<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Chrzciny
Pochodzenie W czas wojny
Wydawca Księgarnia Wydawnicza J. Czerneckiego
Data wyd. 1915
Druk E. i Dr. K. Koziańscy
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CHRZCINY.


Krzyś szedł walecznego Mardułę ku Janusikowi Nędzy pozwać. Zastał go siedzącego na progu domu, w którym ze starą matką mieszkał, bęsiem, nieślubnym synem, będąc.
Marduła był ponury. Posiadał on bowiem dwie pary portek, jedne nowe, drugie stare, ale się zdarzyło, że gdy wszelki dudek, jaki miał, wymijał po karczmach, poszły za dudkiem i nowe portki.
Krzyś zauważył Marduliną gorycz i zapytał politycznie:
— O cym tak medetujes?
— He, radbyk na kściny iść.
— Kaz to? — zapytał Krzyś ciekawie.
— U Wojdyłów.
— Je coz ta Bóg nagodzieł? Hłopiec, cy dziewka?
— Dziecka niema.
Zadziwił się Krzyś.
— E jako?
— Bo sie urodziło niezywe. Ale kściny som jest, bo syćko béło przygotowione.
— Je prawda — rzekł Krzyś — wtoz go ta wiedział, jakie się narodzi? Gorzałka jest?
— I piwo i wino, syćko. Dy Wojdyła gazda!
— Pytali cie?[1]
— He, i oni, i wcora wiecór jesce przileciała Klarka Ustupska, cobyk ino prziseł. A i Wojdyłówne Marcia i Milcia strycne, mie straśnie pytały. Wtoz hań zatońcy, jak mnie niebedzie?
I Marduła stał się dumny.
— No, kiebyś na kwile poleciał — rzekł Krzyś, zastanawiając się. — Je ale cemuz nie idzies!
— Jakoz pude? W takik portkak nieporada iść...
I wyciągnąwszy długie nogi przed Krzysia z żałością na swoje połatane spodnie spojrzał.
Krzyś pomyślał chwilę i rzekł:
— Wiés co, mom jo nowe portki, końdek som jest długawe i syrokawe na mnie, bedom na tobie. Lejdze duhem do Byrki, oné hań wisom na zyrdce w biołej izbie, a przynieś mi i skrzipce. Niepytanyk na te kściny, ale mie ta ze skrzipcami przyjmiom.
— Haj! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa, puścił się biec, jak to miał zwyczaj, psa galopującego przed nim za ogon się trzymając.
— Jedy by ci tén ksiendza po kolendzie łapiéł — mruknął Krzyś, zajmując Mardułowe miejsce na progu.
Na kściny na malućkom kwilecke wstąpimé, i tak hańtędy dróga ku Nędzy.
Usłyszała stara Mardułka obce mruczenie i wyjrzała z izby do sieni.
— Tuście, swoku — ozwała się przyjaźnie.
— Zy haw. Jak sie ta miéwujecie?
— Ze tak ta, po końdku. Kaz Franek?
— Polecioł do mnie na portki. Skróś tyk kścin.
— E dobrze ze tys! Bo se straśnie markociéł, co nima w cym iść.
— Ale z tyk kścin to on tu jus du domu nie przydzie.
— Zje ba kas pudzie?
Jął Krzyś Mardułkę objaśniać, a ta wysłuchawszy rzekła:
— Je dy dobrze. Moze się ta przecie roz Franek do kupy pozbiéro i na porzomnego, godnego złodzieja, jako i drudzy, wyjdzie. Jo to sama wiem, ze i śniego by móg być złodziej, jaz nie zal, kieby nie té dziéwki! Co sie mu nieroz nagadom: Franek, dojze pokój, posiedź! S temi freirkami nic nie nagazdujes, ba jesce swoje minies! Złodziej byś móg być, jako i Nowobilski wtory na Białce, abo Mateja w Polanak, a tyś co?! Z porwaśnegoś rodu, to ta porwies, ale wto fce sie ze zbójectwa na gazdes prościć, nie musi o figlak, kohaneckak myśleć, ba jedno w głowie mieć: kraść!
— Terazeście wej, Mardułko, dobrze pedzieli — rzekł Krzyś. — Wy macie rozum!
— Ale Franek jako Franek! Co prawom rencom przyniesie, to trzoma lawemi pomiendzy dziéwki ozda, a i pozywać się go bojom, hoć je hłop, bo taki nigda nie pewny, co mu ino to hań w głowie, to cérniućkie, a drobne. Nieraz jo sie i napłacem, bok go przecie na zbójnika howała...
— Przy Janosiku się prziucy. To ociec świenty zbójecki! — rzekł Krzyś z namaszczeniem.
Tak rozmawiali, tymczasem zaś szybkobiegacz Marduła z portkami Krzysiowemi i skrzypcami już wracał.
Psa, nie mając wolnej ręki, za sobą nawet zostawił.
— Ześ tys hytry! — rzekł Krzyś, podziwiając jego szybkość.
Z porozumiewawczem, polecającem spojrzeniem spojrzała Mardułka na Krzysia — coby to z Franka mogło być!...
W mig sie przeobuł Marduła; trochę było ciasno i krótkawo, ale onyckami płóciennemi poowijał kostki wysoko i rzemieniami pookrącał. Było.
Opowiedział mu za ten czas Krzyś, po co poń przyszedł: Mardule się oczy zaśmiały, ciupagę, noże i pistolety zaraz wziął. A gdy matkę całował na pożegnanie w rękę, ta rzekła: — Idzies tak, jak do skoły. Talant ci Pon Bóg dał, od korzenia sie weź!
— Ale sie z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Mardułą.
— Wyobujem. Ja se ta nie ino portki, ale i buty z holowami najdem!
— Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to dościgną. O tem, że miał i innych chłopów ku Janosikowi pozwać, zapomniał.
U Wojdyłów grali, aż huczało. Gości wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.
Wojdyłowa od Karkosów, trzeci dzień po połogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża:
— Uwenerujze Krzisiowom persone, coby zagrał.
Ale Krzyś napiwszy się ponownie wolał naprzód zatańczyć. Chłopi rzędem dookoła izby pod ścianami stali i jeden po drugim przed muzykę wychodził i tańcował, jak było zwyczajem, lecz Krzysiowi miejsce zrobiono dla wieku i wartości muzyckiej.

