Choroby wieku/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Choroby wieku | |
Podtytuł | Studjum pathologiczne | |
Wydawca | Piller i Gubrynowicz & Schmidt | |
Data wyd. | 1874 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CHOROBY WIEKU.
Studjum pathologiczne
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM II.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga. Pamięci niepraktycznych ojców naszych,
ten ubogi krzyżyk na mogile postawił.
J. I. K.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
— Potrzeba pracować, oszczędzać, zbogacić się naprzód koniecznie... to obowiązek najpierwszy, to podstawa wszystkiego... mówił dalej — to zasada!
— Będziemy pracować jak potrafimy, rzekł Michał.
— A naprzód ład wprowadzić, dodał wuj — wasza najzacniejsza matka zbyt była dobra i nadto z niej ludzie korzystali, pełno tam u was przy dworze darmozjadów, rezydentów, gracjalistów, nadto dobroczynności podsycającej tylko próżniactwo.
Anna zarumieniła się.
— Ukochany wuju, nie mówmy o tem, żywo zawołała składając ręce jak do modlitwy, świętem to dla nas co zrobiła matka, a tę spuściznę po niej musimy zachować nietkniętą i wolę jej pośmiertną spełniać do ostatka... rychlej się wyrzeczem wszystkiego dla siebie, niż uszczuplim cokolwiek tym, których nam przekazała... choćby to nie wiem jak nas kosztować miało.
Dembor znowu ruszył lekko ramionami.
— Jeżeli się zechcecie w ten sposób ślepo przywiązać do wszystkiego co wam zostawiła matka, wszelka reforma stanie się niepodobieństwem, nie ma co i mówić o tem. I ja cenię i szanuję jej pamięć, ale to zakrawa na śmieszność i przykuwa nas do tego stanu w którym jesteście, z którego, powtarzam, bez radykalnych reform wyjść nie można...
— Na cóżbyśmy z niego tak gwałtownie wychodzić mieli? spytał Michał.
— Jakto? nie chciałbyś mieć więcej dla siebie i dla siostry?
— Nie wiem, odparł młody chłopiec — ja mało potrzebuję, Anna mniej jeszcze, a mienie to raczej ciężar niż przybytek...
— Osobliwsze teorje! czyste obłąkanie! rzekł uśmiechając się Dembor — wam się głowy pozawracały... w ten sposób nic do czynienia nie pozostaje.
Anna usiłując zbyt absolutne wyrzeczenie brata poprawić, dodała:
— Ale kochany wuju zrobimy co każesz... szanując tylko wolę matki...
— A gdyby się ona omyliła?
— To nawet matki omyłkę.
— Najlepsze serce! dorzucił wuj — ale ona jak wy, po staroświecku i uczuciem, nie rozsądkiem rozstrzygała wszystko. Można z najlepszemi chęciami iść drogą fałszywą, wiem że stan włościan w Porzeczu dosyć dobry, ale go okupujecie ciągłemi z waszej strony ofiarami niepotrzebnemi, oniby sobie wystarczyli sami, gdyby ich tylko dopilnować. Zresztą choć ze stratą jednorazową, lepiej oczynszować i oddzielić się od nich, ażeby wiedzieli co ich, co nasze i co nam są winni. Podsycacie próżniactwo, zachęcacie do gnuśności i nigdy nie jesteście pewni co macie.
Ani Anna ani Michał nie chcieli się już odzywać, Dembor mówił sam.
— Tracą na tem i oni i wy — potrzeba reformy, koniecznie potrzeba reformy. Dajcie mi w ręce Porzecze na lat kilkanaście, a obowiążę się spłacić długi i oddać wam je z podwojonemi intratami, uregulowane według pewnych zasad. Polecić to myślę Tymlowi, który zrobi z tego angielską, postępową, wzorową fermę, nie poznacie Porzecza.
— A! wuju, zawołała Anna, to dla nas pełne pamiątek miejsce; niechże Bóg broni!
Dembor obrócił się, popatrzał długo na nią, i bez oznaki wzruszenia i niecierpliwości, chłodno choć w nim czuć było tłumioną irytację, zakończył:
— Jak sobie chcecie, róbcie jak wam lepiej, nie śpieszcie się tylko z ostatniem słowem, bo byście mogli tego żałować... Potrzeba coś postanowić przecie i wziąć się do czegoś.
Michał podniósł głowę.
— Myślimy i chcemy pracować — ale, kochany wuju, nie niszcząc pamiątek po matce i nie zmieniając gwałtownie tego co uświęciły wieki. Polepszenia mogą przyjść powolnie, stopniowo, i wyniknąć z samej potrzeby, bez naśladowania obcych, które nas zniemczy, wynarodowi, zanglizuje, zetrze cechy słowiańskie i rodowe. Nasz kraj, jego przeszłość, urządzenie dzisiejsze, natura, charakter, wskażą możliwe udoskonalenia, kierunek ich i granice.
— Jak na artystę nie źle się wykręcasz — rzekł wuj zakładając wedle zwyczaju ręce na piersi z uśmiechem zawsze dosyć pogardliwym. Ale znane mi są te teorje odkładające wszystko na jutro... no! drugim razem pomówimy o tem obszerniej.
Tak się odbyło pierwsze spotkanie biednych sierot z naturalnym ich opiekunem, i oboje strach przejął w obec tej tak nieubłaganej konieczności robienia gwałtownie grosza, powiększania majątku, wywracania wszystkiego, w imie dobra ich i powszechnego. Przestraszeni wrócili wieczorem do swojego mieszkania i długo w noc dumali nad przyszłością. — Michał dojrzewał w tej pracy wewnętrznej, Anna nabierała sił dla niego, widząc jak go wiele życia zmiana kosztować będzie.
Niespodziany traf przyszedł w pomoc sierotom, właśnie w chwili, gdy nie wiedzieli już jak się bronić najlepszym chęciom najradykalniejszego z wujów. W kilka dni po ich przybyciu do Demborowa, gdy o Porzeczu i jego przyszłości najgoręcej rozprawiano, usiłując ich przekonać, że jeśli nie Tymlo, oni sami do góry nogami wszystko w niem przewrócić powinni — Dembor odebrał przerażającą wiadomość, że proces ów o którym wspomnieliśmy, lat kilkadziesiąt ciągnący się, który uważano za rzecz niezmiernie małej wagi, nabrał nagle grożącego znaczenia.
Dobra dziedziczne, a nawet nabyte przezeń później, pretensjami uroszczonemi zagrożone zostały, gdyż nieprawne a długoletnie posiadanie pierwszych którego dowodzono, pociągało za sobą kalkulację z dochodów, i niesłychane zrodzić mogło rachunki. Wypadek ten w chwili największego ubezpieczenia i spokoju spadł jak piorun na Demborów — posiadanie długie, samo przeciągnienie procesu jeszcze ojcowskiego, dawało jakąś pewność, nigdy na myśl nawet nie przyszło panu Janowi, żeby go kto wyzuć mógł i śmiał z majętności, z tak pracowicie urządzonej i silnie dźwigniętej fortuny, której się niemal dorobił, oczyszczając i podnosząc jej wartość.
Jakkolwiek mężny i pan siebie we wszystkiem, Dembor noc przebywszy bezsenną, wstał z łóżka po tej wiadomości zmieniony do niepoznania, zesłabły, zachwiany tak, a niemający się czego uchwycić, że kilku dni potrzebował żeby znów sobą owładnąć. Po całym domu przestrach się rozszedł i twarze wywróciły okropną, nieopisaną boleścią... zapomniano zupełnie o sierotach. Tymlo zaczął się zaraz wybierać do stolicy, Dembor po całych dniach pisał noty i szperał w papierach, sama pani grała komedję odwagi i rezygnacji z talentem panny Rachel, w duchu wierząc, że to strachy na Lachy dla utargowania czegoś, a mąż niebezpieczeństwo usunie — oczy panny Emilji zaszły mgłą jakiejś melancholji.
Dom ten przed kilką dniami tak chłodny, tak regularnym żyjący żywotem, wstrząsł się cały i osmutniał jakby nań spadła żałoba, jakby przeszła śmierć... Dzieciom z Porzecza nie wypadało w takiej chwili opuszczać wujostwa, ale na nie nikt nie zwracał uwagi, a serdeczne ich pociechy, czerpane w źródle z którego nigdy nikt pijać nie był zwykł, zdawały się niesmaczne i nudne. Michał i Anna uczuli to inaczej, ale nie mniej pewnie od tych, dla których groźba ubóstwa sama już tak była straszną; — pojęli sercem, że to co dla innych byłoby nieszczęściem dotkliwem, ale przemijającem i podrzędnem, dla ludzi którzy zbudowali całą swą przyszłość na dostatkach, nieopisaną, ostateczną stawało się klęską. — Nie było w sercach tej rodziny uczucia do któregoby mogła się uciec po ratunek, nie było schronienia przed burzą, ani środka do podźwignienia.
Ale w jaki sposób tak praktyczny i tak wyłącznie staraniu o pomnożenie majętności oddany człowiek mógł się narazić na całkowitą jej utratę? — tego nie pojmowali, ani Michał ani Anna zdać sobie sprawy nie umieli z nieopatrzności Dembora. Istotnie, winy w tem jego było najmniej — spadkiem po ojcu wziął proces i jego skutki pan Dembor — jestże co na świecie tak podległego rachubie niechybnej, tak stałego i pewnego, na czemby się oprzeć, czemuby całkowicie zaufać można? Jestże położenie któregoby jedno tchnienie woli Bożej zdruzgotać i w proch obrócić nie mogło? Jestże człowiek któryby zaufawszy w dostatkach Hioba, nie mógł się zbudzić w Hioba barłogu??
Dzieci pani Solskiej zapomniawszy z czem przybyły, o sobie i o własnem strapieniu, bolejąc nad cudzem, całe się oddały na posługę nieszczęśliwym krewnym, których przestrach upadku przeraził tak śmiertelnie...
Nic się jeszcze w ich położeniu nie zmieniło, nic im nie odebrano, nie wydarto ani cząsteczki tych skarbów, które dla każdego z członków rodziny innej a nie mniejszej jak u Dembora były wagi — a już cierpieli okrutnie — cóżby się stało z niemi, gdyby istotnie dotknęła ich nędza i los zepchnął na dno spółeczne, zkąd z takim trudem dobywać się przychodzi, gdzie życie tylko rezygnacja chrześcjańska osładza???
Tymlo trzeciego dnia po odebranej wiadomości wyjechał pocztą do stolicy dla pilnowania nieodstępnie tak nagle ważną stającej się sprawy, Dembor w drugą ruszył stronę, nawet pani sama swych literacko-społecznych stosunków chcąc użyć na korzyść interesu, wybierała się z córką do miasta, więc dzieci nasze musiały wreszcie uczuć, że tu były całkiem niepotrzebne, raczej zawadą niż pomocą.
Dembor na odjezdnem pozwolił im robić co chciały, żeby się od nich uwolnić, i własnem zaprzątnieniem wytłumaczył z tego, że się niemi zająć nie może. Nie nalegał więcej o reformy żadne, nie starał przekonywać o ich potrzebie, bolał już tylko nad sobą, i nie myślał na cudzą chorobę wynajdywać lekarstwa...
Jednego więc poranku Iwaś z wielką swoją radością zaprzęgał znowu gniadosze do starego powozu, Piotruś poprzywiązywał tłumoki, i dzieci powróciły do Porzecza.
W progu starego dworu rotmistrz ich powitał otwartemi rękami, uśmiechnioną twarzą.
— A! przecież wracacie! zawołał z wymówką — a mnie tu tak bez was nudno było, gdybym codzień nie wyglądał i nie spodziewał się, nie wiem jakbym wyżył. Toż to mi się wiekiem wydały tych kilka tygodni... a takeście mi pomizernieli w tem praktycznem powietrzu!
— Bo, wiesz stryjaszku, trafiliśmy tam właśnie na wielkie strapienie.
A! cóż się stało? zachorował kto? umarł broń Boże!
— Nie, ale ten proces.
— A! jakiż! ten stary?
— Ten stary.
— Odezwał się, co?
— I grozi...
— Ale go jeszcze nie przegrali w senacie?
— Nie, chociaż sama obawa już tak ich dotknęła...
— Biedne ludziska, serdecznie mi ich żal! ten proces miljonowy najobojętniejszemu z ludzi krwi by napsuł... człowiek przywyka do majętności, zrasta się z tem co posiada... cóż dopiero jemu, im! co taką do grosza przywiązują wagę!
— Kochany rotmistrzu! zawołał Michał, nie chcę być bogatym, ani przywykać do tego co Bóg rozpożyczył, jeśli ma tak kosztować wiele, gdy się z tem przyjdzie rozstawać.
— Ale ba! nie każdy bo znowu tak się przywiązuje do tego miedziaka — odparł staruszek ściskając Michała — ot widzisz mnie, miałem i ja coś, straciłem wszystko, a jak ciebie i Anusię kocham, kiedym nazajutrz po wydziedziczeniu obudził się rankiem wiosennym, goły jak turecki święty, a swobodny jak ptaszek na gałązce, nie czułem najmniejszej w sercu boleści, ani smutku, ale jakąś tylko błogą tęsknotę, z którą mi nie było gorzej na świecie jak wprzódy. A! dziś, dziś, nie głupim żeby się wbijać w mienie, to kłopot a frasunek! Byle serca ludzkie, byle kąsek chleba, to i dosyć dla człowieka!
— Nie każdy może mieć filozofję, kochany stryju, — odezwała się Anna — to znowu wyjątkowa rzecz takie diogenesowskie usposobienie.
— A zapewne moje dziecko, ale że nie każdy Diogenesem być może, nie każdemu też trzeba się starać być Midasem i czytać i pracować i myślić i pocić się tylko dla grosza. Ci ludzie z naszego kraju, pod pozorem postępu, chcą uczynić warstat i kantor, ale na to Bóg nie pozwoli, a i sensu przecie jeszcze mamy tyle, że się w porę opatrzym i na przyzwoitej granicy staniemy.
— Aha! stryjaszek przecie dopatrzył się granicy! rozśmiała się Anna.
— Oddawna, wy ją teraz powróciwszy z Demborowa, lepiej odemnie znać będziecie. Ale o tem potem, rozgośćcież się i spocznijcie.
Anna nie pytając więcej, biegła na powitanie Klembosi, swej starej piastunki, ludzi dworskich i stworzeń, które z gwarną radością naprzeciw niej leciały.
Co żyło we dworze ruszyło się z powitaniem ukochanych dzieci, starzy gracjaliści z oficyny, ze dworków, stare pieski ze swoich koszyków, hodowany żóraw, siwe gołębie i dzieciaki robiące w ogrodzie, i przyjaciółki stare, dla których Michał i Anna byli jakby własnemi dziećmi. Wszystko to pospieszyło z poszanowaniem i poufałością razem, z radością szczerą, pełne mając słów serca i usta, każdy wołał, wyprzedzał, a rotmistrz uśmiechał się patrząc z uszczęśliwieniem wewnętrznem.
— Wszystko można stracić z dopustu Bożego, zawołał, ale serc ludzkich nic wam nie odbierze, pókiście, ich warci, i to skarb lepszy nad kowane grosze. W najcięższem strapieniu znaleźlibyście zawsze z kim je podzielić, boście nie ekonomicznych ale ewangelicznych trzymając się zasad, zamiast reformować ludzi, kochać ich umieli. Miłość jedna taki owoc dać może, miłosierdzie wyrozumowane nigdy — co się rozumem robi, za to kpinami płacą...
Powróćmy jeszcze na chwilę do Demborów. Niebezpieczeństwo może nie było jeszcze tak wielkie, jak przestrach, który je zolbrzymiał. Dla ludzi, którym nawet na myśl nie przyszło nigdy, by utracić mogli prawnie i uczciwie nabytą własność — groźba zmiany stanu zadała boleść niewypowiedzianą. Nigdy żadne z nich nie przypuściło na chwilę, by zamiast wzrostu przyjść mógł upadek, a na ten cios ani lekarstwa w duszy, ani nawet rezygnacji wydobyć z siebie nie mogli. Dembor osłupiał w pierwszej chwili, zdało mu się to snem jakimś przykrym i zmorą nieprawdopodobną. Wprawdzie obrachowawszy się widział, że w najgorszym razie cośby mu jeszcze zostać musiało, ale stosunkowo do znaczenia teraźniejszego, do potęgi jaką posiadał, ta resztka byłaby nieznaczącym, lichym skrawkiem, którym obdzielić się było trudno.
Tak wszystko w świecie jest warunkowem, co dla jednego stanowi niedościgniony ogrom, dla drugiego jest prawie niczem. Po zaspokojeniu pierwszych istotnych potrzeb, od dostatku do bogactwa nieskończony gościniec, którego nie widać celu. Im więcej się posiada, tem więcej pragnie. Sam człowiek potrzebuje mało, ale w miarę możności tworzy sobie potrzeby sztuczne i cele coraz nowe, by się rozpostarł z żądzą i zawsze miał czego pragnąć.
Jednym z tych celów jest pomnożenie bogactwa w widokach dobra kraju, a tem teraz wojują ci, którzy tchnąc egoizmem, przyznać się do niego nie chcą.
Nie przeczę, że dobry byt materjalny wywiera wpływ przeważny na ukształcenie moralne i wyrobienie się duchowe, ale cywilizacja teraźniejsza zaślepia nas, nie dając rozpoznać granicy, gdzie się kończy rozumna zapobiegliwość i postęp rozsądny, a poczyna szał handlarski, spekulacyjny i zupełne zmaterjalizowanie ludzkości. Stara Europa wyrobiła sobie całkiem fałszywą teorję, której słucha właśnie dla tego, że jest dogodną a fałszywą, że pochlebia wszystkiemu co wiedzie ją do zguby, najgorszym zachceniom, najpodlejszej chciwości. Cywilizacja dzisiejsza całkiem i wyłącznie materjalna, wartość człowieka mierzy jego praktycznością, wartość wynalazku zastosowaniem, i dla tego nie ma w łonie jej ani bohaterów i istotnie wielkich ludzi, ani wielkich prawd zasadniczych. Znajdzie się jakiś Cobden, zrobi się stearyna, wygotuje kauczuk, i wyrośnie Ludwik Napoleon, ale z tych zasad w jakich żyjemy, nie może powstać ani prorok, ani bohater, ani poeta wiekowy, ani Kolumb, coby miał widzenie nowego świata, ani żadna wielka prawda, któraby odrodziła ludzkość. Wszystko maluczkie i praktyczne jak my sami... kraj każdy przekonany, że byle dobry byt i bogactwo, na ich pognoju wyrośnie już samorodnie wszystko, czego więcej być może potrzeba — pilnuje tylko materjalnego postępu, ulepsza pługi, buduje fabryki, zapobiega materjalnej nędzy, a gotuje daleko straszniejszą duchową. W krajach, gdzie już ta cywilizacja stanęła na najwyższym szczeblu rozwinienia, widzimy jej owoce — w pośród kolei, fabryk, wśród nagromadzonych bogactw, ludność zbestwiona i wynędzniała, ogłupiona, bez kawałka chleba często, lub w dostatku a bez czucia i myśli, wystawia najstraszniejszy kontrast bogactwa materjalnego i nędzy moralnej, odrętwiałości i zestarzenia straszliwego. Nigdzie jeszcze równolegle postęp materjalny nie sprowadził za sobą rozwinienia i spotęgowania moralnego — chleb będzie, ale serc nie stanie.
