nie potrzebował, uczucie nie przydałoby się na nic, bo na wszystkie wypadki stowarzyszenie i assekuracja musiałyby wystarczyć — szłoby wszystko jak w zegarku, przywykliby wszyscy do dobrego bytu... do niezłamanej formuły... i ziemia stałaby się domem pracy... klasztorem bez religji i wiary... rodzajem falansteru czy fabryki... Nie! to coś okropnego! ten ich świat naszym być nie może... czegoś więcej potrzeba człowiekowi nad strawę bydlęcia i grosz żydowski.
— Ja tam tego nie rozumiem — westchnęła Anna, ale może być że się mylimy oboje... przywykli będąc do starego nieładu, zgnuśnieni, popsuci...! cały świat idzie ku temu i mylić się nie może.
— A! moja Anno! cały świat nieraz był w błędzie i ślepocie, nie pierwsza to dla niego omyłka. Ludzie porządku chłodni, praktyczni rozumni, dali cykutę Sokratesowi i ukrzyżowali Zbawiciela!... A! nie bawmy długo w Demborowie!
— Ale przecie musimy tu czas jakiś, choć dni kilka przebyć z niemi! szepnęła Anna.
Zamilkli oboje; powóz po wybornej drodze wyprostowanej jak strzelił, szybko się do dworu przybliżał... ludzie na widok jego posmutnieli także i szeptali rozmaicie... Iwaś schował do kieszeni fajkę i w poważnem zamyśleniu, powoli przed ganek zakręcił, uważając dobrze żeby kołem nie tknąć gazonu, za co by go przy powitaniu zaraz niechybna spotkała admonicja.


XXIII.

Że to była godzina pracy, w której każdy u siebie się zamykał, mieli czas Anna i Michał wysiąść i pochodzić po saloniku, nim pierwsza pani Demborowa z otwartą naturalnie książką w ręku, i komedją żalu a współczucia najgorętszego, wybiegła na ich spotkanie.
Znać się do odegrania tej roli wczesnym namysłem przygotowała, tak metodycznie odbyło się przywitanie naprzemian skrapiane łzami, przerywane głębokiem milczeniem, opatrzone stosowną ilością westchnień i troskliwemi zapytaniami o zdrowie, a wreszcie wmięszanemi umyślnie obcemi rzeczami, badaniami o porę, drogę, długość podróży i t. p.
Poważny i zawsze zapieczętowany w sobie jak tajemnicza księga przeznaczeń, pan Dembor porzuciwszy na chwilę regestra i rachunki, ukazał się także w progu niebawem, zimno przyjmując dzieci siostry, raczej jak zwierzchnik i władca, niż najbliższy krewny i opiekun.
— Przedewszystkiem obowiązki, rzekł po chwili do Michała — mam pilne bardzo zajęcia. Zobaczymy się przy obiedzie, przygotowano dla was pokoje, znacie życie nasze, każdy tu całkiem swobodny — odpocznijcie, potem pomówimy z sobą. Ciotka was przyjmie, ja ledwie mam czas przywitać... iść muszę...
Posłano po pannę Emilję na sukurs matce, a ta wraz z nieodstępną panią Lully, dosyć nie pospiesznie i z miną wcale nierozczuloną zeszła na pokoje, witając siostrę jak obcą, i zawczasu dając jej do zrozumienia postępowaniem swojem, że się nigdy zbliżyć nie potrafią.
Emilja z pewną wyższością i politowaniem upokarzającem spojrzała na kuzynków z góry — w istocie cały świat dzielił ich od siebie — lodowata atmosfera opasywała piękne bóstwo.
Dwoje sierot wychowanych żywem słowem, wypieszczonych sercem, przywykłych do szczerego mówienia co dyktowało uczucie, dziwnie się wydawały w tym domu, gdzie wszystko było obrachowane wedle przyzwoitości, wedle prawa, gdzie nikomu całkiem sobą nie wolno się było pokazać.