Wystąpił więc przed muzykantów, dwóch skrzypków i basistego, i wyjąwszy jakieś grosiwo ze supła smatki, którą miał w kieszeni od serdaka i rzuciwszy do basów, zaśpiewał:

Wiśta koniu wiśta, ty dziéwcyno puś ta,
konia do uobory, a mnie do kómory!
Nie uwazuj na to, hociaj głowa siwo,
popod starym bukem twardy korzeń bywo!

Poczem ogromnie głośno począł tupać kyrpcami w dyle podłogi i puścił się dookoła, na ozwodną nutę, Marduła zaś podskoczył ku Capkuli, babie wielkiej i na podziw rozłożystej, i pokłoniwszy się jej pięknie kapeluszem, który miał na głowie, wpół ją ujął i kilkanaście razy wyzwyrtawszy, aż babie spódnice ku kolanom wylatowały, pod rękę ją puścił, jak frygę, aż babie spódnice powyżej kolan wyleciały i pokazała się pod niemi mężowska biała guńka, która dla większej jeszcze urody na biodra zapasała.
— Hej ze ino z Franka pies! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej.
Capkula zaś prawą ręką wdzięcznie z tyłu na biodrze grzbietem dłoni ku ciału, z zagiętemi palcami wsparłszy, wyprężyła się niepomiernie i na palcach się wspiąwszy drobno boczkować wokoło Krzysia poczęła. Krzyś w koło się nosił, a co czas przed muzyką stawał i śpiewał. Choć nogami telo nie doprawdzi, to gardłem dorobi — dokwalowali chłopi.
Głowę na bok zwieszał, włosy odrzucał, a nogami to w tyle tupał, to po piętach się dłońmi na trojako, z lewej strony, z prawej strony i z przodu przed sobą bił, to w obie naraz podskoczywszy, dłońmi uderzał, to jedną piętą, przystanąwszy, powoli mocno w podłogę rąbał.
Nagle stanął i okręciwszy palce wskazujące w powietrzu koło siebie, do okółka, drobnego zakomenderował na nutę:

Hejze ino fidru midru,
jak mi niedas, to ci wydru!

Reszta swawolnej śpiewanki utonęła w śmiechu bab i dziewek.
— Hej, stary! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej, grożąc Krzysiowi palcem na nosie.
Krzyś zaś na ciemieniu ręce zaplótł i krzesać począł, piętą o piętę bijąc, to wartko nogę przed nogę przekładając, to z węgierska piętę za piętę cofał w prostej linii, to drobno kyrpcem przed kyrpcem sunąc w bok szedł, to w przekątną przez izbę z nogi jednej posuwiście, a Capkula to koło niego, to przed nim do linii, to za nim. Jął ją Krzyś gonić, małym korpusem w jej rozłożyste ciało godził, piersiami bez mała w brzuch, nosem w biust, kolanami w golenie, ona uciekała, on jej dopaść nie mógł; znów się cofał, a ona ku niemu zalotnie przybliżała. Z Krzysia pot się lał, Capkula czerwieniała na gębie, jak rak.
Nagle Krzyś stanął, rozkraczył szeroko nogi przed muzyką i zaśpiewał:

Hej baca nas, baca nas,
dobryk hłopców na zbój mas,

jesce byś ig lepsyf miał,
kiebyś se im syra dał!