Ludzie sumienniejsi poczęli się postrzegać zapóźno, i wielcy przedsiębiorcy zatroskali się już o szkółki, o książki, o wychowanie dzieci, ale i tu sfałszowane pojęcia poprowadziły drogą niewłaściwą. Wszędzie falanster i zepsuty klasztor bez wiary zastępuje rodzinę, wszędzie najemnik w imieniu społeczeństwa, staje na miejscu ojca, matki, płatna nauka ma starczyć za serdeczną, domową, a stowarzyszenie, które dało wielkie owoce w spekulacji, zastosowywa się i tu, jak do wszystkiego — ale tu już bezskutecznie. Formy są, ducha nie ma. Przypuściwszy nawet, że pilne staranie zaradzi moralnemu zepsuciu, jakie ten stan rzeczy w Europie wyrodzić musi — świat, który stworzy cywilizacja ta, będzieli światem wedle myśli Bożej, czy wedle idei ludzkiej??
Nie — jest kres, na którym się zatrzymać potrzeba, by ludzkości w stado wyrobników bezmyślne nie przerobić! Jeszcze dziś lud nasz nie zepsuty, bo nie zmaterjalizowany, śpiewający pieśń swoją odwieczną, patrzący z radością w słonko, trochę leniwy, ale umiejący kochać i płakać, lepszy jest od równej mu klasy w krajach, w których cywilizacja nas wyprzedziła.
Aby się o tem przekonać, dosyć jest wziąć nawet tablice statystyczne i najściślej obrachować stosunek ludności i występków, lub co lepiej, przejechać nasze kraje ubogie, potem pójść do najpostępowiej urządzonych, poszukać tam i tu serca, miłosierdzia, uczucia braterstwa, poezji nareszcie... zobaczymy gdzie więcej ich będzie.
A po owocach poznając, co ostatecznie daje za rezultat zbyt wyłączne zaprzątnienie się zdobywaniem bogactw — należałoby w porę się obejrzeć, dokąd kraj nasz pozorem postępu prowadzimy. Więcej serca a mniej agronomji, na Boga; teorje Bastiata, Liszta, nie zastąpią ewangelji... Chciałbym tylko żeby mnie dobrze zrozumiano; — powiecie: nic więc robić nie potrzeba, nic przedsiębrać, usiąść z założonemi rękami i zamrzeć w nędzy, płacząc nad rzekami Babylonu...? Nie! to druga zła ostateczność, to drugi kraniec, od którego uciekać potrzeba — ale pomiędzy niemi szerokie pole, na którem naszą drogę wyszukaćby należało. Nikt mi nie zaprzeczy, że narody jak indywidua nie wszystkie jednakie mają charaktery, posłannictwa i przeznaczenie; że najfałszywiejby poczynał, ktoby ludzi nie bacząc na ich usposobienia na jedno kopyto chciał przerabiać, a występnym by był, zamierzający toż samo uczynić z narodem. Przecież najpilniej nam naśladować tych, których charakter, losy i posłannictwo całe od naszych są różne. Może w widokach Opatrzności zachód ze swą cywilizacją materjalną jest potrzebnym przykładem, i gra rolę pijanego Iloty... za cóż my szaleć z nim mamy? za cóż ślad w ślad iść za nim? Jest wiele i u nas do uczynienia, ale na pierwszym celu chleba i dobrego bytu kłaść nie potrzeba, bo ten cel pierwszy stanie się wkrótce jedynym.
Mamy już przed oczyma kraje, w których pomimo kilku słów pięknych a szumnych, barwiących każdą czynność — wszystko co się czyni nie z wyższym celem jakim, ale w widokach tylko materjalnych zdobyczy się przedsiębierze... Cóż za tem? oto ostygnienie ducha, oto zamiast Bożej rozmaitości ludów, z których każdy powinien mieć swoją fizjognomię, rolę i cel odrębny, szczepi się kosmopolityzm chłodny i zobojętnienie za najważniejsze dla ludzkości zadania, a krzewi choroba Bursy i spekulacji. W Ameryce więcej dziś obchodzi wszystkich bawełna i cukier, niż rozszerzanie się głupiego Mormonizmu, a ci co dobijają się swobód własnych, nie dopuszczają emancypacji murzynów dla tego, że ich plantacje ucierpiałyby na niej. W Anglji pod pokrywką najważniejszych kwestji spółczesnych, los fabryk i handlu jest najgłówniejszym motorem wojny i pokoju. Nie ma idei wyższej, szlachetniejszej, wznioślejszej, któraby w tych ciasnych mózgach a ciaśniejszych jeszcze sercach handlarzy i spekulantów pomieścić się mogła. Dziś dobroczyńcą ludzkości zowie się maszynista, a wielkim bohaterem ten co most zbudował, po którym przewożą towary i bydło. Nieznacznie tak skutkiem tego zaprzątnienia materjalizmem, zeszliśmy, schodzimy na przekupniów, na handlarzy, a ten co zarobił najwięcej, co się zbogacił najprędzej, komu się ani razu nie ośliznęła noga, zyskuje w dodatku wieńce nieśmiertelności i imię bohatera.
Ostatnim wyrazem wieku staje się praktyczność, co się udało, co praktyczne, to dobre, co jest (po Heglowsku) jest rozumnie i dobrze... Esempre bene. Fakta stają się konieczne, a byle jaka konieczność moralną, siłą świętą, zdobycz prawną. Iść drogą legalną a praktyczną, oto cel jedyny człowieka postępowego.
Ten błąd u innych przegniłych narodów, ani zadziwia ni smuci — jest w nich skutkiem chorobliwego ich stanu przygotowanego wiekami — ale szczepić sobie zarazę dobrowolnie, uporczywie, ochotnie, z zapałem, jak my dzisiaj czynimy — to przynajmniej nierozumna i niepostępowa. Krzyczeliśmy dawniej na naśladownictwo w literaturze — ale czemże ono było w stosunku do tego małpiarstwa na tak potężną skalę! Tamto mogło za sobą pociągnąć tyko zepsucie smaku, to upadek moralny niepodźwigniony, przetworzenie nas na istoty bez charakteru, bez znaczenia. Zyszcze kraj na gospodarstwie i przemyśle, ale my dla tej odrobiny zarobku wyrzeczem się siebie, i za lat sto nikt nas od żydów, od niemców i od całej rzeszy handlarskiej kosmopolitów nie pozna.
Możnaby myśleć że się za tym właśnie uganiamy celem — i pragniem jeno tego.
I znowu zbiliśmy się z drogi! — ani wiemy jak do powieści powrócić! Mieliśmy podobno zajrzeć do pustego Demborowa, a raczej poszukać po świecie rozpierzchnionych groźbą burzy członków rodziny — a poszliśmy Bóg wie gdzie i po co, wiedzeni niepokojem o przyszłość, którą nam z najlepszemi chęciami nieopatrzni ludzie gotują. Należałoby zakończyć tę długą chryję błagalnem wołaniem z Pawłem Świętym:
— Nie wygaszajcie ducha! Nolite spiritum extinguere. Nie wygaszajcie ducha, bo nie w groszu i bogactwie jest przyszłość narodów, ale w duchu jakim tchną.
Ale zdaż się na co wołanie nasze? ot, powróćmy lepiej do jasełek zwykłych... a Bogu polećmy nasze losy i przyszłość... zarozumiałość ludzka upamiętać się może.
Z Demborowa z uczuciem nieopisanej trwogi rozpierzchło się wszystko na strony. — Tymlo, starszy Dembor, pani z córką, pobiegli ocalać wszelkiemi środkami zagrożoną fortunę. Żadne z nich pojąć nie umiało, jak się bez niej obejść potrafią, co poczną? a tymczasem samo niebezpieczeństwo upadku, już siało między rodziną niesmaki i poróżnienie, rozdzielając co złączyć się ściślej jeszcze było powinno.
Wszyscy po cichu obwiniali człowieka, który dotąd za najpraktyczniejszego uchodził. Tymlo nawet nie krył się wcale z wyrzutami przeciw ojcu; pani Demborowa w duchu mogła teraz zwycięzko wywieść przekonanie swoje, że to był umysł ciasny i niedaleko widzący... nawet cicha Emilja szeptała wzdychając: Prawdziwie, to nie do pojęcia, żeby ojciec był tak nieopatrznym!
On, nic w istocie nie winien, spuścił sam głowę jak winowajca i powtarzał po sto razy na dzień zarzuty, jakie mu drudzy tajemnie czynili... rozbierał każdy swój krok, szukał błędów... czuł się niewinnym, a jednak nie mógł darować sobie, że nie przeczuł i nie odwrócił niebezpieczeństwa.
Zachwiał się w nienaruszonej dotąd wierze w siebie, jedynej jaką miał, i obłąkał, tracąc przytomność, jak niebezpiecznie chory, któremu śmierć zajrzała w oczy, chwytał myślą pierwsze lepsze środki zaradcze i skuteczności ich nie umiał już rozróżnić.
Tymczasem Michał i Anna powróciwszy do Porzecza, rozpoczęli dawne życie pierwszym trybem, ale z nowym zapałem. Widok Demborowa przywiązał ich więcej jeszcze do cichego i miłego ustronia, w którem tak dobrze im było. Dla Michała tylko gospodarstwo Demborowskie było bodźcem do pracy. Nie przyjmując całkowicie zasad wuja, poczuł się jednak do pilnego obowiązku wejrzenia w stan majątkowy i usiłowań polepszenia bytu, jeśli nie sobie, to tym którzy go otaczali... Michał, choć duszą całkiem artysta, nie był z tych ludzi, którzy się do obowiązkowej pracy acz nie miłej, bez wstrętu zaprządz nie umieją — żywioł artystyczny był dlań wszędzie, wieś kochał, a cokolwiek czynił to z przejęciem i zapałem. Zdawało mu się też wbrew wszystkiemu co dziś przyjęto za pewnik, że pierwsze ukształcenie artysty jest na wsi, że samotność podnosi duszę, zapatrywanie się na naturę otwiera ją, żywot prosty i cichy oczyszcza i spotęgowuje człowieka, nie zachciewało mu się za granicę, ani tęsknił za innem pięknem nad to, którego pierwiastki miał w koło siebie. Zdawało mu się że zadaniem artysty nie jest zcudzoziemczenie i skosmopolityzowanie, ale użycie tych żywiołów jakiemi go Bóg otoczył, i wyciągnienie poezji z rodzinnych nasion własnej ziemi i życia.
Powróciwszy z Demborowa, Michał wejrzał zaraz pilniej w gospodarstwo i interesa Porzecza, które dotąd znał tylko powierzchownie, i oswajając się z niemi dostrzegł, że położenie ich było daleko trudniejsze i gorsze niżeli sobie wyobrażali, a zaradzić mu bez wielkich i stanowczych ofiar nie było podobna... Szereg maleńkich dłużków codzień wyrastał, zaległości różne pokazywały się co chwila, wielka majętność którą wzięli w spadku, była tylko złudzeniem.
Za życia matki i dzieciństwa sierot spłaciło się nieco ciężarów nagromadzonych nieopatrznością ojcowską, ale pod koniec pani Solska zaniedbała się trochę, nie wszystkie spłaty uiszczano w terminie, co chwila upominał się ktoś o zaciągnione procenta, wystarczyć na wszystko zdawało się niepodobieństwem.
Michał przerażony osmutniał, i nie bardzo wiedział co począć, obawiał się mówić o tem Annie żeby jej nie przestraszyć, sądząc że o prawdziwym stanie interesów wiedzieć nie może — i niespokojny pobiegł po radę do rotmistrza.
— Stryju kochany, rzekł do niego, kryjąc jak mógł swój smutek — trochę nie wiem jak sobie począć, przy mojem niedoświadczeniu. — Prawdą a Bogiem, mamy na Porzeczu długów więcej niż sądziłem z początku, nie wiem czy nam życia wystarczy na rozplątanie tego węzła... i czy z tego wyjść potrafimy... coby tu robić wypadało?
— A tego to i ja tobie nie powiem, moje kochanie, odparł wpatrując się w niego bacznie rotmistrz, który siatkę wiązał — to tylko wiem, że choćby najgorzej przyszło, o was się nie boję. Bóg poczciwym nie poskąpi swej opieki, a czy finalnie na czterech wioskach będziecie gospodarowali i żyli, czy na jednej, czy bez żadnej, to mi się znowu nie tak bardzo ważnem zdaje zadaniem! Zresztą ja nie fachowy jak wiecie, trzebaby się prawnika poradzić.
— Ale kogoż i jak, żeby Anny nie przestraszyć?
— Anna ma rozum, nie masz się co lękać o nią, a co się tycze wyboru człowieka, co tu myśleć długo, weźmiecie starego Manusiewicza. — Przyjaciel waszego domu od lat dwudziestu, głowa dobra, serce poczciwe... u mnie zaś, kochanie, przedewszystkiem serce... ono da nawet głowę temu co jej nie ma, a głowa serca nie zrobi, to darmo.
— Poślijmyż po Manusiewicza, ale jakoś tak żeby się Anna nie domyślała po co.
— To trudno, moje serce, ale Anusia, hic mulier, nie trzeba się o nią obawiać.
Michał wyszedł pisać list, i zaledwie się za nim drzwi zamknęły, Anusia wbiegła do stryja z minką wesołą na pozór, ale trochę zafrasowaną, obejrzała się naprzód, popytała o brata i przypadłszy do stryja szepnęła mu:
— Kochany stryjciu... boję się o Michała, widzę go jakoś od dwóch dni niespokojnym... niechce mi powiedzieć czego. Musi się martwić interesami.
— Toby był głupi moje serce, rzekł chłodno staruszek, albo jest na nie rada, albo nie ma, w obu razach trzeba zrobić co można, a życia sobie truć nie warto.
— Ale on ucierpieć może, nie dla siebie... dla mnie rzekła Anna. Po prawdzie powiedziawszy stryjaszku, domyślam się, jestem pewna, że interesa Porzeczańskie trochę są zawikłane i nie tak dobrze stoją jak się jemu zdawało. Gotów się tem gryść.
Rotmistrz spojrzał jej w oczy z rozczuleniem i pocałował ją w głowę.
— Nie turbuj się dziecko kochane, Michał ma rozum, właśnie przed chwilą poradziłem mu żeby sobie do pomocy wezwał poczciwego Manusiewicza.
— Ale to właśnie i ja chciałam mu tę myśl poddać.
— Toście chwała Bogu na jedno trafili... idźcież się rozgadajcie.
— Nie, odparła Anna, nie chcę się w to wdawać bardzo troskliwie, Michał pomyślić może, że mnie to tak obchodzi, a mnie nie o siebie wcale, ale o niego szło tylko.
I z tem wybiegła Anna, a Michał wyprawił z listem do starego prawnika.
W kilku słowach powiemy, kto był pan Manusiewicz, dawny mecenas i adwokat, dziś posiadacz małego w okolicy folwarczku.
Samo nazwisko jego wskazywało ormiańskie pochodzenie, jakoż w istocie z rodziny od wieków we Lwowie osiadłej pochodził. Nie wiem jakim trafem bardzo młody jeszcze dostał się do Warszawy na dependenta, mozolnie i powoli małego grosza się dobił, wyszedł na chleb własny i nigdy go nie miał wiele. Uczciwszego człowieka trudno było znaleść, ale ta cnota spartańska i bezinteresowność sprawiły, że przy najszczęśliwszych okolicznościach, ogromne robiąc interesa, zawsze z nich z małą bardzo wychodził korzyścią, a czasem ze szkodą własną. Wzywano go na rady, powierzano mu najdraźliwsze sprawy, ufano całkowicie, ale że wymagającym nie był, wartość swojej pracy sam zniżał, przyjmował co mu dawano i wielkie datki odrzucał, jak skoro po nim żądano czego wątpliwego — bić się musiał ciężko, nim jakiej takiej niezależności dochrapał. Wiele spraw najkorzystniejszych odrzucał jak skoro mu się nie bardzo prawemi okazały, wielu sobie ludzi naraził, ale ani długie ubóstwo, ani prześladowania, nie zbiły go z drogi po której szedł z godnością, zmuszając do szacunku nawet nieprzyjaciół swoich.
Na oko nie była to wcale figura heroiczna. Mały, gruby, czarny, ciężki, i niezgrabny, z twarzy wyglądał na starą włoską karykaturę, z postawy na pragskiego rzeźnika, w towarzystwie chodził jak okradziony, ale przy pracy dopiero i u dzieła poznać go było można lepiej. Niezgrabne rysy rozjaśniały się jakby cudem, oblicze umiało wypięknić, zapalało się oko pod brwią nawisłą, rozprzestrzeniało czoło, otwierały usta, nabierał siły w mowie, energji w ruchach, i przeważnie działał na otaczających, zmuszając ich do podzielenia swego przekonania. Nie ustąpił nikomu w świecie gdy szło o prawdę, nie oszczędzał niczyjej miłości własnej, nie targował się z sumieniem — z drogi nikt go zbić nie potrafił, ani wymódz uległości kosztem przekonań, lub tylko pobłażania złemu. Trzeba go było przyjąć jak był lub całkiem nie zaczepiać.
Z takiemi usposobieniami, do pięćdziesięciu kilku lat różne przechodząc koleje, zawsze spodziewając się czegoś dorobić większego, ostatecznie Manusiewicz ledwie uciułać potrafił około sześciudziesiąt tysięcy złotych, i za te maleńki kupiwszy folwarczek, usiadł odpoczywać. Ale i tu mu pokoju nie dawano, a usłużny był, uczynny i litościwy przy swej szorstkości powierzchownej jak nikt, a z nawyknienia do pracy, szukał zajęcia i sam się na nią nastręczał. Los szczęśliwy posadził go niedaleko Porzecza i poprzyjaźnił z tym domem, pokochał staruszkę panią Solską, która mu po sąsiedzku nieraz dopomagała do gospodarstwa, z rotmistrzem żyli jak bracia, dzieci, sieroty niemal jak własne uważał, szczególniej Anusię, gotów będąc ostatkiem sił i grosza pracować dla nich i bronić ich.