Emilja przy Annie wyglądała jak sztywna figura z magazynu mód przy pięknym obrazie, coś sztucznego, cudzego, pożyczanego, uderzało w niej i odpychało. Piękna bardzo, zadziwiającej doskonałości rysów i kształtów, nie mogła się podobać, bo nic w niej nie zdradzało czem była w istocie, przybraną miała postawę, wyuczone ruchy i słowa, zdawała się o to tylko lękać, żeby nie być sobą. Anna przy niej swobodna, ogorzała wieśniaczka, śmiejąca się i płacząca co chwila jak Bóg dał, czem serce wezbrało, żywa, nie wymuszona, szczera, nie ukrywająca się z niczem, nie obawiająca siebie — jak istota z krwi, ciała i ducha przy drewnianym posążku, wydawać się musiała obok siostry. Michał nie umiejący także przymusić się do dobrego humoru gdy był smutny, milczał z sercem ściśnionem od chłodu.
Tymczasem pani Demborowa która nikogo wypuścić nie mogła, żeby przed nim nie rozpostarła się z wielkością swoją, już zaraz, niby przypadkiem, półsłowami poczynała opowiadać z pełności myśli, to co domowi po stokroć wprzódy słyszeli, a co na świeżo przybyłych pewne wrażenie uczynić jeszcze mogło. Skarżyła się na nawał prac literackich, na nieznośne naleganie księgarzy i wydawców, na ciężkość posłannictwa swego, na nieustanny trud w którym żyła, na obowiązki jakie zaciągnęła dobrowolnie, i wzdychała do potrzebnego dla zdrowia spoczynku, choć wyglądała jak róża, świeżo i rumiano. W ten sposób zaraz na wstępie odmalowała się przed gośćmi swemi w dosyć dobitnych barwach, ażeby ją ani na chwilę za pospolitą kobietę wziąść nie mogli.
Anna słuchała w milczeniu, Michał chmurny i niespokojny, Emilja w pół uśmiechnięta i roztargniona — dla niej było to nie nowe!
Tymlo tylko nie przychodził — nikt bowiem nie śmiał zapukać do ogrodowego domku i oznajmić mu o przybyciu krewnych, do których nie miał powodu się spieszyć.
On właśnie od dni kilku ważył i przeważał myśl ojcowską, ujęcia w silną dłoń interesów i gospodarstwa Anny i Michała, zajęcie to chwilami zdawało mu się uśmiechać, gdyż ojcowski sposób zarządzania dobrami uważał jeszcze za mało postępowy, i rad był pokazać co może, ale gospodarować na cudzem, na tak niewielką skalę!! Nie tyle praktyczny co ojciec, dłużej pobytem za granicą kształcony Tymlo, nie pojmował kraju inaczej jak od razu przerobionym ze starej kapoty na nowe palto lub makintosh angielskiego kroju. Ostatnim wyrazem doskonałości było dlań wszystko angielskie — według niego rasę koni potrzeba było przerobić na angielską, naszego wieśniaka na anglika, szlachcica na fermera, naszych panów na baronetów i bankierów, pola na fermy, dwory na kestle i kotedże, i dopiero byłoby dobrze.
Póki się to nie zrobi, dodawał, zawsze źle być musi.
Chciało mu się więc trochę Porzecze przekształcić wzorowie, z gruntu przetworzyć na dobra czysto angielską urządzone metodę, zaprowadzić w nich fabryki, podrenować grunta, Durhamskiej rasy bydło sprowadzić z Anglji i t. d. i t. d.; ale żądza pokazania co umie, walczyła w nim jeszcze ze wzgardą dla kraju i tą myślą że jego wielki genjusz sponiewierałby się zniżając na taką małą próbkę. Co najmniej potrzeba mu było dać ministerstwo gospodarstwa i przemysłu...
Jak ojcu, Tymlowi nie szło z serca o poprawienie losu sierot, a tak bliskich krewnych. — Starszy rachował własne korzyści któreby się z ich korzyścią pogodzić dały, młodszy zwycięztwo swoich teoryj i tryumf miłości własnej.
Ale Dembor mimo zajadłego popędu do tego co nazywał ulepszeniem, dosyć znał kraj i wiedział ile reform z dobrym skutkiem wytrzymać może, gdy Tymlo całkowicie z nim nie obeznany, brał naszą ziemię za amerykańskie stepy dziewicze, w których można było robić co się podobało, i pisać jak na gołej tablicy.