(śpiewankę dowcipnie skomponowaną przez juhasa z za Wirchporońca na skąpego tamtejszego bacę od Kohutów z Muru).
I podskoczywszy, jak za młodości, w górę, na obie stopy skrzyżowane Krzyś od razu spadł i hajdukować począł, przysiadami „ponad ziem“, dokoła Capkuli; ale Capkula też pokazała, co umiała. Jak się weźmie, jak hipnie! Równemi nogami na stół wypaliła, aż stół jęknął, a co na nim stało, brzękło, szczękło i dźwiękło.
— Wiwat! — krzyknęli chłopi.
Ale Capkula ze stołu zeskoczywszy, przed muzykantów się posunęła i stanąwszy przed nimi, odmieniła nutę „koło ziemi“:

Zagroj ze mi hajduka,
kany noga, tam —

Resztę śmiech pokrył i muzyka rwana, cięta, tak, jakby bretnal o bretnal uderzał. I tak Capkula za Krzysiem i przed Krzysiem hajduckiego szła, aż on przysiady skończywszy, znowu drobnego zakomenderował śpiewanką:

A jo tobie nie rusem,
kie mi kozes, to musem.
Béło tego rusania,
do samego świtania.

Poczem, udropiwszy się ponownie, znowu na ozwodną nutę z fanfaronadą podług słów:

Dyć se jino dyna, przepiło sie, niéma,
przepił sie osiwek skrony ładnyk dziéwek!

jął tańczyć, aż wreszcie zaśpiewawszy:

Zelena lipa tulipan!
Zalecał sja mi mlady pan!

Capkulę w pół do zwyrtu pochwycił i okręciwszy się z nią wielokroć, pod rękę ją, jak Marduła na początku, chciał puścić, ale że on był mały, a ona wielka, ona jego ku powszechnemu śmiechowi puściła.
— Stary je, ale zno tańcować — chwalili gazdowie niemniej Krzysia, a i gaździnę. On zaś był rad i z siebie i z tego i jął pić.
Z kolei Marduła wystąpił.
Chyba Sobek Topór by się z Mardułą w tańcu mógł równać, a Janosik Nędza możeby go przebrał. Boczkowała mu Teresia, Maryny siostra cioteczna, wdzięcznie głowę ku prawemu ramieniu schyliwszy.
Krzyś, gdy się piwem ochłodził, między muzyków siadał i prym Mardule na skrzypcach grał. Ale krótkie i ciasne portki Krzysiowe na rosłym i bujnym Mardule poczęły zdradzać swą nieodpowiedniość. Jęły trzeszczeć, a opięte były tak, że się zdawało, iż we wszystkich szwach pękną. Toż haftki na kostkach, sztucznie w onycki pochowane, powyłaziły nad płótno. Spojrzał Marduła po sobie i zrozumiał, że trzeba ratować stan rzeczy. Huknął więc przed Krzysiem, bo właśnie drobnego tańczył:

Hej ze ino portki moje,
bo mam w doma jesce troje!

Ale Krzyś nie wytrzymał, aby dościpu dościpem nie zagrzać i z nad skrzypców odpowiedział:

Kiedy ty mas w doma troje,
zobuj moje, obuj swoje!