Po śmierci pani Solskiej raz czy dwa już był w Porzeczu, ale że nigdy nic za radę i pracę przyjąć nie chciał, a miał zawsze co czynić w domu gdzie się ledwie niedostatkowi opędzał, żywiąc ubogą rodzinę którą przy sobie utrzymywał, Michał i Anna nie śmieli się do niego udawać i czas mu zabierać. Teraz dopiero gdy rotmistrz wskazał potrzebę powołania Manusiewicza, zarazem uczciwego i zdatnego człowieka, do rozpoznania ogólnego stanu interesów i zawyrokowania o nim, Michał go listem do Porzecza zaprosił.
W parę godzin stary usiadłszy na bryczkę i uzbroiwszy się w dwie pary okularów bez których stąpić nie mógł, bo oczy miał zmęczone, ochotnie i żwawo pospieszył na wezwanie.
Od dwóch dni obrzucony papierami, okrywszy czoło umbrelką zieloną, Manusiewicz siedział zamknięty w osobnym pokoiku, do którego nikogo nie wpuszczał, gdyż miał tę wadę, że sobie roboty nie dawał przerywać, i nachodzących go nie w porę, czasem nawet trochę niegrzecznie odpędzał. Zrana po kawie szedł zaraz do kancelarji, pisał i czytał do obiadu, po obiedzie zdrzemnąwszy się, powracał znów do herbaty tylko i na wieczerzę dopiero schodził do salonu, okulary do futerałów pochowawszy. Ale dotąd nikt na jego twarzy poczciwej, zamyślonej, zwykle smętnej i nachmurzonej poznać nie mógł, co tam się z rozpatrzenia papierów pokazywało. Wzywany do niektórych objaśnień Michał, ani badający go poufale rotmistrz, nic się dowiedzieć nie umieli, Manusiewicz zbywał ich niekiedy zżymając się niecierpliwie.
— A! poczekajcież! poczekajcie... nie razem Kraków zbudowany, co ja wam powiem, ja sam jeszcze nic nie wiem... Co mam darmo banialuki prawić... dajcie mi czas... ja tak w chwili pochwycić nie mogę wszystkiego, stary jestem maruda...
Nic nie mówiąc i nie dając poznać po sobie co myśli, pracował mecenas tydzień, dopytywał, spisywał, sprowadzał, dochodził, jeździł po folwarkach, posyłał do akt, nareszcie w sobotę wieczorem po wieczerzy gdy się rozchodzili z salonu, kiwnął nieznacznie na rotmistrza i w milczeniu przez dziedziniec poprowadził go z sobą do mieszkania.
Rotmistrz pośpieszył niespokojny trochę.
— No, rzekł zawsze gorąco kąpany — nie piecz-że mnie już stary na wolnym ogniu — juściż do tej pory wiedzieć musisz.
— Właśnie mój rotmistrzu, potom cię i wezwał, żeby z tobą rozumnie pogadać.
— Choćby głupio, abyś raz przecie gębę otworzył...
— A! jak głupio, to lepiej milczeć, rzekł uśmiechając się smutno ormianin — posłuchajże no stary, dodał ciszej i podchodząc do niego — tu nie ma co w bawełnę obwijać... nie dobrze jest...
— No, a cóż tam złego!
— Rozpatrzywszy się, rozliczywszy, rozmyśliwszy, rozrachowawszy wszystkie sperandy, ot dzieciom nie wiele zostaje. Mogąć one kawęczyć i powoli się wypłacać wierzycielom, bo im tam nikt dokuczać nie będzie i kredyt by znalazły, ale na to życie stracą w niewoli, i trudno jeszcze żeby się oczyściły. Majątek duży, ale w trzech częściach cudzy... jak to im powiedzieć? zgryzą się bardzo biedne dzieciaki... jak myślisz?
— A juściż nie powiem żeby im było miło — odparł rotmistrz, ale Michał i sam czuł że coś koło nich nie najlepiej, kiedy asindzieja wzywał. On i Anna przygotowani są na wszystko! Nie juścić jednak i Porzecza się im wyrzec przyjdzie?
— Porzecza samego, nie wiem, rzekł Manusiewicz, ale reszty majątku pewnie, jeśli chcą pokoju i swobody.
— Oddać w cudze ręce ten kątek ziemi, ukochany, z tylą dla nich drogiemi pamiątkami, bardzoby było boleśnie... rozdzielić się z ludziskami do których są przywiązani, to trudno pomyślić.
— Mogłoby im też Porzecze zostać, rzekł Manusiewicz powoli... Zresztą, słuchajno Rotmistrzu, jeśli się chcą zaprządz do niewdzięcznej pracy i życie oddać dla zatrzymania przy sobie całej majętności, jeśli Michał zechce poszukać bogatego ożenienia i zaprzedać się za kilka kroć... jeśli się wyrzecze artystycznej swej żyłki, ekonomować postanowi i rachmistrzować, ha! ha! — któż wie, choć to niebezpieczny azard, ale za lat dwadzieścia wyrobić się mogą.
— E! to już djabła warto, zawołał rotmistrz, rada nie waszecina... co im potem! Byle im kątek został, a chleba kawałek spokojny, dzieci nie będą żądać więcej, Porzecze taki warte do dwóch kroć z towarzystwem.
— Tak, z remanentami zostanie im sto kilkadziesiąt tysięcy, odparł Manusiewicz, ale to nie dosyć wyrzec się kilku folwarków, trzeba będzie zmienić trochę za pański tryb życia, służbę zmniejszyć, na szlachecką zejść tradycję i wyrzec tego państwa, do którego może przywykli.
— Gdzie zaś! oburzył się stryj — a to chyba ich nie znasz — byleby mieli przytulisko dla siebie i kawałek chleba skromny, którymby się ze staremi przyjaciołmi podzielić mogli, nie będą płakać za pozorem dostatku i komedją bogactwa. To poczciwe dzieci!
— Ale jakże im to oznajmić żeby ich nie martwić? — rzekł Manusiewicz zamyślając się.
— Już ja ci się tego podejmę kiedy chcesz, odparł rotmistrz, głowy nie potracą jak Demborowie, którym ten ich proces o mało życia nie odebrał... bo ci słyszę powarjowali formalnie z samego strachu.
— Widzisz waćpan, rzekł Manusiewicz przechadzając się — jeśli chcą spokoju i swobody, mogą się dziś korzystnie wyprzedać, bo majątki dobrze stoją, a ziemia nie lada, kupcy się znajdą na folwarki pojedyńcze... Porzecze mogą sobie oczyścić, a jeśli im Bóg da czego się pracą dorobić, toć ziemi dosyć na świecie, nie przepadnie. Ale jak to im to powiedzieć?
— A cóż, otwarcie, mają wóz czy przewóz, niech wybierają co lepiej. Ja się o nich nie boję, więcej ma Bóg niż rozdał, choćby zresztą i na własną pracę zejść przyszło, młodym to nie tak straszno. Albo to i bogatsi od nich tego losu nie doświadczali?
— Ale ty im to sam jakoś powiesz rotmistrzu, odezwał się mecenas smutnie zwieszając głowę, bo to ja jestem gburzysko niezgrabne i delikatnie, a ostrożnie nie potrafię... a prosto z mostu, jakoś mi dziecisków żal...
— I, wstydź się stary, ściskając go zawołał rotmistrz — czy to już tak wielkie nieszczęście pozbyć się długów, choćby przyszło i trochę poły ponadrzynać? Spokój święty i czyste sumienie, dobrodziejstwo wielkie... dzieci poczciwe i rozumne... Już ja to na siebie biorę, — jutro po mszy świętej pójdziemy do pokoju Anusi, rozmówimy się i zobaczysz jak to pójdzie gładko.
Starzy pocałowali się raz jeszcze ze łzami w oczach i milcząc zamyśleni rozeszli.
Rotmistrz choć tak nadrabiał fantazją, ale kładąc się spać westchnął głęboko.
— Ot! żebym był jak ostatni głupiec, rzekł do siebie, nie stracił ojcowizny, jakby to było dobrze teraz im ją oddać! Masz stary za swoje! było grosza szanować... żeby drugim nie być ciężarem!!!
Pomimo starannego ukrywania się Manusiewicza, nie uszło bacznego oka Anny, ani jego zaprzątnienie, ani narada wieczorna z rotmistrzem. Wiedziała ona równie dobrze jak Michał o złych interesach, a może groźniejszemi je sobie wystawiała niż w istocie były, ale jej nie szło o siebie, tylko o ukochanego brata, i o te istoty biedne, których niedostatek żywił się serdeczną, przyjacielską jałmużną, o rotmistrza, o Klembosię, o chmarę starych sług i rezydentów żyjących na łasce Porzecza.
Chciała choćby ofiarą największą zaradzić przyszłości Michała, i zapewnić spłacenie świętych długów serca zostawionych im przez matkę; potrzeba jej było widzieć się koniecznie z Manusiewiczem sam na sam, i przestrzedz go, żeby nie straszył zbytnio Michała. Położyła się spać z modlitwą na ustach, ale usnąć nie mogła, i do dnia, znając obyczaje mecenasa, który zwykł był rano wstawszy pić wodę w ulicy ogrodowej i długo się przechadzać, pośpieszyła żeby go tam pochwycić.
Na widok nadchodzącej Anny, ormianin który się indagacji obawiał i zrzucił cały ciężar na rotmistrza, o mało ze strachu nie drapnął, ale Anusia tak zdaleka dała mu dzień dobry, że się już wymykać jakoś nie wypadało; pozostał więc, mrucząc sobie coś niezrozumiałego pod nosem.
— Słówko mecenasie, słówko tylko, zawołała przybiegając do niego cała zadyszana i zarumieniona, pozwolisz...?
— Ale, i owszem, całując w rękę, rzekł zmięszany starowina — cóż pani każe? co pani każe?
— Z wielką i nieśmiałą przychodzę prośbą, drogi nasz stary przyjacielu. Ja znam dobrze od dawna interesa Porzeczańskie, Michał o nich nie wie tak dokładnie, on się z niemi dopiero oswajać zaczął, wiem że jesteśmy w bardzo złem położeniu, że możeby wypadło się nam wyprzedawać. Zmiłuj się kochany mecenasie, oszczędzaj Michała, żeby go na razie nazbyt nie przestraszać.
— Ale nie ma bo nic tak bardzo złego, — rzekł Manusiewicz wykręcając się.
— Tem bardziej, przerwała Anna, że ja dla siebie niczego nie potrzebuję i zrzekam się wszystkiego dla Michała. Mama to dobrze wiedziała, bom jej powtarzała często, że za mąż iść nie chcę i nigdy nie pójdę. Nie mam do tego stanu żadnego powołania, dodała z uśmiechem — aż nadto kocham swobodę i niezależność moją, i taka już jestem kapryśna, że niktby pewnie ze mną wyżyć nie potrafił... Michał więc weźmie sobie wszystko... co się tam zostanie, a ja tylko kątek u niego wymawiam.
Manusiewiczowi łzy się w oczach zakręciły.
— Co bo tam panna Anna plecie! rzekł machając ręką, do czego to, do czego!
— Ale wierzaj mi pan, to postanowienie dawne i nieodmienne, tak być musi, ja bardzo jestem uparta, i jak już raz co powiem... A nie myśl że to tak bezinteresownie czynię, są warunki! Michał musi mnie i rotmistrza i wszystkich naszych starych sług ojcowskich i macierzyńskich wziąć na barki, żeby im na niczem nie zbywało... to ciężar przecie! i mnie! choć dla siebie ja nic nie chcę!
— Ale pocóż te ofiary? rozdąsawszy się trochę że go tak złapano, zawołał Manusiewicz, nie będzie tego potrzeba, nie jest już tak źle... damy radę...
— Michasia mi tylko pan oszczędzaj żeby się nie zgryzł i nie brał tego do serca, odparła żywo Anna, już mi pan nie ukrywaj, bo ja wiem i czuję że interesa bardzo nie dobre... ale z Bożą pomocą... o! ja się nie lękam... jakoś to będzie... Byle Michałowi wystarczyło, byle jemu nie brakło, mnie nic nie potrzeba.
Ścisnęła go za rękę i bojąc się żeby jej niepostrzeżono, uciekła w głąb ogrodu. Manusiewicz ledwie miał czas przyjść do siebie, bo go ta scena poruszyła do głębi, gdy czatujący nań z drugiej strony ztąż samą myślą Michał nadbiegł i przestraszył chwyciwszy nagle za rękę.
— Kochany mecenasie, zawołał, daruj że ci przerwę ranną modlitwę — cóżeście to tam wczoraj wieczorem naradzali się z rotmistrzem, to nie bez kozery, znasz już interesa nasze, a boisz się nam powiedzieć że są bardzo złe. Ja to wiem, bom pilno wprzód obrachował nasze położenie, ale mi głównie chodzi o Anusię, rotmistrza i tych których nam matka poleciła.
Manusiewicz spojrzał nań z pod brwi nawisłych i chciał coś powiedzieć, ale mu się Michał nie dał odezwać.
— Posłuchaj-że stary przyjacielu, dodał żywo — tu głównie idzie o dwie rzeczy, o ocalenie dla Anusi Porzecza i o samą Anusię aby posag miała... bo jej potrzebniejszy jak mnie jakiś tam fundusz. Co do mnie, widzisz, ja nic nie chcę i nie wezmę. — Mam tę nieszczęśliwą żyłkę do malarstwa i gospodarz ze mnie żaden, żenić się artyście nie do rzeczy, będę sobie malował i żył przy siostrze. Fałszywe to pojęcie, że kobiecie mniej potrzeba, właśnie ona będąc słabszą, bezbronną, wystawioną na tysiące niebezpieczeństw, więcej niż my potrzebuje majątku, który jej daje położenie pewne w społeczeństwie. Jest mojem nieodwołanem postanowieniem zrzec się wszystkiego na Annę... nie mówcie nic, ale po cichu potrzeba to prawnie przygotować... nieprawdaż? Ja szczerze mówię, nic nie potrzebuję i łaskę mi zrobi przyjmując to odemnie, artysta nic mieć nie powinien, dopiero będę swobodny i szczęśliwy. Gospodarować jej, pomagać, robić co każecie, podejmuję się chętnie... ale wziąć nic nie chcę i nie wezmę, to co podzielone na dwie schedy, byłoby nieznaczącą drobnostką, połączone zrobi dla niej zawsze niezły posażek... prawda, kochany Manusiu?
— Ale czegoż pan sobie tem głowę zajmujesz, zdawszy się na mnie, odparł zafrasowany Manusiewicz, któremu o to chodziło, żeby się wykręcić od oznajmienia nieprzyjemnej nowiny — nie ma nic tak złego, czekajcie!! nie potrzebujecie się wyrzekać, będziecie mieli dosyć na was dwoje! zresztą, pozwólcie no! pozwólcie, dajcie czas... ja jeszcze nic nie wiem, z rotmistrzem się rozmówić muszę.
— Już rób sobie co chcesz, zawołał Michał, ja stan interesów znam i od tego nie odstąpię, bo to moje postanowienie niezłamane... Zrób jak cię proszę i moje zrzeczenie się każ przygotować.
To rzekłszy chłopak, uścisnął przyjaciela i nie postrzegłszy że mu się wciąż łzy w oczach kręciły, uszedł prędko ku domowi.
Na rotmistrza spadło oznajmienie dzieciom ostateczne o rzeczywistem ich położeniu, wziął się do tego nie wiedząc o rannem spotkaniu mecenasa, po swojemu, to jest serdecznie, rubasznie a dosyć niezgrabnie, ale dzieci które się tylko ukrywały przed sobą z wiadomością smutną, przyjęły ją nawzajem sobie patrzając w oczy i lękając nie o siebie, ale Michał o Annę tylko, Anna o brata. Uścisnęły się w milczeniu, a gdy rotmistrz oznajmił, że Porzecze im zostanie, uradowały się jak by im je kto darował, i podziękowały Bogu za to dobrodziejstwo. Tajemnie tego się tylko lękali żeby im kto rodzinnego kątka nie wydarł, ale i na tę ostatnią, największą ofiarę, serca ich były przygotowane modlitwą i ochotą poświęcenia.
Powoli jakoś Manusiewicz potrafił wyrobić chwilowe milczenie i zebrał się na wykazanie im stanu majątkowego, usiłując przekonać, że ofiar sobie czynić nie potrzebowali, i ani jedno ani drugie w tej chwili nie byli do nich obowiązani, a przyjmować ich wzajemnie się wzdrygając, w tej próżnej walce daremnieby czas tracili, gdy pilniej wspólnemu niebezpieczeństwu zaradzić należało. Zamilkli więc słuchając go i pocieszając się tylko, że dla starych przyjaciół chleba im obojgu wystarczy, że z nikim się rozstawać i nikomu nic ująć nie będą zmuszeni. — Na sprzedaż reszty majątku zgodzili się ochotnie, i ludzi tylko z którymi pożegnać się musieli, żal im było.
— Juściż w złe ręce ich nie oddamy, zawołał Michał, a choćby nam najdrożej za te wioski ofiarowano, nie sprzedamy takiemu coby ich mógł pokrzywdzić... będziemy patrzali komu ich powierzyć. Zresztą węzeł stary, familijny prawie jaki nas łączy z niemi, nie zerwie się spodziewam sprzedażą i dawni przyjaciele i pomocnicy nasi tak samo przyjdą do Porzecza, choć majątek nie nasz już będzie, jak przychodzili dawniej, kiedyśmy się ich panami nazywali.[1]
Ułożyło się więc wszystko, dzieci płakały trochę, rotmistrz pogderał i kadukami nasadził, Manusiewicz połajał, ale dzień ten tak straszny, skończył się niemal wesoło, bo wszystkim wielki ciężar spadł z serca. Michał czuł się swobodnym, Anna spokojną o niego, rotmistrz dumny ze swoich bratanków, a Manusiewicz rad że im będzie mógł dopomódz, pozabierał z sobą papiery, gorliwie się chwytając do inwentarzy i szukania kupców dla pupilów na wioski które sprzedawać musieli.