Ludzie, ich obyczaje, przeszłość, nawyknienia, wspomnienia, upodobania, nie wchodziły wcale w jego rachunek — radykalista, byłby krajał po kawałku ziemię i chłopów, byle swój system przyprowadzić do skutku. Gdyby mu stary Duninowski kościół lub przedwieczna mogiła wypadły w pośrodku łanu, byłby je obalił i rozkopał dla nieubłaganej linji lub skrócenia drogi fabrycznej — gdyby mu płakał człowiek, byłby go jak dziecię ominął z pogardą, sądząc że do tego wszystkiego daje mu prawo, to co robi dla przyszłości kraju i jego szczęścia.
W tej chwili zajęty był właśnie marzeniem reformy, wywracaniem wiosek i odbudowywaniem ich podług nowego wzoru, gdy psy jego zdaleka posłyszawszy powóz, ujadać zaczęły i zwróciły uwagę jego na szmer jakiś koło domu. Zniepokojony szczekaniem, postanowił się przekonać co ich tam tak gniewało, i wziąwszy czapkę, poszedł do dworu.


XXIV.

Wejście tego anglika na salę, zmięszało wszystkich prócz niego, domyślił się krewnych których prawie nie znał a całkiem zapomniał, podał rękę Annie, wyciągnął ją Michałowi i wpatrzył się w oboje z niedyskretną i prawie pogardliwą ciekawością. Nie potrzebujemy dodawać że Anna wydała mu się shoking, a Michał bardziej jeszcze, poglądał na nich jak na dzikie zwierzęta, przywiezione z Australji, i milczał.
Spróbowali przemówić do siebie, ale się zrozumieć nie mogli — ci jego że mówił za mało, on ich że nazbyt szczerze i otwarcie się odzywali, z tą swobodą która na świecie nie uchodzi, gdzie każdy obowiązany jest jak ślimak w skorupce, chować się w sobie i nie pokazywać tylko tyle ile wszyscy. A że miara wedle której urządzono to co mówić i czynić wolno bardzo umiarkowana i niewielka, nie dziw że i głupiec do niej zastosowując się, wychodzi na coś przyzwoitego, i mądry na miernego tylko — a serc w tem wszystkiem, ani mniej, ani więcej, tylko doza uchwalona i nikogo nie kompromitująca.
Anna wydała się Tymlowi przynajmniej oryginalną, Michał czemś anormalnem, i dzikością przestraszającem. — Gada co myśli! wszystko co mu przyjdzie do głowy! zawołał w duchu anglik. Shoking! — Dziecko! szalony! może się to ukształcić, jeśli nas słuchać będą, ale potrzeba rozpocząć na nowo ich wychowanie.
Po sumaryjnem śniadaniu podanem na tacach ogromnych z wielką prozopopeją, wnoszonem i wynoszonem uroczyście, a skąpem co do treści i niezbyt wykwintnem, choć pozornie jakoś tak urządzonem, że nie wiedzieć do czego się było wziąść, gdyż wszystko miało fizjognomją nową i obcą, począwszy od masła aż do chleba — sama pani Demborowa odprawiła dzieci do dwóch pokoików połączonych salonikiem wspólnym, przeznaczonych dla nich na mieszkanie.
Tu nareszcie po godzinie ciężkiego przymusu odetchnąć mogli swobodniej, a Anna widząc sposępniałą twarz brata, pospieszyła przybiedz doń z pociechą, gdy zostali sam na sam.
Michał z opuszczonemi rękami siedział bezwładny w krześle, jak by go coś przybiło i odebrało mu resztę energji i życia.
Z za łez kręcących się pod powieką rozśmiała mu się Anna.
— A! nie nasz to świat, rzekł powoli artysta z westchnieniem głębokiem, nie pogodzimy się my z nim nigdy, nie potrafimy z nim wytrwać, nie ma dla piersi czem odetchnąć... to coś okropnego... Uważałaś ciotkę, wuja, Emilję i Tymoleona... jakim nas przyjęli chłodem?
— To pozór, kochany bracie, serca ich poczciwe, obyczaj tylko inny.