Nieszczęście dotykając spojoną węzłem chrześcjańskich uczuć rodzinę, nie rozbiło jej i nie rozprószyło, nie wywołało smutnych przestrachów, — ale cieśniej jeszcze ściągnęło węzeł przywiązania, skupiło ją i zjednoczyło, podbudzając do chętnego poświęcenia. Nikt z nich nie zaląkł się o siebie, nie pomyślał o sobie, nie wyrzucał nikomu winy, nie bolał zbytnie i nie narzekał, ale przytulili się do siebie, podali sobie ręce i pojęli że prawdziwym skarbem były ich serca, a rękojmią przyszłego szczęścia, miłość wzajemna. Po modlitwie i westchnieniu do Boga w wiejskim kościółku, dzieci żwawo i ochoczo przyjęły ubóstwo, myśląc tylko jakby je pracą swoją i ograniczeniem potrzeb dla drugich znośniejszem uczyniły.
Z Demborowa wszystko się rozbiegło gnane strachem panicznym, i pierwszy może raz od czasu jak je objął pan Jan, gospodarstwo pozostawione było na łasce oficjalistów, z których każden wcześnie tylko przemyślał, co na przypadek wielkiej rejterady unieść by mógł z sobą bezkarnie... Zimni ludzie nie przywiązywali nikogo do siebie, i nie starając się o pozyskanie serc, nie mieli ich też wcale, usposobili tylko bardzo praktyczne sługi, które naturalnie przejęte będąc potrzebą dobrego bytu, myślały naprzód o zapewnieniu go sobie. Nie można im tego było mieć za złe, gdyż pan Dembor nieustannie powtarzał ludziom, których miał przy sobie, że ani ich rozumu ani przywiązania nie potrzebuje, wymagając tylko ślepego posłuszeństwa rozkazom i jak najdokładniejszego ich spełniania.
W martwem milczeniu wyglądał każdy znaku tylko któryby dalszem postępowaniem pokierował i po cichu na wypadek przysposabiał węzełki do drogi. Głucha wieść o niebezpieczeństwie grożącem Demborom, rozchodziła się po okolicy i przejmowała zdumieniem wszystkich, rozsądniejsi nie chcieli nawet wierzyć, aby tak praktyczny człowiek miał upaść tak niespodzianie, inni już to sobie tłumaczyć usiłowali zbytkiem ryzykowności i powiadali że zawsze ruinę jego prorokowali, nie wierząc w wielkiego przedsiębiorcę. Ciekawi byli wszyscy co się też z nim stanie, ale nikt jakoś go nie żałował.
Z niepokojem w duszy dobił się do stolicy pan Jan Dembor zabrawszy z sobą co tylko dało się chwycić pieniędzy, aby zachwianą sprawę poprzeć całą siłą.
Tu dopiero dowiedział się, że ona z rąk ubogich i niestrasznych przeciwników, nie mających ani grosza, ani stosunków i położenia społecznego, przeszła w ręce bardzo zręcznego i przebiegłego spekulanta, pana Felicjana Plamy. Nowy ten jej nabywca miał za sobą wieloletnie doświadczenia, zimną krew i zręczność w chodzeniu koło zawiklanych wyroków i rozporządzał kapitałem znacznym jak mówiono, — znano go jako jednego z najszczęśliwszych facjendarzy i procesowiczów. Długi czas wprzód mieszkał w stolicy jako plenipotent wielkiego pana, którego z długów i zagmatwanych interesów oczyszczając przez lat kilkanaście, zebrał sobie kilkakroć stotysięczny kapitał, nie uchowawszy pryncypała od ruiny. Mówiono że go po cichu kilka razy sprzedał, ale tego mu nikt nie dowiódł.
To pewna, że na licytacji nabył w końcu część majątku po upadłym swym pupilu, przefrymarczył ją, a potrzebną już mając wprawę do prowadzenia interesów, na swoją rękę obrabiać je zaczął, czyhając na wlewki zrozpaczonych i zaniedbanych procesów, których nabycie za dobry materjał służyć mogło do spekulacji. Nie podejmował się już, chyba spraw bardzo wielkich, a inne zaraz rozpatrzywszy po prostu kupował zaliczając na nie część jakąś i przejmując na siebie. On to od drugich spadkobierców tego odwiecznego ale nie przedawnionego prawami procesu, za małą sumkę jakąś nabył pretensji ich do Demborowa, i tak dobrze począł z niemi chodzić po cichu, że pierwszy już wyrok otrzymał całkiem na swoją stronę.
Felicjan Plama był ze wszech miar charakterystyczną postacią; — wyszedł niewiedzieć zkąd i wygrzebał się niewiedzieć jak, ale tego na nim znać nie było i dobrze się dopiero wpatrzywszy, podszewka gbura stawała widoczną. Przywykły do życia w stolicy, do bywania w najpierwszych towarzystwach, elegant, kosmopolita, mówił wprawnie kilku językami, żył na skalę pańską, lubił hulać, nie żałował sobie niczego i w towarzystwie z daleka wziąć go było można na chwilę za wielkiego pana, tak zręcznie czasem go udawał.
Małych interesów nie podejmował się wcale, zdesperowane dźwigał szczęśliwie, ale darł za nie niemiłosiernie, potrzebując jak mówił żyć, i nie kryjąc się z przywyknieniem do zbytku. Niezmiernie grzeczny, bo mu się zdawało że to da pozór wysokiej cywilizacji, strojny, wyperfumowany, wesół, uśmiechnięty, namiętny gracz i gawędziarz niezmordowany, choć w rozmowie dowcipu nie miał — na pozór niczem się nigdy nie zajmował, jeździł, bawił się, umizgał, sprawiał hulanki i należał do wszystkich jakie gdzie dawano, hojnie sypał gdy nań patrzano, obiecywał łatwo, pociągał ku sobie przystępnością i łatwością w początku. Ale pod tym lekkim salonowym człowiekiem, tak występującym świetnie i zajętym tylko zabawą i rozrywkami, kobietami, kartami, końmi, był duszą chciwy, nielitościwy, nieubłagany, zimny, śmiejący się ze wszystkiego uczucia, a najpierwej z nieszczęścia którego był sprawcą — człowiek bez serca i sumienia, nie występujący publicznie, wstydzący się może siebie, jednak niezwyciężony i cynicznie egoista.
W cztery oczy nie miał najmniejszego wstydu i nie oglądał się na nic, całem zadaniem dlań było nie skompromitować się i zawsze w legalnych utrzymywać granicach, zasłużył też na imie wielce praktycznego człowieka, jakie mu powszechnie dawano i był niesłychanie praktycznym. Wiedział jak do kogo przystąpić, czem kogo sobie zjednać, z kim grać i przegrywać, kogo na balik poprosić, komu zakład proponować, czyją miłość własną i jak pogłaskać, a po cichu śmiał się ze sprężyn których tak szczęśliwie używał.
Wszystko u niego robiło się jakoś po cichu, tajemnie, skrycie, nieodgadnionemi sposoby, on sam od rana począwszy niczem się prawie nie zajmował, przyjmował gości, śniadał, chodził na obiady, pił, grał po całych nocach, dawał wieczerze, należał do wszystkich składkowych hulanek młodzieży, choć lata nie bardzo były po temu, bo dobrze się podeptał, a jednak umiał wśród tych szałów tam szepnąć słówko, tu kogoś pchnąć w potrzebne miejsce, nakreślić kilka słów ołówkiem i wcisnąć oczekującemu skinienia faktorowi, nie opuszczając się nawet, kiedy na oko był pijany i najbardziej rozochocony.
Byli tacy co nieodmawiając mu nazwiska człowieka praktycznego, zwali go jeszcze inteligencją potężną, może za to że nic nie umiejąc o wszystkiem potroszę a zręcznie prawić potrafił, w istocie, sprytu i łatwego pojęcia odmówić mu nie było można. Obejmował interesa niezmiernie szybko, nie spowiadał się nikomu z planu który do prowadzenia ich obierał, milczał jak mur, a swoje robił po cichu, nie zrażając się niczem. A że w wyborze środków nie był wybredny i wszystkie mu równie były dobre byle do celu wiodły, najczęściej postawił na swojem. — W towarzystwach w których się kręcił, lubiono go bardzo — pił zawsze chętnie i do upadłego, poił ochotnie, dom trzymał otwarty, przegrywał nie marszcząc się, słowem umiał żyć z ludźmi, a że dla ich ułomności nie tylko był pobłażającym, ale nawet zawsze ich jako narzędzie do swoich interesów używał i pochlebiał im, musiał się podobać tym, którym tak trafnie umiał dogadzać.
Na oko trudno w nim było poznać prawnika spekulanta, czy jak dawniej u nas zwano facjendarza, gdyż zręcznie dosyć udawał człowieka lepszego towarzystwa, zajętego tylko rozrywką i zabiciem czasu. Zawsze wyświeżony i najnowszą ubrany modą, z twarzy jeszcze pokaźny choć dobrze już nie pierwszej młodości, manjerę miał niezmiernie do zbytku może wyszukaną. Plama wciskał się między arystokrację natarczywie, nie zważając czasem jak go potraktowano i widocznie miał do niej pretensje. Jeździł karyklem lub karetką, trzymał konie wierzchowe, należał do kursów, narzucał się do zakładów, grał jak najdrożej i występował gdy było potrzeba, po pańsku, wcale grosza nie żałując.
Mnóstwo jednak mając przyjaciół wieczornych, obiadowych i balikowych, nikomu się do siebie tak zbliżyć nie dawał, by o nim i jego istotnem położeniu mógł coś powiedzieć dokładniej; poza obrębem życia jakie wiódł, o którem wszyscy wiedzieli, otaczała go jak najgłębsza tajemnica. Co miał, co myślał, dokąd szedł, jak, z tego się nie spowiadał nigdy, a do pokątnych swych robót brudnych takich używał figur, które się ryły jak krety potem gdzieś pod ziemię i nigdy nie wychodziły na wierzch.
Dembor dowiedziawszy się że interesa jego w tak niebezpieczne dostały się ręce, przestraszony niepomału następstwami, drugiego czy trzeciego dnia po przybyciu postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, rozmówić z nim stanowczo, i gdyby można zaproponować mu układy. Chciał choćby ofiarą znaczną pozbyć się niepokoju i raz tę sprawę ubić... Ale już trochę znając Plamę z odgłosu, nie życzył sobie iść przeciwko niemu i sam go szukać, aby mu nie dać poznać że z obawy skłonny jest do układów i uznaje kruche swe położenie — myślał go spotkać gdzieś w trzecim domu, i nieznacznie jakoś zaczepić, sądząc że spekulant rad będzie małym kosztem coś zarobić i układów nie odrzuci. Ukartowano to łatwo, gdyż Plama bywał wszędzie po lepszych towarzystwach, kręcąc się codziennie, gdzie się tylko bawiono. Zaprosił ich obu hrabia G... na kawalerską wieczerzę z preferansem.
Przeciwnicy z daleka się zaraz oczyma zmierzyli i w pierwszej chwili Demborowi się jakoś zdało że łatwo Plamę pożyje, tak go roztargnionym, tak lekkim, przystępnym i wygadującym się znalazł, a zajętym więcej daleko kartami i baletniczkami, niż sprawą i prawem. Nie poznał się że to była tylko sukienka umyślnie kładziona dla ludzi.
Po kilku obrotach, poznajomieni z sobą przez gospodarza, panowie nasi spotkali się wreszcie w ustronnym kątku. Plama wystąpił z szumnym komplimentem i ubolewaniem, że los postawił go w konieczności narażenia się tak znakomitemu człowiekowi, tak powszechnego szacunku godnemu obywatelowi jakim był pan Dembor, Dembor odpowiedział na to pomalutku, po cichu i bardzo zimno, jakąś wyszarzaną grzecznością. Od słowa do słowa, ostrożnie poczęli się badać, ale choć Plama paplał niby na pozór co mu ślina do gęby przyniosła, nic w istocie z niego dobyć nie było można. Zagadnięty o istotę rzeczy, zbywał ogólnikami ciemnemi, konceptami, udawał że mu się wytłumaczyć trudno. Dembor nie mógł pochwycić tego tak lekkiego człowieka. Dowiedział się tylko że Plama bardzo już znaczną sumę miał na tę sprawę wyłożyć, że ustępstwo jej grubo zapłacił, że go niby nadużyto, a do układów musiał być trudnym. Zresztą zaofiarował się panu Demborowi z grzecznością i nadskakiwaniem jako zawsze gotów na wszystko, coby im obu pokój i zgodę pożądaną przynieść mogło.
Przez kogoś trzeciego zaproponowano nazajutrz z cicha, przestraszonemu Demborowi, ni mniej ni więcej tylko ustępstwo całego majątku o który chodziło, a w zamian zrzeczenie się pretensji wszelkich do kalkulacji z długo pobieranych dochodów, lub tak coś, jak półtora miljona...
Dembor który sądził, że to jakiemi stu tysiącami zbędzie, przerażony, gadać już nawet nie chciał, ruszył do prawników, do mecenasów, ale wszędzie znalazł ślady przejścia pana Plamy, który go uprzedzić potrafił i najlepszych obrońców dla siebie umówił. Sprawa stała jak najgorzej, tego utaić przed sobą było niepodobna. — Dembor też najpraktyczniejszy z ludzi w gospodarstwie i zarządzie majętności, do procesu wcale nie był stworzony i nadto miał prawości w charakterze, by się domyślał jakich tu środków użyć wypadało, zbyt prostą szedł drogą, gdy przeciwnik uciekał manowcami.
Kiedy wymacawszy lepiej położenie, chciał powtórnie spróbować czyliby Plama nie dał się skusić gotowizną, spekulant już pewien swego, grzecznie od wszelkich układów się wywinął i nie dał nawet mówić z sobą. Sprawa szła jak najgroźniej dla Demborów, on tracił głowę, opłacał mecenasów, jeździł, trudził się, prosił, pisał, skarżył bezskutecznie, co krok to się ślizgał. Sam wreszcie postrzegł że prawność wszelka była ze strony przeciwnej, a przegrana jego niechybna i konieczna.
Pierwszy raz może w życiu, Dembor zachwiał się, uczuł przybity i upokorzony, a że taił w sobie co się z nim działo, w końcu gryząc się tak, z umartwienia zachorował śmiertelnie i w chwili gdy proces się miał rozwiązać w najwyższej instancji, położył z tyfoidalną gorączką, zostawując na plenipotentów zdesperowaną obronę.
Plama naturalnie i z tej szansy potrafił praktycznie korzystać. Dawał wieczór po wieczorze, śniadania, baliki, poił, karmił, przeciągał ludzi ku sobie i przyśpieszał jak mógł wyrok ostateczny. Choroba Dembora była mu bardzo na rękę, i choć pełnomocnik zastępował go jak najgorliwiej, wszakże tyle co on sam zrobić nie mógł. Dembor jeszcze był nie wyszedł z niebezpieczeństwa, gdy dekret pozbawiający go majątku i powołujący do zdania rachunków z długoletniej administracji, zapadł niespodziewanie... była to.... ruina.
Ten cios jakkolwiek przewidzianym być mógł, piorunem uderzył w niedowiarków, których długie powodzenie czyniło bezpiecznymi.
U łoża chorego krzątali się tylko doktorowie i słudzy, sama pani zjechała była z córką na wieś, Tymlo podróżował do drugiej stolicy, dokąd myślano że się sprawa przeniesie. Wieść o przegraniu na głowę procesu, posłana sztafetą do Demborowa przez plenipotenta, wpadła tam niosąc z sobą nasienie długich i nieprzemożonych boleści. Samej pani doradzono zaraz, dopominać się naprzód swojego posagu i deportatów, aby cokolwiek uratować z tego kataklizmu. — Zaraz więc w pierwszej chwili spiesznie kroki ku temu poczynione zostały, aby ocalić choć szczątki, gdyż niezła suma znajdowała się na hypotece. Tymlo zawróciwszy z podróży, którą powoli odbywał, nadjechał do Demborowa do matki, krótko zabawił i pospieszył do ojca, w myśli że coś jeszcze potrafi na odwrócenie klęski poradzić, ale w kraju którego nie znał stosunków, nie wiedział form prawnych, którego ludzie i obyczaje byli mu obcymi, nic nie umiał, tylko się niecierpliwić. Jak matka, jak Emilja, tak on wszystką winę zrzucali na nieopatrzność ojcowską i nie kryli się wcale z żalem jaki do niego mieli. Szczęściem Dembor leżał nieprzytomny prawie, i przystąpić doń z wyrzutami nie było podobna. Tymlo więc najął sobie mieszkanie w hotelu, z krwią zimną na dawną stopę życie urządził i czekając co będzie dalej, nie przypuszczał żeby ruina mogła i śmiała dotknąć tak dystyngowanego człowieka i tak znakomitą rodzinę, był pewien że cały świat zerwie się ich ratować.
Tymczasem przegrany proces groził zupełnem wydziedziczeniem i ruiną jak najkompletniejszą... Plama pewien swego, na główkę od szpilki ustąpić nie myślał; a z tej nielitości w kółku swem arystokratycznem tłumaczył się bardzo zręcznie, wystawując za przedstawiciela dawnej podupadłej rodziny możnej, którą dorobkowicze ucisnąć i uciemiężyć chcieli. Występował jako mściciel i obrońca arystokracji!!
Gdy Dembor podniósł się nareszcie z łoża boleści, po chorobie którą cudem temperament jego zwyciężył — nie zastał ani żony, ani córki przy sobie, bo muza usunęła się tymczasowo do krewnych rozpocząwszy sprawę o sumy posagowe, a syn na nic mu nie przydatny, z brytańską flegmą powtarzał co chwila nieubłagane wyrzuty, że sam był przyczyną ich upadku, i sobie go był powinien przypisywać. — Zamiast pociechy wszędzie go spotykały wymówki tylko i bolesne upokorzenie, nikt nie przyszedł wesprzeć go radą i ulżyć mu ciężaru, owszem dodawali go jeszcze wszyscy.
Każde z rodziny myślało tylko o sobie i szukało środków zapewnienia bytu oddzielnego, niezależnego, zapominając o ojcu, nieszczęście nie pobudziło ich ani do modlitwy, ani do upokorzenia się woli Bożej, nie wyrobiło w nich rezygnacji — rozprzęgło ludzi praktycznych związanych interesem nie sercami, zerwało familijny stosunek, i uczyniło ich obcymi sobie. W ruinie każdy szukał szczątków dla siebie, a zapominał o drugich, i ratunek nie mógł być skuteczny, bo do niego sił nie skupili. Cóż dopiero stan ducha tych ludzi, których żywot oparty był na mieniu i materjalnych czysto posadach? Na rozpacz nie było dla nich lekarstwa, bo przywykli rachować zimno, i co się działo uznawać koniecznem, dla siebie też nic znaleźć nie umieli, czem by się boleść ułagodziła. Strata ich tem była większą, że nic nie cenili nad dostatek, który im wydarto, skarby które zostawały, żadnej dla nich nie miały wartości, i pocieszyć nie mogły po majątkowej ruinie. Przywiązanie się do grosza, zaprzątnienie pozyskaniem dobrego bytu, przywiodły ich w ostatku do rozpaczy chłodnej w chwili próby. Nie umieli cierpieć, nie potrafili się modlić.
W Porzeczu na odgłos o tem nieszczęściu Demborów, Michał i Anna zaboleli serdecznie i chwili nie tracąc, postanowili się zaofiarować z posługą, z ratunkiem, z podziałem tego co mieli. Michał zebrał co mógł grosza, uprosił Manusiewicza, wziął pocztę i poleciał do Warszawy dniem i nocą. Niechcąc wpadać niespodzianie do chorego, i nie wiedząc czy mu już powiedziano o przegranej, starał się naprzód dowiedzieć o Tymoleona, i do niego pospieszył z wyrazami serdecznego współczucia.
Zdziwił się Solski zastawszy go w zupełnie oddzielnem mieszkaniu, urządzonem z komfortem najwykwintniejszym, spokojniuteńko siedzącego nad angielską jakąś broszurą.
Rozczulenie Michała gotowego rzucić się w objęcia brata, spotkało twarz jego chłodną i uśmiech ironiczny, bo Tymlo zawsze jeszcze nie przypuszczał, żeby złe tak bardzo wielkiem być mogło, jak rozpowiadano, a o prawdzie przekonać się nie umiał, nie rozumiejąc ani praw krajowych, ani formy sądowej. Na widok Michała tak nieprzyzwoicie wzruszonego i nie umiejącego pokryć uczucia, Tymlo ruszył lekko ramionami, zaledwie raczył wyciągnąć rękę kuzynkowi, i zimno mu kiwnął głową...
— Cóż ojciec? czy już wie o wszystkiem?... można go widzieć?... jak to przyjął? zapytał Michał żywo a gorąco.
Na tyle razem rzuconych pytań, anglik cofnął się z politowaniem prawie nad nieprzyzwoitością znalezienia się tak blizkiego krewnego, rzekł powoli i zcicha:
— Ojciec!... przyznam ci się, że go dni parę już nie widziałem... nie było czasu... Ale ma się lepiej... lepiej... Wie o wszystkiem... nie było potrzeby taić, po większej części jego w tem wina... jednakże nie jest to podobno tak źle jak sobie wyobrażacie! Ludzie skłonni są do przesady we wszystkiem... w interesach potrzeba być zimnym jak cyfry o które chodzi... Sądzę że to tylko strachy być muszą, a rzeczy ułożyć się dadzą... Nie trzeba tego brać tak bardzo tragicznie.
— Dzięki Bogu! przerwał Michał, uspakajasz mnie, bom słyszał że proces na głowę przegrany.
— Tak mówią, ale ja tam nie wiem zresztą, odparł Tymlo... być i to może... ojciec powinien poradzić... c’est son affaire.
— Ale on chory, mnie się zdaje że tobie by się tem zająć należało, a ja ci do porady doskonałego i doświadczonego przywiozłem prawnika...
— O! zbytek troskliwości, dajże mi z tem pokój, ja się do niczego mieszać nie chcę — ojciec sam sobie da radę, dla mnie to greczyzna!!
I ruszył ramionami Tymlo, podając Michałowi cygaro, które wprzód bacznie opatrzył!
Tej zimnej krwi wychowańca Wielkiej Brytanji, Solski zrozumieć nie mógł, i wkrótce wyrwawszy się od niego, pospieszył do starego Dembora, którego zaledwie mógł poznać, tak go zmieniła straszliwie choroba!
Poczynał chodzić zaledwie, wyżółkły, wyłysiały, kaszlący, zestarzały nagle, wyglądał jak szyderskie widmo przeszłości; Michałowi na widok starego łzy się zakręciły w oczach.
Znać było po rozpaczonym Demborze, że go nie oszczędzano już wcale, jakoż Tymlo ledwie powstającemu z łóżka, nieprzygotowanemu do tego ciosu, zaraz powiedział o ostatecznym wyroku, i to w sposób tylko w jaki dzisiejsze dzieci rodzicom nieszczęście zwiastować mogą, cierpko, szydersko, boleśnie. Dembor stanął przybity i słowa nie rzekł, uśmiech tylko okropny sine mu i drżące przebiegł usta... Nie było ratunku, odwaga, ochota do życia i pracy opuściły go, zobojętniał na wszystko, dał z siebie szydzić niemal synowi, i cierpiąc straszliwie, umiał jednak znosić nieszczęście z milczącą godnością. Z nawyknienia jeszcze usiłował być panem siebie, nawet w upadku z którego się już dźwignąć nie mógł sam, nie odzywając do nikogo po ratunek, i zasklepiając ze swą rozpaczą. Niekiedy tylko szyderskie zimne słowo, urągające własnemu nieszczęściu, wyrwało się z tych ust zamurowanych i zbolałego serca.
Gdy Michał począł go pocieszać i chciał mu przedstawiać, że gorliwie się wziąwszy wspólnemi siłami, możnaby jeszcze skończyć układami i choć cokolwiek ocalić, potrząsł tylko głową i rzekł sarkastycznie:
— Tak, toby było wyborne dla kogo innego, ja dla tej fraszki, trochę mniejszej lub większej nie myślę się schylać... Zawsze to ruina, nie mamy się co łudzić, dla nas, to ruina! Demborów nam zabiorą... zostanie nam tam, a raczej pani Demborowej jakaś mizerna resztka... niech sobie jej bronią... jam już do niczego nie zdatny. Co mi tam! wszystko jedno byle życia dokołatać... głupstwo!
Zobojętniały, nie miał w sobie dosyć energji jaką tylko głęboka i niezachwiana dać może wiara, by się dźwignąć i pojąć, że z najostateczniejszej zguby pracą i Bożą opieką jeszcze ratować się można.
Nadaremnie Michał, chcąc w nim nowe obudzić życie, ofiarował mu się z chętną pomocą, nie było sposobu wlać weń nadziei, zniecierpliwiony w ostatku naleganiem, wuj odparł siostrzeńcowi trochę przez gorliwość naprzykrzonemu:
— Moi kochani, myślcie lepiej o sobie, macie tam dosyć do roboty w Porzeczu, a dajcie mi pokój, bo ja niczyjej nigdy rady i pomocy nie potrzebowałem i nie potrzebuję.
— Rotmistrz wasz kochanek, marnotrawca, bałamut, Manusiewicz któregoście tu darmo przywieźli, stary osioł który nigdy dla siebie nawet z okoliczności skorzystać nie umiał... Wasze interesa gorsze są daleko od moich... co wam do nas...? cożeście mądrego poradzili sobie?
— My, kochany wuju, rzekł na to spokojnie Michał — poradziliśmy po swojemu, sprzedajemy wszystko, zostawując prawie czyste Porzecze...
Dembor rozśmiał się sucho i kaszląco.
— A! rozumnie! wszakże to łatwiuteńko w lat dziesięć wyrobić było można... byle trochę rozumu i dobrej woli, a mniej nerwowych czułostek. To wam pewnie rotmistrz z Manusiewiczem poradzili.
Michał zamilkł, Dembor zamyślił się trochę.
— Gdybym był jeszcze zdatny do czego po tej chorobie, rzekł, wziąłbym was w kuratelę na lat kilkanaście i wam i sobie zrobiłbym jeszcze fortunę... Ten anglik Tymlo łatwoby mógł tego dokazać gdyby chciał, ale dla niego wszystko za małe... musi chyba od razu zostać ministrem rolnictwa i przemysłu... jeśli i to jeszcze nie wyda mu się zbyt drobnem... Doskonały interes, gdybyście nam dali Porzecze... ale na co to o tem mówić próżno? Manusiewicz poradził przedaż dla świętej spokojności... nie prawdaż? siedźcież spokojnie i nam dajcie pokój.
Zbity z drogi, gdy najlepszą chęcią i sercem otwartem spieszył na ratunek, gotów do całkowitego poświęcenia, Michał, widząc się odepchniętym przez Dembora, więcej niż zimno przyjmowanym przez Tymla, któremu ten kuzyn parafianin wiele nie smakował, wrócił nazad do Porzecza z milczącym i nachmurzonym Manusiewiczem. Nie miał on wcale żalu do wuja, choć jego ofiarę tak pogardliwie odrzucono i z takim niesmakiem wyśmiano, bolało go tylko że na nic przydać się nie mógł. Nie zrażony tem, zaraz po powrocie pobiegł do ciotki jeszcze, chcąc jej donieść o zdrowiu męża i pocieszyć choćby kłamstwem pobożnem. Ale zastał ją na wsiadaniu do Warszawy, wybierającą się właśnie nie tyle do syna i męża, jak raczej dla poparcia swej sprawy o sumę posagową i urządzenia sobie nowego życia i pobytu w stolicy, gdzie oswobodzona, zamyślała zamieszkać całkiem się oddając literaturze.
Oznajmienie o polepszeniu zdrowia Dembora przyjęła tak chłodno, jakby ją nic a nic nie obchodziło... a gdy Michał dłużej o tem chciał mówić, przerwała mu zapytaniem o nowości piśmiennictwa i polemikę dwóch gazet, które z sobą wojowały na pociechę prenumeratorów a korzyść trzeciego, co przy ich niesnasce miał zręcznie swoją upiec pieczenię.
Panna Emilja, po ruinie jeszcze bardziej milcząca i dumniejsza, z ogromnej wyżyny poglądała na młodego chłopca, którego serdeczne zbliżenie się od razu odepchnęła nielitościwą pogardą...
Michał powrócił do dworu zamykając w sobie co doznał w tej podróży, a przed Anną odmalował krewnych cale inaczej, obawiając się ją rozczarować i sercu jej poczciwe odjąć złudzenia.
Rozpierzchnieni Demborowie znowu się tedy spotkali razem zebrawszy do Warszawy, albo raczej stanęli tylko obok siebie, gdyż każde z nich o sobie li myślało, nie troszcząc drugiemi. Stary powstawszy z choroby, zrazu myślał jeszcze rozpaczliwie bronić resztek wydartej fortuny, ale gdy mu do tego proces przez żonę osobno rozpoczęty przeszkodził, przekonawszy się że pani interesu swojego z jego pretensjami zespolić nie chce i powierzyć mu go się wzbrania, wpadł w apatję znowu, i usunął się od wszystkiego bezsilny, nie mając już planu na dalsze życie i szydząc z siebie i wszystkich. Pierwsze jego spotkanie z panią Demborową było ciężkie i upokarzające dla człowieka, który dotąd nie zrobił fałszywego kroku i zawsze wychodząc zwycięzko, miał prawo mówić z góry i strofować drugich. Dziś z kolei zwyciężony, wystawiony był na litościwe wymówki kobiety, którą prawdę rzekłszy, całe życie draźnił — pewien był że mu to zapłacą.
Muza choć rozczulona do łez, zaraz w pierwszych wyrazach rozmowy dała mu do zrozumienia, że był przyczyną zguby ich wszystkich, i zażądała zupełnej wraz z córką emancypacji, oświadczając że zresztką swojego majątku chce zamieszkać w Warszawie, gdzie się myśli zajmować literaturą, do której teraz jeszcze się silniej czuje powołaną.
Literaturą tą, lekceważoną przez Dembora, zdawała się umyślnie mu oczy wykalać.
— Cios, który nas dotknął — odezwała się patetycznie, zwraca mnie na tę drogę, i ku właściwemu posłannictwu mojemu... którego pan nigdy uznać we mnie nie chciałeś..... Widzę w tej klęsce rękę Opatrzności, która mną kieruje... Emilka zostanie przy mnie.
— Spodziewam się że razem będziemy wszyscy...
— Pan, zapewne zechcesz pracować na wsi... a dla Tymla jako ojciec ocalisz coś może... ja na siebie biorę Emilją... odpowiedziała muza. Tymlo musi się także wziąść do czegoś, z jego talentami łatwo mu przyjdzie świetną sobie wyrobić egzystencję.
Zamilkła spuszczając oczy.
— Więc pojadę na wieś! zawołał Dembor tając cios który go dotknął, z uśmiechem szyderskim, naturalnie... na literata ani na kopistę wcale się nie zdałem. Zresztą gdzieś mi pewnie jakiś skrawek ziemi się zostanie, choćby na trzy łokciowy grób.
Łzy zrosiły piękne oczy pani Demborowej, Emilja nie mieszając się do rozmowy, chodziła milcząca po pokoju.
— Pojmujesz pan, rzekła po cichu, chwilą milczenia czyniąc przestanek po ciężkiem wyznaniu pani Demborowa — że po tak smutnej katastrofie — każde z nas musi myśleć o sobie, gdy ten któremuśmy losy nasze powierzyły, stał się bezsilnym i zawiódł zaufanie słabych istot... nie będę panu czynić wymówek za nieopatrzność doprawdy dziwną i niepojętą.... ale muszę zawarować przyszłość moją i córki.
— Odemnie? zapytał Dembor.
— Od losu... odparła muza — pragnę spokoju, potrzebuję ciszy dla pracy której się chcę poświęcić.... tu będę w ognisku życia umysłowego, którem jedynie żyć mogę. Emilja łatwiej tu trafi na jakąś stosowną partję dla siebie...
Dembor wziął powoli kapelusz i nie słuchając dalej, wyszedł milcząc wzgardliwie bez pożegnania.
Tegoż dnia zeszli się w godzin kilka z Tymoleonem, który dotąd nic trybu życia nie zmienił i zawsze jeszcze miał nadzieję, że proces ten okaże się chimerą, a przegrana tak zupełna imaginacją... potrzeba mu było nareszcie raz wybić to z głowy.
Z razu uśmiechał się szydersko, potem umilkł przekonany może i zamyślony.
— Cóż myślisz począć z sobą? zapytał ojciec.
— Należałoby coś robić — rzekł syn, zapewne... pomyślę... mogę się zająć zarządem jakich dóbr wielkich, fabryką, czemś podobnem... zobaczymy, mam czas, rozpatrzę się, wybiorę, poszukam i nie chcę się sponiewierać na lada co! Ja potrzebuję dyrekcji czegoś wielkiego!
— Czasu do stracenia nie masz wiele, odparł stary — jesteśmy całkowicie zrujnowani, każdy z nas myśli o sobie, matka z Emilją zostają w Warszawie i żyć będą z resztek posagu, ja pójdę na wieś, coś mi tam zostać powinno, ty... chcesz posłuchać mojej rady?
Tymlo nie odpowiadając, stanął naprzeciw ojca, jakby milczeniem tem mówił: — No zobaczmyż co to tam takiego?
Miłość ojcowska wyrobiła na obumarłym i zobojętniałym Demborze chwilowe zastanowienie.
— Słuchaj Tymlo, rzekł, ja ci nie wiele dam, ale dam co mogę... z tem nie ma co zaczynać, matka musi wyposażyć Emilję, ztamtąd niemasz się czego spodziewać... ale Solscy ludzie poczciwi i aż do zbytku uczynni, oni cię podźwignąć mogą. Głupi stary Manusiewicz, ich adwokat i przyjaciel, poradził im sprzedaż folwarków Porzeczańskich, nieumiejąc wymyślić innego środka na oczyszczenie z długów... Ty byś powinien zaproponować im wzięcie majątku w administrację i wyprowadzenie ich z interesów. Z twoim rozumem, powierzchownością i talentami łatwoby ci przyszło wyrobić się z tego, mógłbyś gdybyś tylko chciał podobać się Anusi, która choć nie odebrała świetnego wychowania, dałaby ci się wykształcić. Cały klucz Porzeczański mógłbyś po niej wziąść w posagu, bo Michała lada czem kontentowaćby można, on majątku nie potrzebuje i użyć go nie potrafi. Ot według mnie najpraktyczniejszy sposób dźwignienia się... Solskich weźmiesz w garść abyś tylko chciał, nie oprą ci się.
Tymlo ruszył ramionami z pogardliwym uśmiechem.
— Ale cóż to to jest? rzekł zimno... klucz Porzeczański! czy warto na tem pracować i zakopać się na wsi, i świat sobie zamknąć dla takiej subretki jak Anusia? Ja mam nadzieję coś większego i lepszego przecie się dobić. Potem miałoby to minę, żem się wparł w majątek krewnych, a ja niczyjej łaski nie potrzebuję.
— Patrzaj tylko, odparł Dembor, żebyś później istotnie do łaski ich nie był zmuszony się odezwać. Za wysoko zdaje mi się patrzysz i zbytecznie zwlekasz, ale rób jak ci się zdaje... masz wolę swoją.
— Cóż bo za projekt! uśmiechnął się Tymlo, ci Solscy, takie to szlagi!! a Porzecze może być i dobre, ale pracować żeby się dobić w końcu tego ożenienia i lada folwarczku... nie zdaje mi się aby to było dla mnie...
Tymlo uśmiechnął się pogardliwie. Ojciec umilkł i na tem się rozeszli.
Państwo Demborowie rozstali się, każdy z rodziny poszedł swoją drogą, o własnej sile, a z chwili rozpierzchnienia ich i nieładu jaki wywołała przegrana, skorzystał zręcznie Plama, nielitościwie ścigając zwyciężonych. Z majętności tak znacznej, ledwie za posagową sumę samej pani wydzielony folwarek jeden, i to najgorszy, pozostał dla nich wszystkich. Dembor nie łatwo potrafił ocalić dla siebie maleńką kolonję z domkiem i ogrodem, z małym ziemi kawałkiem i pojechał ukryć w tym kątku zgryzoty, które mu życie truły, obiecując wkrótce dobić nieszczęśliwego, nie mającego ani ochoty do dalszej pracy, ani przywiązania coby go podtrzymywało.
Odzyskawszy cokolwiek przytomności, zamknął się znowu sam w sobie Dembor, i nieszczęście tem tylko nań podziałało, że z milczącego wprzód, pełnego powagi tryumfatora, zrobiło nieszczęśliwego szydercę. Życie począł uważać jako farsę śmieszną i głupią, z której tylko drwić było warto, w nic dobrego na ziemi nie mogąc uwierzyć, ludzi miał ogólnie za nieudolnych komparsów, a los za ślepą loterję. Całe dnie chodził z założonemi w tył rękami, z głową spuszczoną, z usty ściśniętemi, niechcąc już wiedzieć o niczem, przyjmując przyjaciół i znajomych najboleśniejszemi drwinami i usadzając się na zrobienie im przykrości lub rozczarowania.