— Mówisz dla pociechy mojej, w co sama nie wierzysz Anno... zabiło ci serce do Emilji, to ładny obrazek... a Tymlo... jakiś straszliwy anglik, a wuj... a! uciekajmy ztąd, uciekajmy!
— Nie, drogi Michale — nie, potrzeba wytrwać... nauczymy się przecie czegoś, nie wszystko to może tak dziwne i złe jak się nam na oko wydaje... zyskamy coś w zbliżeniu do nich. Tobie artyście brak tu żywiołu, fantazji, której nielitościwie poobcinano skrzydła.
— Ale ja nie chcę być innym jak jestem, oparł się Michał żywo, ani się przemienić, ani stracić z duszy tego uczucia jakie w niej noszę... chcę być sobą, i nie pragnę wcale zafarbować się niemi.
— Zobaczysz, oswoisz się, pieszczoszku, jutro cię to już tak razić nie będzie, myśmy niesprawiedliwi i trochę ślepi.
— A oni nudni Anno... śmiertelnie nudni.
— Ale jak praktyczni, każdy w swoim rodzaju! rozśmiała się cichutko siostra, udając głos rotmistrza.
Dzieci miały czas odpocząć do obiadu, na który zadzwoniono o czwartej, by się wszyscy schodzili, bo na nikogo prócz samego gospodarza nie czekano ani minuty. Ubrawszy się skromnie Anna i Michał, zeszli do sali pospiesznie, gdzie na nich już czekał stary Dembor, pani domu niezmiernie wyświeżona, Emilja, Lully i Tymlo, który po swojemu choć chwilkę się przypóźnić musiał i wszedł razem z niemi. Zasiedli wszyscy natychmiast, wśród rozmowy powszedniej, w której najmniej sam gospodarz miał udziału, głęboko jakoś zamyślony i uparcie milczący.
Tymlo który z rana konie swoje przejeżdżał, przyszedł w dosyć złym humorze, a na zapytanie ojcowskie o stajni, odpowiedział nie troszcząc się że goście go nie zrozumieją, iż Trilby zachorował, Oliwer Twist czegoś smutny i nie je bobiku, Miss Seraphina, zrzuciła ujeżdżającego ją dżokeja, a Grumble pić nie chciał.
Michał i Anna słuchali naturalnie jak niemieckiego kazania całego tego sportu.
Dość zresztą milcząco przeszedł czas obiadowy, przybyli nasi nie mogli ani na chwilę wytrwać na zwykłem stanowisku mieszkańców tego domu, gospodarze zrozumieć się z niemi, nie pojmowano się wzajemnie. Dembor starszy miał tyle taktu, że mało się odzywał, Tymlo sportmanował i po angielsku z panią Lully szwargotał o podróżach; a że się śmieli, miało to minę jakby drwili z gości, którzy tego języka nie znali, Emilja ledwie rzuciła niekiedy półsłówkiem, pani Demborowa karmiła literaturą, Lully uśmiechała się i kręciła usiłując o ile możności zwrócić uwagę na kibić swoją, na którą nikt jednak nie patrzał, ażeby się z twarzą razem nie spotkać...
Wstali wszyscy pomęczeni, a po czarnej kawie, na srebrnej tacy ale szkaradnej, Emilja wyszła na ganek probując czemś zabawić Annę, Michała wziął sam pan Dembor do kątka w salonie. Dla niego każda chwila była drogą, musiał z niej korzystać, i chciał zaraz nie tracąc czasu pomówić o interesach.
— Co myślicie o sobie, i jaka była wola waszej matki w dalszem prowadzeniu interesów? zapytał go wlepiając weń przeszywające chłodem wejrzenie gospodarz.
Michał nie wiele mógł na to odpowiedzieć bez siostry — była to zresztą natura najniepraktyczniejsza w świecie, marzyciel, artysta, któremu mrowie przechodziło po skórze, gdy liczyć i na zimno coś układać musiał. Zmięszał się nie pomału, i rad był że na starszą od siebie Annę mógł się powołać.
I spojrzał ku niej wzywając ratunku.