Gdyby nie to fatalne usposobienie i zniechęcenie prowadzące do jakiegoś kwietyzmu, byłby może potrafił więcej ocalić majątku i wybrnąć z tego kataklizmu ze znaczniejszą cząstką. Plama który się obawiał aby go zbyt z powodu tej sprawy nie czerniono, zdawał się skłonny do ustępstw, ale Dembor go odepchnął. Zraził tak i rozpędził wszystkich życzliwych sobie; zbyt małą rzeczą uważając te łachmany dawnej fortuny, nie chciał się schylać by z nich cokolwiek wyratować, poniewierając tymi co mu się nastręczali z pomocą, i odtrącając najprzychylniejsze ręce wyciągnione ku niemu z najlepszą chęcią i rzeczywistem współczuciem. Wszędzie upatrywał interes, wszystko tłumaczył egoizmem, i pustką się w końcu otoczył, gdyż nikt zbliżyć się już do niego nie śmiał.
I nikt nie podzielił z nim tego wygnania, zostawiono go w samotności bez Boga i modlitwy, na pastwę utrapieniu i przejadającej boleści.
W głuchej ciszy, starzec zawcześnie zgrzybiały, złamany, utracił nawet powagę która go za dni lepszych otaczała, i nie obudzał litości, bo sam nie miał jej dla nikogo.
Tymczasem w Warszawie pani Demborowa urządzała sobie, ożywszy na nowo, dom skromny, ale z wielką elegancją, prawie rada że ją ruina mężowska oswobodziła zupełnie i dozwoliła wyłącznie oddać się literaturze, rzucała się z zapałem na to burzliwe morze, śniąc o laurach i sławie. Przy swych dawnych stosunkach, wyrobionem już imieniu i niepospolitej zręczności w odegrywaniu komedji natchnienia, spodziewać się mogła nadać pewną powagę swoim wieczorom piątkowym, i cenakl otworzyć, któryby ją na wyżynach u steru gdzieś postawił, otaczając nową aureolą jeszcze piękne skronie.
Emilja patrzała na to roztargniona, obojętna, chłodna, jakby myśląc już o czem innem, i czekając tylko chwili, w której się wyrwać będzie mogła na swobodę. Ona najmniej może z całej rodziny uczuła boleść po stracie majątku, wierząc że potęgą wdzięku wyrobi sobie nowe i świetne położenie. Z najzimniejszą krwią rachowała z góry żeby się przedać jak najdrożej i umieścić najkorzystniej. Córka godna rodzica, praktycznością zabiła zawczasu w sobie serce, i nieszczęście przyczyniło się w niej tylko do jaśniejszego na świat poglądu, do zimniejszego zastanowienia!
— Muszę być i będę bogatą, powiedziała sobie — reszta dzieciństwo.
Tymlo z obojętnością największą, nie zmienił trybu życia, i zawsze rozglądał się powoli po świecie; związał się z anglomanami i arystokracją do której dziwnie przypadł swojem milczeniem, powagą, dowcipem, zimnym i krytycznym na świat poglądem. Najął sobie kawalerski apartament i nie troszcząc się bynajmniej o jutro, począł uregulowaną miejską próżniaczkę. Ludzie dobrego wychowania, umiejący znaleźć się w salonie, powierzchowności gładkiej, uchodzącego imienia, jeśli jeszcze mają za sobą, że podróżowali, nie nazbyt trącą skibą domową i mówią lepiej cudzym niż swoim językiem, a Europę znają dokładniej od własnego kątka, pewni zawsze być mogą, że znajdą chętne przyjęcie w gronie arystokratycznem, które żyć z kimś potrzebuje, rekrutując sobie komparsów, dobierając ich do swojej miary i tonu. Przewyborna manjera Tymla, jego pewność siebie, nauka, krytycyzm, anglomanja, wszystko to od razu mu zabezpieczało jak najlepsze w wyższem towarzystwie przyjęcie, a położenie jego smutne, o którem wiedziano dobrze, i znoszone stoicznie nieszczęście, czyniły go zajmującym; obiecując że się da poprowadzić i nazbyt nie podniesie głowy.
Gdy więc z jednej strony matka usiłowała literacki swój bazar otworzyć, aby w nim dowcipem i głębokością a wielostronnością swą targować pochwały i budować sławę której tak gorąco pragnęła, — syn zajmował stanowisko wśród arystokracji bardzo zaszczytne i znakomite, stając się wyrocznią salonów, rodzajem małego Brummel’a. Pycha i zarozumienie które w każdej innej sferze społecznej są zaporą i przeszkodą do dobicia się czegokolwiek, tu były narzędziem i nastrojeniem się potrzebnem do roli. Niemi on właśnie przypadał do tego kółka, które go przyjmowało, choć nie krył się z chęcią panowania — kłaniając mu się, kłaniano się niby umysłowej wyższości, a w istocie ideałowi stanu, człowiekowi który odważnie umiał za coś lepszego i z innej od pospolitego tłumu gliny ulepionego się stawić, dla tego że obcym był ogółowi, zarozumiałym, że w sobie wytrzebił najpiękniejszą cnotę chrześcjańskiej pokory.
Matka z synem widywali się rzadko i na krótko, żyjąc w dwóch sferach oddzielnych, które ledwie kilka indywiduów, metysów spajało. Tymlo choć się z tem nie odkrywał zbytecznie, macierzystą literaturę krajową miał za lichotę, całe to zaprzątnienie tyle sobą robiące hałasu, za to czem może w istocie było, to jest za komedyjkę próżności. Z wyższych tych stref w których on się obracał, mało ludzi bywało u pani Demborowej, kilku tylko słabszych i golszych co nie mogli ani konno się popisywać, ani świetnieć dowcipem, ani w inny się sposób odznaczyć, w literaturze i mecenasowaniu szukali sobie rozrywki i przyczepiali ją jak kwiatek do guzika. W świecie arystokratycznym który naturalny ma wstręt do pióra i kałamarza, ci panowie jakkolwiek bogaci i dobrze urodzeni, zawsze za coś śmiesznego uchodzili dla tej słabostki literackiej, z której się po cichu prześmiewano po kątach. Z drugiej strony uboga literacka gromadka patrzała na nich niedowierzając szczerości powołania i czuła, że poświęcenie szumne tej przybranej braci, było dla nich środkiem tylko, kolorytem, zabawką.
W kółku pani Demborowej, która zręcznie umiała przyswajać literaturze ojczystej niedopieczone myśli zdziecinniałych francuzików, piśmiennictwo grało najważniejszą rolę, a obok niego protegowano religję, zajmowano się uorganizowaniem zakładów dobroczynnych. Niestety! najlepsze chęci, najświętsze zamiary, stawały się zabawką, lub jak u tych panów przypiętym dla zwrócenia oczów kwiatkiem. Ci propagatorowie wiary i szczepiciele dobroczynności tak tchnęli dumą, tak mało myśleli o poprawie własnej, tak się nie starali o cnoty dla siebie, jak gdyby z pogańską dumą i czczem sercem godziło się przystępować do dzieła, które tylko w pokorze chrześcjańskiej, z poświęceniem i zaparciem serdecznem, dokonać można skutecznie. Nie poczynali reformy od siebie, woleli z innego końca zaczynać ją in anima vili.
Szczególnem jednak i wyłączniejszem pani Demborowej zajęciem była literatura i sztuka, rozumie się religijna i katolicka; do otwartego jej domu popłynął strumień ludzi głodnych nowości, radych jeśli tam co śmielszego się znajdzie, zresztą zwabionych wdziękami muzy i jej córki. Obie tak były piękne, a duma Emilji miała drażniąc siłę pociągającą! Z razu ufundowanie literackich wieczorów poszło bardzo łatwo, salon naszej pani Demborowej był wygodny, gospodyni uprzejma, zresztą nowość sama przyciągała, ale powodzenie pani Demborowej wnet obudziło zazdrość i wywołało nieprzyjaźń. Dopóki siedząc na wsi odzywała się zdaleka, Beata z Demborowa liczyła samych przyjaciół i wielbicieli, tu po chwilce rozpatrzenia, zaczęły się wyrabiać opozycje i znajdować niechętni. — Naprzeciw nich stawał wprawdzie gęsty hufiec przyjazny adoratorów muzy, którzyby się za nią dali porąbać scyzorykami i atramentem pooblewać, ale i w nim byli zdrajcy, byli obojętni, zwłaszcza gdy się przekonano, ze muza nikogo wyróżnić i bliżej siebie przypuścić nie chce, dzieląc promienistem wejrzeniem i uśmiechem jak grzankami i herbatą, ale niedozwalając uchwycić się za serce.
Walka rozpoczęła się od podjazdów ulicznych, od półsłówek, cichych drwinek i znaczących poruszeń ramionami, od małych ploteczek które usłużni roznosili z kondoleneją... wysypała później jak ospa w artykulikach złośliwych, w aluzjach i ostatecznie odciągnęła trochę słabszych adherentów od piątkowych wieczorów, które nazywać poczęto wieczorami od siedmiu boleści.
Ci co swojego zdania nie mając, chodzą i żebrzą lub wykradają je u drugich, zrazu wynosili pod niebiosa panią Demborowę, potem usłyszawszy inaczej, zamilkli trochę i zręcznie cieniując zmianę opinji przez obojętność i zwątpienie, powoli od otwartego antagonizmu, który zawsze jest bezpieczniejszy dla tych co nie myślą sami, od admiracji, bo go czemkolwiek popierać łatwo. Jakkolwiekbądź poczęto się nią zajmować, nieprzyjaciele krzycząc i hałasując podnieśli ją jeszcze, i sława którejby nie uzyskała nigdy nie obudziwszy opozycji, przyszła niespodzianie z wianuszkiem swoim do uszczęśliwionej odwiedzinami jej muzy.
Odtąd zaczęto ją nazywać nasza Demborowa! i Fajans portret jej na wielkim arkuszu wylitografował z facsimilem u spodu, lirą u góry, a dwoma aniołami po bokach. Trzeba przyznać, że do tego wizerunku tak wybornie usiąść umiała, i tak się poetycznie nastawić, iż za to samo warta była portretu.
Panna Emilja przechadzała się tymczasem majestatycznym krokiem po matki salonie, nie mając wcale udziału w jej zajęciach, tak ważnych dla ogółu, tak dobroczynnie wpływających na rozwój piśmiennictwa krajowego, a szczególniej na handel i przemysł papierniczy — nie studjowała ani postępów astronomji, ani filozofji katolickiej, ani galwanoplastyki nawet, rozglądała się po prostu i zimno w napływającym tłumie, szukając na kogoby sieć zarzucić, myśląc prozaicznie o znalezieniu męża, istoty mistycznej i nie zjawiającej się oczom śmiertelnych dziewic na zawołanie. A było tam dużo ludzi i młodych i żwawych, i przystojnych podobać się mogących, umiejących wypowiedzieć i wyśpiewać serdecznie nawet to czego nie czuli, ale nie dała im się uwieść panna Emilja, którą fabryka zapału, uniesień i poezji macierzyńska, domowa, zaraziła niedowiarstwem i rozczarowaniem. Powiadają że chłopcy w cukierniach nigdy słodyczy nie jedzą, tak im one obrzydną. Miała także panna Emilja gołych a rozmarzonych poetów do wyboru bez liku, gotowych uklęknąć przed nią i jej posażkiem, ale ci jej nie smakowali wcale.
Plan jej był osnuty z góry i niezmiernie praktycznie obmyślany, jak na tak młode ze wsi dziewczątko — powiedziała sobie że wyszuka starego a bogatego męża, istotę dogorywającą, słabą, którąby rządzić mogła i uszczęśliwić go swem poświęceniem. Djabeł, który jak wiadomo nigdy nie śpi i ochotnie do takich robót pomaga, od których porękawiczne mu się należy, podsunął jej zaraz, obawiając się zmiany tak pięknego pomysłu — prawie to czego żądała, niemal na urząd dla niej zrobionego człowieka.
Był nim, ni mniej ni więcej, ten sam pan Felicjan Plama, który ich z Demborowa wypędził. Choć to się jeszcze nieco resztek młodości koło niego świeciło, i na pozór z daleka widziany, za starego kawalera mógł uchodzić, z bliska przypatrzywszy się, łatwo było dostrzedz zgrzybiałego starca, podtrzymującego się kosmetykami, peruką i elegancją odmładzającą. Umysł żywy jeszcze i energja wielka, posługiwały się ciałem zniszczonem, wyżytem, przebutwiałem rozpustą i nadużyciem wszelkiego rodzaju. Musiał się perfumować, żeby nie czuć było odeń zgnilizny, która go trawiła, a codzień rano nim w szlafroku wyszedł na świat, skrytą odbywał konferencję z kamerdynerem wtajemniczonym w restauracją, którą ponawiać musiano codziennie z łóżka powstając. Przyznać należy i panu i kamerdynerowi, że umieli wcale dobrze swoją rzecz, bo Felicjan Plama wydawał się nie źle przy świecach, i cudem tyle dokazując trzymał się jakoś na nogach. Ale co to tam było roboty każdego poranka z głową i z nogami.
Nie można się było dziwić znając żywot i sprawy, że tak się zdarł niemiłosiernie mając lat pięćdziesiąt kilka; kobiety, wina, karty, bezsenność, choroby, zgryzoty skryte, musiały w końcu rozbić na miazgę, choćby był żelazny. Starannie ukrywano ruinę spekulanta, który chciał się jeszcze koniecznie ożenić, zwłaszcza gdy ostatni szczęśliwy interes uczynił go panem całą gębą, — ale z dnia na dzień trudniejszem się to stawało. Włosy tak już fioletowo wyglądały od wody Loba i Makassarów, że je musiano zastąpić peruką, zęby dwa razy wstawiane zjadły się na wytwornej kuchni... skórę na skroni i koło oczów wyciągano coraz drapieżniej, a marszczki codzień były znaczniejsze. Koniecznie więc już ożenić się było potrzeba, żeby odetchnąć po tych męczeństwach.
I nie byłoby to trudnem panu Plamie, który miał w czem wybierać, zostawszy wcale przyzwoitym człowiekiem po wygraniu Demborowa, a nade wszystko praktycznym, gdyby się lada czem chciał zadowolnić, młodą sierotką jaką, świeżą wdówką bez posagu, lub nieszczęśliwą jaką istotą, jakich zawsze na targu pełno... Plama mając miljony, już żądał więcej, chciał nadewszystko piękności i w wyborze jej był trudny, bo znał się dobrze na kobietach, i oglądał je jak konia, naprzód odgadując wady nawet pod najstaranniejszą tualetą — potem wymagał imienia trochę, trochę posagu i pozycji społecznej w swej przyszłej.
Stary rozpustnik chciał zamknąć zawód swój, z najświętszego związku czyniąc jeszcze rachubę obrzydliwą. Rzucał właśnie oczyma na wszystkie strony po salonach, gdy majestatyczna Emilja zastanowiła go blaskiem swej młodości i wdzięku w Saskim ogrodzie. Cały wieczór latał usiłując się dowiedzieć kto to był taki, i stanął wryty, gdy mu powiedziano, że to córka Dembora.
Mając interes z Demborami, Plama, który wszystko zwykł był obrachowywać i każdą czynność silnem poprzedzać badaniem, znał doskonale samą panię, jej słabości, wiedział coś o córce i zamyślił się głęboko.
Nie wiem u kogo spotkali się powtórnie nowy dziedzic Demborowa i Emilja, kilka wyrazistych rzuconych na nią wejrzeń, nadskakująca grzeczność nieznajomego, zwróciły jej baczność na tego człowieka, a nazwisko jego wcale ją nie przeraziło. Matka zajęta literaturą nie uważała nawet że się tam Plama znajdował, i zdziwiła mocno, gdy jej w kilka dni wspólny przyjaciel przyszedł zaproponować wprowadzenie do jej domu nienawistnego człowieka. Na pierwszą o tem wiadomość oburzyła się i powstała z ogniem w oku, ale po chwili namysłu ochłodła i musiała się trochę zastanowić nad tem co jej zrobić wypadało. Interes o sumę posagową nie był jeszcze skończony, któż wie? trochą grzeczności można by go na lepszej postawić stopie, obrazą osobistą pogorszyć.
Emilja będąca świadkiem namysłu matki wtrąciła swą radę, żeby przyjąć pana Plamę.
— Wszędzie go przyjmują, dodała — okazalibyśmy że nas ta strata zbytecznie obchodzi, gdybyśmy go odpychali wówczas może, kiedy nam chce być użytecznym. Ojciec chybił, że się do niego nie zbliżył, gdy mu to proponowano. Zresztą cóż on winien? Nabył proces i wygrał go...
Pani Demborowa zawsze wielce egzaltowana, nie byłaby przyjęła uwag Emilji, gdyby nie ta nieszczęsna suma posagowa, gdyby nie remanenta, gdyby nie tysiące drobnostek, które jeszcze u niego utargować było można. Poetka i filozofka zbyt długo patrzała przy tak dobrym jak mąż nauczycielu praktyki życia, by na materjalne jego warunki całkiem obojętną być miała.
Trochę więc kwaśno pozwolono się panu Plamie zrana zaprezentować; a dnia tego Emilja wyszła do salonu tak wyświeżona, tak urocza i piękna, że nie tylko starego rozpustnika, ale zakochanego w innej młodzieńca byłaby potrafiła zbałamucić.
Plama dosyć miał wprawy i sprytu, i znaleźć się potrafił; nie mówił nic o przeszłości, wsunął tylko słów kilka o dziwnych czasem koniecznościach położenia, ofiarował się na usługi matce i córce, prosił jak o łaskę o pozwolenie bywania w domu, który tak zaszczytne w towarzystwie stolicy zajmował miejsce, i wyszedł zostawując po sobie najprzyjemniejsze wrażenie, a woń paczuli na pamiątkę bytności.
Emilja oplątała go wzrokiem, obałamuciła, upoiła, zachwyciła, i pierwszy raz może przebiegły spekulator zapomniał się chwytając oburącz tego powiewu dawno straconej młodości. Jednem słowem, stracił głowę tak dalece, że za trzecią czy czwartą bytnością ranną u pani Demborowej całkiem już było widocznem, że z nim Emilja zrobić będzie mogła co zechce. Matka dopiero teraz postrzegła, że się coś dziwnego zawiązywało i oburzenie jej nowym wybuchnęło paroksyzmem.
— Emilko, zawołała po wyjściu Plamy, co to jest? co myślisz? dajesz mu jakieś nadzieje, widzę to po nim... ten człowiek szaleje, plecie niewiedzieć co... ja tego nie rozumiem.
— A cóżby to było złego gdybym za niego poszła? bardzo zimno i stanowczo odpowiedziała córka.