Jakby przeczuciem wiedziona Anna, zbliżała się już ze swoim słodkim uśmiechem w pomoc zakłopotanemu bratu — zawsze przywykła wszelki ciężar wspólny brać na swoje ramiona — wcześnie przygotowana była na odpowiedź wujowi, i jadąc do Demborowa, przesiedziała w papierach dni kilka dla oswojenia się z interesami Porzeczeńskiemi.
Zdziwił się pan Dembor, gdy ją przy sobie zobaczył śmiało przystępującą do tego, co mu dla niej niedostępnem się zdawało.
— Michał tyle wie ile ja — ale, przerwała Anna — jego to męczy, i nie dosyć przywykł do interesów, bo mama biedna oszczędzała go, dając mu więcej swobody do jego zajęć artystycznych, do których ma taką ochotę. Mnie — dodała, nie pojmuję prawdziwie, czem się to dzieje, ale to dosyć zajmuje i bawi.
Kłamała przez miłość braterską.
— A zatem, nieznacznie się uśmiechając przerwał Dembor, ty mi chyba interesa wasze trochę wytłumaczysz, w jakim one stanie?
— Tak, i ja i Michaś ze mną, on to tak dobrze jak ja wie już, kochany wuju.
— Wiele macie długów? przerwał nielitościwy badacz, zakładając po napoleońska ręce na piersi.
— Mamy towarzystwo na całym majątku — odparła Anna, nadpłacone, jak wujowi wiadomo, prócz ostatniej raty która zaległa.
— O! o! źle że zaległa.
— Śmierć mamy.
— A więcej?
— Sto tysięcy jeszcze jest w jedną rękę prywatnego długu, a trochę drobnych... ale tych policzyć nie mogłam.
— A szacunek majątku?
— Tego ja wujowi nie powiem, bo się na tem nie znam, ani Michał także...
— Miarkując z towarzystwa, nie wiele wam zostało, rzekł powoli spekulator, towarzystwa parę kroć, sto prywatnych które się nie umarzają, może drugie sto drobnych o których dobrze nie wiecie... bardzo wam mało zostanie czystego.
— Dla nas dwojga, zawołała Anna — tyle co mama miała, kochany wuju, to aż nadto! nam wiele nie potrzeba... na cóż nam więcej?
— Dzieci! uśmiechnął się chłodno pan Dembor, alboż może być nadto majątku? No! ale nie ma czego rozpaczać, przy silnem gospodarstwie i oszczędności wyjść byście z tego mogli.
— Matka nasza, odezwała się Anna, wzięła interesa po ojcu w daleko gorszym stanie — spłaciliśmy parękroć stotysięcy oszczędnością.
— Można było spłacić wszystko i jeszcze się dorobić, przerwał Dembor — majątek prześliczny, powiem wam nawet że szacunek jego daleko jest większy niż się dziś zdaje, byleby umiejętnie wziąć się do niego. Na to potrzeba człowieka fachowego. Matka wasza nigdy mnie w tem słuchać nie chciała, a u nas reformy konieczne, jeśli się co ma zrobić. Fabryki, płodozmian, nakład, ruchomy kapitał, słowem wszystko co ożywić może, i pracy nie mało w dodatku i wyrachowania jak największego.
— Ale Michał, kochany wuju, nie usposobił się na takiego gospodarza, z praktyki tylko daje sobie rady, ochoty do agronomji postępowej nie ma wcale, szepnęła Anna, pilnując porządku, reformować nie potrafi.
— A do czegoż się sposobił? z uśmiechem znowu zapytał Dembor, jakby nie wiedział.
— On chce być artystą.
Z politowaniem spojrzał wuj na upokorzonego siostrzeńca, który głowę spuścił jak winowajca.
— Artysta! powtórzył powoli — cóż to jest artysta? On! artystą! Może sobie lubić to co wy nazywacie sztuką, to sobie zabawka jak inna, choć ja jej nie pojmuję po latach dwudziestu w rozsądnym człowieku — no! ale są ludzie co się tem bawią... po cóż jednak sam ma być artystą! Do czego to prowadzi? Jego przeznaczeniem rola, gospodarstwo, przemysł — przyszłością obywatelstwo... a jak będzie bogaty, niech sobie powoli obrazki kupuje.