Pani Demborowa osłupiała, ręce załamując i z wielkim wykrzykiem padła wpół omdlała na kanapę.
— Ale to być nie może! co ludzie powiedzą? poczęła ochłonąwszy nieco; dziecko, ty się zgubisz! Ten człowiek to poczwara... to starzec, to nieprzyjaciel rodziny... jestże to zresztą stosowna dla ciebie partja? rozważ... tyś obłąkana! Z twoją młodością!
— Ale moja mamo, odparła Emilja z uśmiechem, ja wiem co robię... Co się tycze majątku, trudno dla mnie o bogatszego człowieka... prawda że niemiły i stary, ale cóż to znaczy?
To — cóż to znaczy? wymówione było z takim akcentem wyższości, z takiem chłodnem szyderstwem, że matka wzdrygnęła się z podziwienia usłyszawszy je, i nie wierzyła prawie uszom swoim.
— A! do czegożeśmy przyszli, zawołała z goryczą — my! my! córka moja żoną jakiegoś Plamy!
— Juściż nie szlachcic podobno, odezwała się Emilja obojętnie, ale żyją z nim wszyscy, bywa wszędzie... Nie najlepszej używa sławy, ale to się da poprawić, bogatym tyle się przebacza!
I uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Jakto! więc ty o tem serjo myślisz i przypuszczasz? dodała matka coraz bardziej zdumiona.
— Zupełnie serjo — zawołała Emilja, jestem pewna że mnie na klęczkach prosić będzie o rękę moją... a ja naówczas... zobaczę.
— Ale ja na to nie pozwolę nigdy! zakrzyknęła pani Demborowa.
— Mama namyśli się, popłacze i zgodzi na co ja zechcę, rzekła Emilja, zresztą zobaczymy, jeszcze mi się nie oświadczył, a ja go trochę pomęczyć muszę... gdyby się co lepszego trafiło... a! je ne demande pas mieux!
Pierwszy to raz w rozmowie tej bliżej poznała córkę pani Demborowa, domyślała się w niej chłodu, nie przypuszczała rachuby dochodzącej do bezwstydu prawie. Jakkolwiek sama zimna i odegrywająca tylko komedję uczucia, pani Demborowa miała go jeszcze tyle, że to usposobienie córki przejęło ją strachem i zgrozą. Dwie łzy szczere, macierzyńskie, boleśne potoczyły się z pięknych jej oczów, i pierwszy raz boleść prawdziwa, głęboka ucisnęła jej serce.
Tymlo, który rzadko matkę odwiedzał i prawie nigdy na jej piątkowych wieczorach nie bywał, znalazł się teraz bardzo w porę, w chwili prawie, gdy po skończonej rozmowie odeszła Emilja, a Demborowa została sama. Anglik nie dojrzał z razu łez matki, ale w jej głosie i sposobie przyjęcia postrzegł stan niezwykły. Nie wypadało mu dopytywać o powody strapienia, których ona taić nie chciała, a potrzebując rady i wsparcia pospieszyła zwierzyć się synowi.
— Wiesz Tymlo, znajdujesz mnie nieprzytomną prawie... musisz to uważać, cała jestem wzruszona.
— W istocie? cóż to nowego?
— Wyobraź sobie... Plama u nas bywać zaczął.
Tymlo zmarszczył się.
— Kto! ten Plama? on! u was! ale jakże się to stać mogło?
— Przyznaję się, moją winą z początku. Zażądał tego, nie śmiałam odmawiać, sądząc że mi to pomoże do uratowania mojej sumki. Nigdym się nie spodziewała, żeby to za sobą takie skutki pociągnąć miało.
— Ale cóż się stało?
— Zdaje się że uzuchwalił się do tego stopnia, iż pomyślał o Emilji.
— On! o Emilji! ha! la bonne farce! zawołał Tymlo śmiejąc się.
— A co gorzej, ona zdaje się nic nie mieć przeciw temu.
— Emilja! zapytał serjo Tymlo... cóż? oszalała! W istocie to zuchwalstwo niedarowane... Chcecie żebym go u drzwi waszych kijem obić kazał?
— Na Boga! żadnych gwałtowności — przerwała matka, zostaw mi to... Ale prawdziwie nie pojmuję Emilji; masz słuszność, to szaleństwo! to obłąkanie!
— Wydrzeć nam majątek i potem zaszczycić nas swoim aljansem, drugie gorsze jeszcze od pierwszego, rzekł Tymlo, ale ja mu to z głowy wybiję. To warjat!
— Gorzej mnie martwi Emilja.
— To dziecko.
— Nie wiesz jak zimna i uparta!
Tymlo zamilkł chwilę.
— Niepodobieństwo! rzekł zastanowiwszy się — Emilja zrobić tego nie może, a ja nie pozwolę...
Że jednak nadchodziła godzina zaproszonego śniadania gdzieś za miastem, Tymlo spojrzawszy na zegarek nie dopytując więcej, podał matce rękę i wyszedł.
Emilja, która z sąsiedniego pokoju słuchała rozmowy brata i matki, siedząc w fotelu z książką w ręku, wstała powolnie i znowu weszła do salonu.
— Zdaje mi się, rzekła, że Tymlo nie w swoją się rzecz wdaje, co jemu do tego za kogo ja pójdę? Każde z nas ma prawo uczynić co mu się podoba. Mama rozstała się z ojcem, Tymlo go porzucił także, jesteśmy wszyscy wolni. Dla czegoż ja jedna od kogoś zależyć muszę?
— Emilko! boleśnie zawołała matka, rozważ proszę cię co mówisz.
— Myślałam i zastanawiałam się długo. Ja jak ojciec nie rozumiem życia w ubóstwie, pracować nie umiem i nie chcę, muszę szukać egzystencji do jakiej przywykłam... zbytku, dostatków i tego wszystkiego, bez czego jak bez powietrza bym uschła.
— A serce? serce? spytała Demborowa.
— Wie mama, odparła ze śmiechem Emilja, że doprawdy jedna rzecz tylko której na świecie nie pojmuję, to tego przywiązania śmiesznego, które się nazywa miłością. Mnie nigdy to serce nie zabiło do nikogo... zapewne więcej mi się podoba ktoś ładny i młody, ale to sensu nie ma kochać się w kimś, moja mamo... Ja wolę królować i być panią. Zresztą wszyscy młodzi przystojni i roztropni mężczyźni jednakowo mi się wydają... Lubię się podobać, bawi mnie gdy się kochają i oczyma przewracają jak na mękach, ale we mnie to nie obudza innego uczucia prócz śmiechu.
Tak szczere wyznanie, tak dziwaczna spowiedź zamknęła usta matce, której się zdało że we śnie ciężkim marzy o czemś nieprawdopodobnem.
— Dziecko moje! co ty mówisz?
— Z mojemi talentami, młodością, zakopać się w kącie, nie módz wyjść na świat dla którego jestem stworzona, dodała Emilja, to najstraszniejsza męczarnia. Ja potrzebuję — bądź co bądź, bogactwa i świetności!
— Choćby z panem Plamą?
— Plama! cóż tam? odezwała się Emilja obojętnie, z nim czy z innym, nie wiem czy mi się co lepszego trafi... nie chcę czekać. Niech się mama oswoi z tą myślą... bo jeśli mi się oświadczy, położę tylko warunki i pójdę za niego.
— Ja na to nie dozwolę nigdy!
— Tak się mamie zdaje... Zresztą nie trzeba się tem gryść zawczasu... bo jeszcze nie ma czego. Dziś piątek, dodała szyderczo dziewczyna, mama przygotować miała pierwszy akt swego dramatu do czytania... lepiej się tem zająć niż mną, co sobie dam radę.
Zimno i bardzo zimno przyjmowała odtąd pani Demborowa Felicjana Plamę, ale Emilja potrafiła mu to nagrodzić, wcale się nie kryjąc z życzliwością dla niego i zawracając mu głowę całkowicie. Spekulant niezręcznie nawet wyrwał się był z półsłówkami znaczącemi, a panna ani im się dziwiąc, ani ich odpychając, dała mu do zrozumienia żeby się starał dla ułatwienia sobie drogi, pozyskać matkę i brata. To zadanie dla starego intryganta przywykłego do korzystania z słabości ludzkich i na tej grze opierającego wszystkie swe rachuby, choć ciężkie, wydało się igraszką. Sam rozkaz panny stanowił główną wygranę, bo był niejako uwarunkowaniem, przyzwoleniem i obietnicą. Sam przez się nigdy Plama nic nie poczynał, używał on zawsze rąk cudzych, wymowy i talentów, i tu więc naprzód pobiegł po ludziach, otaczając zewsząd panią Demborowę chwalcami swojemi. Dał obiadek na którym literatów popoił aż do nudności, śniadanie jakieś na przypieczętowanie roboty, pobrał prenumerat i biletów pełne kieszenie, otworzył swoje archiwum dla badaczów przeszłości, i zjednał sobie słabych a biednych którzy go poznali po raz pierwszy i to z najlepszej strony. Pani Demborowa rozminąć się nie mogła z admiratorami Plamy, i musiała słuchać tylko donoszących jej, z jaką czcią, podziwem, jest dla niej człowiek którego smutna konieczność uwikłała w proces nieodżałowany!
Wiedząc z jaką kolosalną próżnością miał do czynienia, intrygant postarał się ażeby z litografowanego portretu zrobiono biust muzy i medaljon z jej popiersiem, spoił profesora który mu podyktował czterowiersz do podpisu, i tę ofiarę sam złożył u stóp wahającej się już kobiety. Na śniadanku w angielskiej restauracji zredagowano mu artykuł do gazety, donoszący o tej nowej artystycznej pracy, wydanej kosztem znakomitego amatora literatury i czciciela zasług Beaty, pana Felicjana Plamy. Przejęta grzecznością jego, muza zamilkła, a Emilja uśmiechnęła się po cichu, widząc że mąż jej przyszły tak trafnie sobie począć umie.
Ujęcie Tymla przyszło daleko ciężej, naprzód, że dumny anglik nie łatwo sobie co wmówić dawał, powtóre, jaśniej daleko rzeczy widział od matki i miał w charakterze aż nadto szlachetnej i nieszlachetnej pychy. Ale tu sam nie występując na scenę, Plama przez swych zwolenników w arystokratycznem kółku rehabilitować się zaczął i tańcował koło przyszłego szwagra. Tymlo od niejakiego czasu spotykał go po wszystkich domach w których bywał, nieustannie słyszał mówiących o nim, wreszcie na maleńkich kursach o dziesięć mil od stolicy urządzonych, spotkał się z nim oko w oko.
Nie było sposobu uniknąć go, Plama miał tu trzy konie folbluty, a interes koniarski zobojętnił w Tymlu nienawiść ku intrygantowi.
Nowy dziedzic Demborowa tak ostawił anglika, że od rana do wieczora brzmiały mu w uszach jego pochwały, Tymlo milczał, wreszcie á bout portant spytano go czemu by tak był obojętnym dla tak miłego człowieka i znakomitego sportmana... nie przypuszczając aby dobrze wychowany człowiek miał dla mizernej kwestji majątkowej tak długą chować w sercu nienawiść. Dembor nic jeszcze nie odpowiedział, ale to uprzykrzone zachwalanie pana Plamy znacznie w istocie wstręt ku niemu umniejszyło i zdanie ogółu arystokratycznego wpłynęło nań potężnie.
Plama w czasie tych kursów tylą grzecznościami obsypał Tymla, tak był przyzwoitym, tak doskonałemi obdzielał cygarami, tak wyborne na placu turfu dał śniadanko, że wreszcie uznać go było potrzeba choćby szelmą, ale wcale dystyngowanym członkiem towarzystwa.
— Mniejsza tam o to co za jeden, rzekł anglik, ale gentleman... nie ma kwestji.
Tak związawszy matkę i brata, nadskakując Emilji, nie śmiejąc jednak nic przedsięwziąć z ojcem, któryby go pewnie kolanem za drzwi wyprawił, pan Felicjan formalnie się oświadczył córce w obecności matki; a Emilja nie czekając zgodzenia się jej, przyjęła pretendenta, podając mu tylko pewne warunki.
Wieść natychmiast gruchnęła po mieście o ożenieniu Plamy, i naturalnie złośliwi porobili z niej kalamburów bez liku. Nieszczęśliwa pani Demborowa, która nieśmiała się już sprzeciwiać córce i miała nadzieję, że świat będzie pobłażającym dla niej, ulękła się szydersko objawiającej opinji. Chciała zerwać wszystko, zaklinała córkę, ale Emilja oświadczyła, że wyjdzie za Plamę bądź co bądź; i zajęta dyktowaniem mu przyborów do ożenienia, urządzaniem nowego domu, ekwipażów, liberji, mało nawet zważała na prośby i błagania matki. Tymlo wyprawiony za granicę z księciem X. jakby naumyślnie, nie dowiedział się aż po weselu o szwagrze i obojętnie to przyjął.
Wbrew przestrogom pani Demborowej i żartom całego świata, które Emilja znosiła z uśmiechem, ślub odbył się w naznaczonym dniu u Ś-go Krzyża z największą wystawnością i przepychem. Panna młoda wyglądała jak posąg Canovy, i tak była piękną, że heroizmu Plamy lub podłości jego trzeba było, aby w tym wieku ośmielić się podać jej rękę do ołtarza. Trzeba też przyznać, że i on niezgorzej tego dnia wyglądał, a choć do Apollina i Antinousa nie miał nawet pretensji, na starego satyra kwalifikował się doskonale.
Państwo młodzi siadłszy u drzwi kościelnych do powozu wraz z matką, którą jeszcze dnia tego otaczano troskliwą pieczą i starano się mieć dla samej przyzwoitości, pojechali wprost do nowego mieszkania na Krakowskiem Przedmieściu, rzęsiście już na ich przyjęcie oświeconego. Tu bal wspaniały rozpoczął erę nową w życiu Emilji, która zaraz poszła obejrzyć swoje pokoje, ujęła rząd domu, i wesoło rzuciła się w objęcia świata, wśród tysiąca oklasków dworu który ją otoczył. O niczem nie mówiono tylko o jej nieporównanej piękności i przepychu z jakim się nowy dom ten tyle obiecujący otworzył. Pani Emilja zapowiedziała, że przyjmować będzie co tygodnia we czwartki, a co miesiąc dawać bale, czemu Plama zrazu nie widział potrzeby się sprzeciwiać.
Odwróćmy oczy od tego smutnego obrazu, niestety barw tak powszednich i spłowiałych, że rychlejby mu prozaiczność jego niż przesadę zarzucić można. Jestże inaczej u nas, wśród tych których wychowuje świat po swojemu, od dzieciństwa przyzwyczajając nadewszystko do zbytku i wpajając im cześć dla cielca złotego? Możeli być inaczej w społeczeństwie dla którego wiara jest formą tylko szanowaną konwencjonalnie, nie mającą władzy żadnej nad obyczajami i wpływu na życie? Duch wygasać musi i serce ziębnąć pod wpływem tego materjalizmu, którym nas zachód zaraża, który szczepim sami jak zbawczy środek, przeciw starym chorobom naszym nie bacząc, że on z sobą daleko od nich niebezpieczniejsze przynosi.
Wszystko też u nas stygnie, codzień iskierka jakaś wygasa, i z popiołów przeszłości myślimy tylko jak wygotować potaże... Dobry byt będziemy mieli niestety, ale cóż po tem... nie zaspokoi on i nie da szczęścia nikomu, zrobi nas rozsądnymi, prozaicznymi ludźmi, ale obedrze z wszystkich piętn starych i świętych które codzień z oblicza naszego znikają... Jesteśmy jak chory, któremu unikając zapalenia, lekarz krew puścić kazał, a balwierz nieostrożny do kropli wytoczył... wkrótce zabraknie jej do życia, i trupem się stanie bezsilnym.
O! bo od nierządności starej do chorobliwej przemyślności i handlarstwa niemców, anglików i francuzów, szeroka przestrzeń, na której środku wcześnieby się nam zatrzymać wypadło, chcemy li być sobą... Uczmy się oszczędzać i patrzyć jutra, ulepszać i ład szczepić, ale nie pomiatajmy uczuciem, poezją, nie przerabiajmy kraju na kantor i fabrykę, bo wkrótce nam w nim na kościół i krzyż miejsca nie stanie. Nie chodzi ludom dla ich szczęścia o bogactwo, o dostatek, ale o wszczepienie żywo nauki Chrystusa, o miłość, o podniesienie duchem, i umocnienie w wierze i braterstwie.
Spójrzcie i jeszcze raz spójrzcie na szczęśliwe kraje, które już się cieszą owocem przemysłu i handlu. Znijdźcie w głąb ich społeczności, a ujrzycie, że tam ani katolicyzmu, ani protestantyzmu już nawet nie ma, ale jest chryzolatrja tylko, która wszelką pożera wiarę i gasi uczucie; że tam nie ma rodziny, ani węzłów świętych jedności jeszcze u nas skupiających społeczności, że wszystko zastępuje rachuba i duch uciekł z tego zimnego stowarzyszenia interesu i egoizmów. Uczmy się smutnem doświadczeniem cudzych boleści, co i nas czeka jeżeli pójdziemy tą drogą materjalizmu, wygodną, pozornie piękną i łatwą, za chorągwią mniemanego postępu... nie bądźmy ślepi, i nie sądźmy że potrafimy uniknąć skutków, ubiegając się za przyczyną.
W naszym kraju za dawnych poczciwszych czasów, na których ślepotę utyskiwać przywykliśmy, nigdy nie było tyle ruin co dziś, gdyśmy się stali przemyślni i zapobiegliwi, szlachcic nie tracił i nie wyprzedawał się do ogromnych będąc powołany ofiar położeniem swojem, owszem zbierał i bogacił się, a rzadko widzieć było zubożałe rodziny, i braterstwo nigdy im chleba pragnąć i mrzeć głodem nie dopuściło.... Ale też wówczas nie w pierwszym celu była majętność i dobre mienie, starano się wprzód o cnotę i ducha wielkiego, poświęcano ochotnie, poświęcano nie praktycznie, dzielono z braćmi i Bóg sypał ze spichrzów swoich. Czem nasz dzisiejszy lichy dostatek, przy tylu środkach do zdobycia go, obok tamtych bogactw o które się nikt nie starał?