— Alboż artysta nie jest użytecznym w kraju obywatelem? zapytał Michał żywo, ośmielając się już, bo mu wrzało w duszy.
— Ja z tego stanowiska sztuki nie pojmuję, rzekł Dembor — sztuka, to zabawka narodów zdziecinniałych i starych, my mamy inne powołanie i pilniejsze obowiązki przed sobą. Kraj nasz ubogi (?) wszystko w nim leży odłogiem, potrzeba wprzód postarać się o dobry byt dla siebie i dla ludu, a potem — no! to się sobie bawić będziemy sztuką! Zresztą, dodał, pojmuję artystę jak Canowa, Thorwaldsen, jak Winterhalter i Scheffer, którym płacą po kilkadziesiąt tysięcy franków za kawałek kamienia i płótna — no! to przynajmniej dobrze skapitalizowany czas; ale artysta w kraju tylko ukształcony, mierny, artysta amator! co to jest?
— Kochany wuju — zawołał Michał ciągle wrzący — tu chodzi nie o los dla artysty, ale o uczucie artystyczne które go podnosi, uszlachca, kształci i z nim cywilizuje tych co go otaczają... Artysta jest kapłanem, a przez pojęcie i uczucie piękna więcej się czyni dla ludzi, niż przez danie im dobrego bytu!
— Słowa! słowa! dzieciństwo Michale! przerwał pan Dembor surowiej, cała rzecz, pozwól sobie powiedzieć szczerze, że nie lubisz pracy. Daruj mi że ci tak ostrą mówię prawdę przy pierwszem spotkaniu, matka ci nadto dogadzała i pieściła, ja muszę naprowadzić na drogę... Artysta nic nie znaczy na świecie, to prowadzi do ruiny i do próżnowania.
Rumieniec wytrysnął na twarz Michała, który porwał się z siedzenia jak wrzątkiem oblany.
— Kochany wuju, rzekł chwytając go za rękę, nie sądź by mi jakiegokolwiek rodzaju praca i poświęcenie kosztować miały, bym się wzdrygał obowiązków i chciał życie gnuśnie przemarzyć dla tego, żeby mi z tem słodziej i milej być mogło. Właśnie to potępione uczucie które mnie czyni artystą w duszy, usposabia razem do chętnej ofiary... wskaż mi cel, a pójdę i życie poniosę w ofierze. Ale cel widzieć muszę i wziąć do serca.
— Dziecko! odparł Dembor sadzając go na miejscu — alboż nie widzisz celu? Jakiż inny cel człowiek mieć może, nad polepszenie bytu swojego i bliźnich?
— Jakto, kochany wuju? — polepszenie bytu moralnego, zgoda...
— Moralnego zapewne! ale naprzód materjalnego, bośmy przez pół ciałem, i ciałem więcej niż duchem. Najprościej ci tego dowiodę, gdzie panuje nieład, nędza, ubóstwo, tam nic dobrego moralnie nawet być nie może, nic stałego, żadnej przyszłości...
— Ale naprzód idzie polepszenie moralnego bytu... a tu...
— Nie naprzód, moje dziecko, razem, a raczej materjalny byt dobry winien wyprzedzać. Śnicie o cywilizacji, ale ona spoczywa na dobrym bycie.
— Mnie się zdaje, odparł Michał, że nigdy większa na korzyść moralną nie została spełnioną reforma, jak dziełem odkupienia! Chrystus przecie nie począł od bytu materjalnego społeczności, zaszczepił ducha ofiary naprzód, podniósł ją do poświęcenia.
— Słowa! dzieciństwa! poezja! co innego tamta a dzisiejsza społeczność.
— Ludzie zawsze są ludźmi.
— Próżnobyśmy rezonowali, rzekł Dembor trochę urażony śmiałą djalektyką siostrzeńca... nie zrozumiemy się nigdy... Tobie zawsze zachciewa się sztuki po cichu... ale i dla sztuki nie ma miejsca, gdzie chleba powszedniego omal...
— Wszakże ani nam, ani nikomu z otaczających nigdy go nie brakło.