W krótkiem życiu naszem już smutną widzieliśmy i widzimy różnicę starych czasów od dzisiejszej chwili, duch wygasł, serca ostygły, a szał zbogacenia ogarnął wszystkich. W największych klęskach i najgorętszych nadziejach jarmark wełniany, ceny zboża, wynalezienie żniwiarki odwracają umysły wszystkich i pociągają serca... Nie ma nic jeno kupcy a rataje! można wykrzyknąć z większą słusznością niż Kochanowski za swoich wołał czasów: Ludziom praktycznym dank i sława! oni przewodniczą, oni przodkują, oni wyrokują, a kto się ośliznął i upadł choćby męczennikiem, ten winien i głupi. Taki sąd powszechny, takie zamarznięcie obrzydliwe, jakim jest symptomem, sądźcie sami. Mamyż się cieszyć żeśmy lepiej uprawili rolę, gdy serca nasze takim stoją odłogiem, że na nich wkrótce żadne już poczciwe nie wejdzie ziarno? Mamyż się radować postępowi, który nam życie wydziera i przeistacza na małpy zachodu, zabijając żywotną przyszłość naszą, zasklepiając źródła z których wytrysnąć coś mogło? Mamyż podziwiać industrjalistów i gospodarzy, kupców i spółki, które na gruzach kościołów wznoszą cukrowarnie i fabryki machin? Jak chcecie, — ja z wami nie będę, może przez ślepotę i upor, może dla grzechu opieszałości, ale poprawny nasz świat wcale mi nie pachnie.
Gdy w Warszawie pani Demborowa dorabia się wieńców sławy i pracuje dla ogółu, pewna że sobie nieśmiertelność wypisze i wygada; Tymlo nic nie robiąc z dnia na dzień odkłada wzięcie się do pracy, zawsze za małem i za lichem sądząc co mu się nastręcza; Emilja za mąż wychodzi... i zostaje panią Plamową; — na wsi, w małym domku kolonji zwanej Zagaje, Jan Dembor gaśnie powoli w milczeniu i ubóstwie donaszając resztki życia.
Nic smutniejszego wystawić sobie nie można, nad położenie tego człowieka, któremu w nieszczęściu nikt nie pozostał, nic nie pocieszało, nawet ochota do jakiegokolwiek zajęcia opuściła zupełnie. Całe dnie siadywał na ławce przed domkiem lub na krześle w pokoju bez książki, bez myśli, bez roboty, unikając ludzi w jakiemś zdrętwieniu i osłupieniu, które przeszło w stan normalny.
Pokazanie się człowieka, przybycie gościa wypędzało go z domku i wyganiało w bliski lasek, w którym na pniu siadłszy, skubał palcami trawę, uśmiechając się sam do siebie... Stan jego blizkim był obłąkania, a choć na pozór przytomność go nie opuściła, sprężyny woli popękane, pojęcie świata fałszywe i dziwaczne, czyniły go do niczego niezdatnym i podobnym szalonemu. Całe dnie bawił się przypomnieniami przeszłości, którą targał szyderstwy, życie i świat okrywając nieubłaganym sarkazmem. — Upadły nie umiał czy nie chciał niczem się dźwignąć z ruiny, w duszy nie mając ku temu zasobów.
Brakło mu wiary i uczucia, a nigdy niedostatek tych żywiołów tak silnie się nie dał poznać jak dzisiaj; opuszczony od wszystkich, do Boga się nie zwrócił, ludźmi pogardził, sam do siebie nawet czuł wstręt i obrzydzenie. Od żony i dzieci rzadko go dochodziły wiadomości, listów nawet pani po większej części nie rozpieczętowywał, rzadko roztargnionem okiem przebiegł pismo Emilji, więcej się trochę zajmując doniesieniami Tymla, których jednostajna zwrotka, że jeszcze nic godnego siebie nie znalazł dotąd, już go niecierpliwiła. Na listy te nie odpisywał nigdy... gazet i książek nie tykał, choć mu je przysyłano.
Jakimś trafem przecie prośba Emilji o błogosławieństwo, czysto tylko dla formy mu przesłana i doniesienie o zamążpójściu jej za pana Plamę, wywiodły go na chwilę z odrętwienia. Pochwycił się za włosy, krzyknął, chciał biedz nie pomiarkowawszy że na czas już do przeszkodzenia małżeństwu nie stanie, i gdyby przyszły zięć był mu się wtedy pokazał, pewnieby żywcem nie uszedł rąk jego.
Silna ta boleść, nad którą większa dotknąć go nie mogła, zadając mu chwilowe obłąkanie prawie, wstrząsnęła nim zbawiennie i wywiodła z tej apatji w której konał powolnie. Gniewem i oburzeniem przyszedł do życia, a pomiarkowawszy że nieszczęście tak niespodziane było już nieodwołalnem, z szyderstwa przeszedł w smutek cichy i łagodny. — Zachciało mu się nareszcie podzielić z kimś boleścią, ulżyć sobie ciężaru i choćby popłakać nad upokorzeniem swojem. Dumny zawsze, a zobojętniały i niedbający o nic, dowiedział się dopiero zażądawszy pojechać do Porzecza, że koni nie miał wcale, a te któremi mógł rozporządzić, użyte były do niezbędnego około roli zajęcia, — piechotą więc puścił się do Solskich. Ten upadek, ta nędza zmuszająca go jak ostatniego żebraka o kiju iść mil kilka, wyrobiły w nim silniej jeszcze uczucie dumy i pogardy. Ale już w nich był zaród lepszego i świętszego uczucia, i jakby pragnienie nowego na świat poglądu. To co z jego stanowiska dawniejszego wydawało mu się ostatecznym ciosem, miało dlań jakiś wdzięk rzewny... Krzepkie ciało w tym ruchu dźwignęło się i orzeźwiony prawie stanął w ganku Porzeczańskim, gdzie rotmistrz na widok jego krzyknął z podziwienia
— Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołał, a toż co się stało? pan pieszo?
— A cóż się stać miało, odparł Dembor zimno, rzecz najprostsza w świecie, nie mam koni, chodzę piechoto.
Na głos rotmistrza nadbiegła Anna w fartuszku od spiżarni, Michał od rachunku pańszczyzny, i oboje nie wiedzieli jak niespodzianego przyjąć gościa.
— Wuj kochany! wuj!
— Powiedziałby kto, żeście mnie sto lat nie widzieli, tak zdumieni witacie.
— Ależ bo to gość! zawołał rotmistrz.
I posadzili go otaczając najczulszą troskliwością na kanapie, cały dom przewracając dla niego, aby go nakarmić, napoić i przygotować mu jak najwygodniejszy spoczynek, potrzebny po takiem znużeniu. Te serdeczne starania, dziwne jakieś wrażenie zrobiły na Demborze, który dosyć żywo zapragnął być sam i zamknął się w przeznaczonym dla siebie pokoju.
Cudze dzieci przypomniały mu jego własne, i zakrwawiło się serce.
Nazajutrz rano wyszedł obejrzeć Porzecze, a raczej chciał uciec żeby go Michał i Anna nie znaleźli, pragnąc samotności dłuższej, do której był przywykł od chwili upadku.
Myśl szyderska z nawyknienia przyszła mu do głowy, pośmiać się trochę z niedołężnego gospodarstwa Solskich. W istocie nie wyglądało ono na wzorowe, ale na pierwszym kroku znalazł Dembor ład i porządek staroświecki tak zastanawiający, że się im nie pomału zadziwił. Wszędzie widać było ubóstwo skrzętne, oszczędność uczciwą, troskliwe oko, a co lepsza, wesołe twarze, ochoczych ludzi i jakąś swobodę i serdeczność we wszystkich.
Michał już był w polu na koniu, gwarząc głośno z robotnikami którzy się na łan zbierali, witając z uśmiechem na ustach swojego panicza!
— Patrzcie! rzekł do siebie Dembor, wychodząc na rolę, to coś nakształt płodozmianu... Oho! i budowle porządne... i zasiewy dobre, i ulepszeń znać nie unikają.
Jednakże rozśmiał się ze starej sochy i brony, które mu się po jego wytwornych narzędziach agronomicznych strasznie zacofanemi wydały, z młóckarni drewnianej i nowych budynków pobudowanych zupełnie planem i formą odwieczną naszą domową.
Spotkali się w polu z Michałem, który zsiadł z konia i powoli towarzyszył wujowi. Z razu nic nie mówili do siebie.
— Sam gospodarujesz? rzekł w końcu Dembor.
— Na jednym folwarku łatwo mi wystarczyć...
— Jakto, jedno Porzecze wam zostało?
— I bardzo nam go dosyć.
— Ale to lichota bez tamtych wiosek, panie Michale... maleństwo... szkoda pracy.
— A! wuju, my kochamy nasze Porzecze, a to co się kocha nigdy się nie wydaje lichotą. — Z razu rozstać się z większym majątkiem było nam trochę przykro, ale gdyśmy popłacili długi, uczuli się swobodni, ograniczyli potrzeby i do świętej prostoty życia zwrócili, doskonale nam dziś w tym nowym stanie, nad który innego nie życzym już sobie. Tak nam tu dobrze wśród tej błogosławionej ciszy, z ludźmi którzy nas kochają, do których my przywiązani jesteśmy serdecznie... nic nam nie braknie... mamy nawet na trochę zbytku.
— A! a! rozśmiał się Dembor, i wieleż to daje dochodu po opłaceniu podatków i ludzi?
— W roku przeszłym mieliśmy około dziesięciu tysięcy złotych, i parę na nieprzewidziane potrzeby udało się zmienić na listy zastawne.
Stary uśmiechnął się szydersko ruszając ramionami.
— Jesteście więc szczęśliwi? rzekł stając.
— Jak najszczęśliwsi, kochany wuju.
— A nie śni ci się nic większego? dostatek, znaczenie, sława? wszakże podobno zbierało ci się na artystę?...
— Ale ja w duchu nim jestem, zawołał gorąco Michał, i mam czem pragnienie duszy mojej nasycić. Alboż świat nasz nie piękny? nie malowniczy? alboż nie mogę w chwili wolnej odtworzyć tej pieśni jaka gra w duszy mojej na widok cudnej ziemi naszej? Alboż nie mam tu książek, rozmowy z ludem naszym w którym tyle jest jeszcze pierwotnej poezji i niepokalanego, rzeźwego uczucia? W świat za sławą nie popędzę, bo sława bardzo mi się wydaje lichą... mój zapał wznosi mnie wyżej nad czcze ludzi admiracje... Dostatku nie pragnę, bo bym go użyć więcej nie potrafił, chyba jako fideikomisu powierzonego przez Boga, a to ciężar straszny. Spełniam do czego mnie powołuje położenie moje, cicho, posłusznie, z wdzięcznością w sercu i... nie pragnę, zaprawdę nie pragnę więcej.
Te szczere i ciepłe wyrazy z ust młodzieńca którego oczy poświadczały szczerość, wzruszyły zdaje się Dembora, ale zamilkł i posępnie z głową zwieszoną poszedł dalej ku domowi.
Tu go spotkała Anna z weselem na twarzy krzątająca się około śniadania na ganku, otoczona całym swoim dworem. Rotmistrz, Klembosia, ekonomskie dzieci, wychowanica, stary kapelan, siedzieli już przy stole i na ławkach. — Piotruś siwy posługiwał powoli, gawędząc z panienką, a Iwaś przechodzący od stajni, zatrzymał się był i domawiał do kieliszka wódki. — Wszystko to gwarzyło, śmiało się, rozprawiało, krzątało, składając na prześliczny i pełen wieśniaczej, starej domowej naszej barwy obrazek. Słomiana strzecha dworu i cień dwóch lip kilkusetnich, pokrywały tę grupę.
Może wesołość panująca tu, zbyt bolesnem wspomnieniem przeszłości zraniła serce biednego starca, który się czuł nie w swoim żywiole, udziału w niej brać nie mogąc, i zwrócił się znowu do samotnego mieszkania, a bojaźliwe wejrzenia dzieci pobiegły za nim z politowaniem i czułością.
Tak dni kilka przebył tu Dembor, i powoli w powietrzu Porzeczańskiem orzeźwiał, uśmiech już mniej boleśny zjawiał się na jego ustach, słowo z nich mniej rozpaczliwe ulatywało, tylko przeszłości jeszcze i dzieci przypomnieć nie mógł. W zimnej piersi długiem życiem ostudzonej, nie rychło mogło się obudzić uczucie, na które długo stała zamknięta.
Raz wreszcie zrana Michał wracający z pola zobaczył go idącego do kapliczki, która cały dzień zwykle bywała otwarta, i ten symptom niezmiernie go uradował... Kilka godzin pozostał w niej starzec.
Na jednej z ławek znalazł książkę nabożną, otworzył ją machinalnie, począł czytać z roztargnieniem i przywiązał się do uspokajających myśli które w niej spotkał... Nazajutrz powrócił znowu do kaplicy i książki, coraz dłużej w niej przebywając... nigdzie tak mu błogo i dobrze, tak jakoś spokojnie jak tam nie było. Bóg się nad nim ulitował i dotknął skamieniałego serca, wytrysnęły łzy z opoki, a błogi pokój roztoczył się nad zbolałą duszą...
W kilkanaście dni znikł Dembor jednego poranku z Porzecza, kazawszy powiedzieć dzieciom że do Zagaja wrócić musi, żeby się o niego nie frasowały, przepraszając zarazem że książkę z kaplicy zabiera i później im sam odniesie.
Pobyt u Solskich był dlań zbawczem lekarstwem, i powoli podziałał na ranionego, uśmierzając jego cierpienie jedynym środkiem który leczy i koi wszystkie boleści ziemi. Tu dopiero rozeznać potrafił jak fałszywą drogą szedł całe życie, i jak kruchemu naczyniu serce swoje powierzył, przywiązując się do darów ziemi, wierząc w rozum swój tylko, nie pragnąc niczego oprócz dostatku i bogactwa. Cała przeszłość stanęła mu teraz z innem obliczem i żalem okrył stracone napróżno życie. Ale Bóg mu dał jeszcze odżyć, orzeźwić się i podźwignąć, pracą. Przywykły do zajęcia, uczuwszy jego potrzebę i nie mierząc go teraz starą a fałszywą miarą dawną, pojął że i na małem pracować potrafi pożytecznie i zbawiennie. Z obojętności i zaniedbania powoli przeszedł znowu do maluczkiego gospodarstwa, i pilniej krzątać się zaczął. Ożywiony modlitwą i serdecznem na świat wejrzeniem, trud nowy poszczęścił się i wypłacił spokojem duszy i świętą rezygnacją.
Gdy tak wielkie na wsi zachodzą zmiany, w Warszawie państwo Plamowie otwierają dom i zadziwiają a draźnią wspaniałością swych balów i wieczorów. Tymlo wróciwszy z za granicy, pociągniony przez siostrę, począł bywać u nich, i choć nie szacował szwagra, pokrył milczeniem ten brak szacunku, znosząc go stoicznie. Panią Demborowę córka zrazu dosyć nadskakującym sposobem starała się zjednać sobie i przyciągnąć, tego wymagała widać początkowa mise en scéne, ale wkrótce rzeczy się zmieniły. Plamowie żyli coraz wyłączniej w arystokratycznym świecie, w którym literatka czuła się ubóstwem swem nie na miejscu i nie swoja. Mania jej coraz wzrastająca poczęła Emilji wydawać się śmieszną i zawadzać po trosze, usunęła się więc nieco od matki, i w końcu widywały się tylko zrzadka, na chłodno, zrywając poufalszy stosunek rodziny. Odwidzano się wzajemnie, wyrzucając sobie bilety, czasem zaproszono panią Demborowę, gdy nikogo nie było, aby nie trafiła na świetny bal lub wieczór arystokratyczny, przy którym nie dobrze jakoś ze swemi pończochami odbijała. Piękna pani starzejąc powoli, a nie chcąc się wyrzec pretensji do młodości, stawała się też coraz, prawdę rzekłszy, śmieszniejszą. Następnego lata Emilja z mężem wyjechała na parę miesięcy do Demborowa, a wybór towarzystwa zaproszony ze stolicy na dni kilka pojechał za nią, pod pozorem polowania i balu. Tymlo był także z niemi, ale ojca przypomniał sobie dopiero, gdy trzeba było odjeżdżać, i już na ten raz nie miał czasu jakoś go odwiedzić, zostawiwszy tylko list u Emilji do niego. Córka gdy zostali sami z mężem uczuła nareszcie potrzebę a raczej wymagania przyzwoitości by się z ojcem widzieć — nie śmiała jednak pojechać z mężem, obawiała się sama i wysłała naprzód dowiedzieć się czy ojciec jest w domu?
Na to pytanie Dembor stary uśmiechnął się boleśnie.
— Powiedz pani, rzekł do wygalonowanego sługi, że jutro pójdę za sochą w pole i gości nie mam czasu przyjmować, a nawet tak wielkich państwa w tak lichym domku pewnie bym nie potrafił... niech się lepiej nie fatygują.
Powtórzono te wyrazy nie Emilji, ale samemu Plamie, który się zamyślił, ruszył ramionami i nic nie odpowiedział, a żonie oznajmił że ojca nie było w domu. Przeciągnęło się więc widzenie z panem Demborem, potem nagle jakoś nastąpił wyjazd, i Emilja jak Tymlo listem tylko pozdrowiła kochanego ojca, Plama nie odważył mu się nawijać na oczy, choć zaprawdę w usposobieniu umysłu z jakiem teraz na świat nawrócony poglądał, nicby mu się już nie stało.
Do Porzecza nie pojechali państwo Plamowie, choć się także zbierali, i była o tem mowa kilkakroć, ale Emilja ze zwykłym swoim rozsądkiem zawyrokowała, że nie ma żadnej potrzeby utrzymywać stosunków familijnych, żyjąc w sferach tak odmiennych, i nigdy się prawie nie spotykając.
— My dla nich, oni dla nas byliby ciężarem, dodała, przyjemności im nie zrobilibyśmy wcale, a dla nas byłoby to zbytecznie kłopotliwem.... zresztą potrzeba jechać do Warszawy.
I tak wrócili ze wsi, posunęli się za granicę do wód, których stan zdrowia pono Plamy wymagał... a dalej?... nie wiem, musieliście gdzieś spotkać się z niemi w Hamburgu, Baden-Baden, Salzbrun, Ems.... lub w Ostendzie.
I nic już o nich więcej. — Spojrzcie na wasz świat a dowiecie się reszty, cienie tych postaci otaczają was do koła, spytajcie ich o zakończenie; — ja tylko do was jeszcze, co krzewicie tak gorliwie przemysł i ubiegacie się o materjalny postęp kraju naszego, co przedewszystkiem wołacie o dobry byt i zbogacenie, zawołam w ostatku, niegodnemi usty powtarzając słowa św. Pawła:
Ducha nie gaście!.... (Ś. Paweł do Thessalon. R. V. 19).