— Cóż to jest za dobry byt! szydersko przerwał Dembor, zaspokojenie pierwszych potrzeb niczem jest jeszcze... to zaledwie początek. Dla czegoż nie mamy się starać, by temu wieśniakowi dać zasmakować w czemś lepszem nad to do czego on przywykł?
— Nawyknienie do zbytkowych potrzeb nie uszczęśliwi go, rzekł Michał — lepiej dać mu ducha co szczepi pogardę niedostatku, i daje siłę zwyciężenia ubóstwa, niż grosz, który budzi pragnienie nienasycone.
— Gdzież będzie granica starania? kiedy dosyć? — nieśmiało przemówiła Anna w obronie brata.
— Granicy tu nie ma, zawołał wuj — postęp bez końca, praca bez końca.
— A kiedyż przyjdzie czas spoczynku, modlitwy i sztuki?
— Wyście, moje dzieci, z całkiem innego świata, przerwał Dembor — przywykłe żyć samą karmią niebieską — wam to trudno inaczej wytłumaczyć jak przykładem. W wielkim ogromie ludzkości, której przeznaczeniem zlać się w potężną całość, kto wie czyśmy nie na ostatnim szczeblu, patrzcie na Europę, na Amerykę, co ulepszeń, jaki byt, jaka pomyślność materjalna! nie jestże to do zazdrości? Jest tam sobie i trochę sztuki i literatury i poezji, ale...
— Tak, ale czyż wuj nie postrzega, że to wszystko we Francji, w Ameryce, w Anglji, przechodzi powoli w towar, w wyrób, na zakaz i handel, a cała społeczność w spółkę komandytową?... We Francji już skarżą się na zobojętnienie zupełne na literaturę i dzieła sztuki... w Ameryce gorzej jeszcze. Zamiast literatury są pamiętniki Barnuma, zamiast dramatu, popisy Jenny Lind, zamiast sztuki, gabinety machin parowych... zamiast poezji, gazety. Wyrazem tego społeczeństwa którego bóstwem jest grosz, a jedynym celem zbogacenie, Mormonizm jakiegoś Smith’a parodjującego ewangelją. Zamiast religji, zamiast filozofji, patetyczne wykrzykniki Emmersona sławiącego najwyższy egoizm, w miejsce najwyższego poświęcenia i stawiącego jednostkę odrębną gdzie była całość — zamiast literatury gazeta i pamiętniki nieśmiertelnego króla Humbugu... oto do czego doszła industrjalizmem i materjalizmem Ameryka.
Dembor popatrzał na nich i zatrzymał się.
— Nie rozumiecie mnie i chyba już nigdy nie zrozumiecie moje dzieci, rzekł odciągając rozmowę. Nie podniesiemy się inaczej ze stanu upadku w jakim zostajemy, tylko pracą wytrwałą, z szałów i niepraktyczności ogólnej, chyba przemysłem i zimnego rozsądku parawanem, za któremi w ślad pójdzie oświata, cywilizacja...
— Ale czyż cywilizacja ta materjalna zachodu, na którą on sam boleć zaczyna, jest tak do zazdrości? rzekł Michał.
— No! dajmy temu pokój, zakończył wuj.
Ani Michał ani Anna nie śmieli dalej przeciągnąć urwanej rozmowy i umilkli z poszanowaniem. Po chwili Dembor powrócił do pierwszego zadania.
— Cóż tedy robić myślicie? zapytał.
— Choć lubię sztukę, ale spełnię obowiązek, rzekł Michał, będę gospodarował starając się powoli o ulepszenie, mam nadzieję poopłacać długi, podnieść stan majątku, chcę to jednak uczynić nie zmieniając ani trybu jakim u nas szło gospodarstwo wiekiem, ani obyczajów ludu, które on i ja szanujemy zarówno, ani przedewszystkiem zakładając sobie samo polepszenie materjalnego bytu. Jeśli potrafię poprawić moralnie, dobry byt, i dostatki wynikną same z siebie; przeciwnie robią zdaje mi się...
— Fałszywie, bo ci się zdaje, zawołał Dembor już z niecierpliwości ruszając lekko ramionami, co mu się rzadko trafiało — to są utopje dziecinne, nam potrzeba reform radykalnych...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.