Izba zatrzęsła się śmiechem. Marduła stropił się, ale tylko na sekundę. Skoczył, jak pióro lekki, na skrzypce Krzysiowe i końcami palców skrzypiec mu dotknął z wierzchu, a Krzyś nie przestał grać, tak lekko dotknął.
Gęby się otwarły na tę sztukę.
Zaś za chłopami, co rzędem w koło tańczących stali, na ławach za stołem siedzieli starsi, gazdowe i gaździne. Gaździne prawie ciągle po dwie, po trzy razem śpiewały, gazdowie toż samo i weseleli się. Wódka, piwo i wino potokiem się ze dzbanów lały, a dowcipy, przypowiednie i żarty strzelały jak race.
Tam homerycki śmiech wywołał stary Gahut, opowiadając historyę o żydowskim sądzie — jak wybudowano gdzieś kościół i majster blacharski na wieżę ku krzyżowi wyszedł, pośliznął się spadł, a na dole stała masa ludzi, między nimi kupa Żydów. Na jednego Żyda spadł i zabił go. A jemu samemu się nic nie stało. Wtedy Żydzi zaczęli krzyczeć: ukarać go! zabić go! Ząb za ząb! Oko za oko! Jako to żydowska wiara. Polecieli do sędziego. Sędzia wysłuchał i tak osądził: Ha, moi ludzie Zydzi, on go nie zabiéł umyślnie, jo go — pado — inacyj korać niémogem, ino go héba pod wiezom postawić dam, a nieg jeden s was wylezie na wiezom, spadnie na niego i zabije go. Insej sprawiedliwości niewiem.
— Wyseł tys wtory? — pytał ojciec Wojdyłowej, zanosząc się śmiechem.
W izbie było duszno, gorąco i ciasno nad wyraz. Wiele tam objęć, wiele uścisków, wiele całusów wymieniono, jedne otwarcie, drugie ukradkiem, jak komu wypadało. Gazdowie brali cudze baby na kolana, lub obejmowali przed sobą, cudze baby szczerzyły do cudzych chłopów zęby; kto się ku komu czuł, to z niego wyłaziło.
Tam przystojny, tęgi Wojtek Kujon zaśpiewał półgłosem do przystojnej, tęgiej żony Jędrzka Pęksy: Widziałek cie widział, kieś cesała przédział — a ona mu z wiele mówiącym uśmiechem odpowiedziała: I jo cie widziała, kieś siwe wołki gnał — i tak sobie o sobie pod figurą poezyi znać dawali, co czują. Bo Wojtek miał babę starą, a Pęksa się babie niewidział.
Tam palce bogatej Kasi Symciarówny trzeszczały potajemnie w palcach ubogiego Klimka Bustrzyckiego, a w kącie, za piec wtłoczeni Michał Wyrdzinnik ze Zosią Samkową prawie się rozkoszy oddawali. Tłum falował, kipiał, przewalał się i huczał. Namiętności grały, w jednych do tańca, w innych do trunku, w trzecich do płci drugiej. Wymykały się pary. Dziewczętom płomienie w oczach świeciły, piersi od gorąca i tłoku dyszały prędko. Gięły się do uścisku. Parobków twarze błyszczały, jak z gorącego metalu.
Wtem zrobił się rumor. Pietrek Sawickiego, którego do tańca puścić nie chciano, bo nieproszony przyszedł i Sawiccy z Wojdyłami nie byli dobrze, a za awanturnika go znano, do basów talara srebrnego rzucił i wypchawszy się na pośród izby, skakać począł, pięściami koło siebie wywijając, piana mu zaś ze złości zaraz na usta wybiegła. Nikt mu dziewki wywieść do tańca nie chciał, natomiast brat młody Wojdyłowej Józka Sieczkę pchnął umyślnie, ażeby tańczył. Już Marduła stał blizko. Gdy się Sawicki z Sieczką bok o bok uderzyli, już Marduła był przy nich, a gdy Sieczka dostał w pysk pięścią i zatoczył się na rząd ludzki, już Marduła koszulę skręconą w garść pod gardłem Sawickiego trzymał. Ale Sawicki, parobek nie słaby, tak samo Mardule zakręcił i dławić się zaczęli. Chwilę wszystko ustało z ciekawości, który którego praśnie. Zsinieli Marduła i Sawicki. Niedługo to jednak trwało. Znikł Sawicki pod nawałą napastniczych ciał, a w chwilę potem krwawą masę do sieni wyniesiono i z sieni w smreczki za domem ciśnięto.
Uspokoił się mąt i zaraz się dalej ochota zaczęła. Czy Sawicki był żywy, czy umarły, nikt się nie troszczył.
Upił się jednak ogromnie cioteczny brat panny młodej, Bartek Bachleda, i bałamutę zaczął; wrzeszczał, klął i rwał się do bitki. Więc go kilku poważniejszych chłopów za ręce wzięło, wywiedli go w pole, chałupę z rogu nieco dźwigli i pod podchylony węgieł długie włosy Bartka wsadziwszy, opuścili dom na powrót.
— Teroz se nieg siedzi, pokiel sie nie wysuma...
Darł się Bartek w niebogłosy, ale to w ogólnej wrzawie i przy muzyce głuchło.
Tam tancerz jakiś do drobnego znowu ciął:

Złamała się pościółka,
kany spała frairka,
złamała się na dwoje
na niescynście na moje!

Owdzie starzy gazdowie blaszanemi kwaterkami wódki do siebie zdrówkając, opowiadali sobie dalej ucieszne historye i pokładali się raz wraz w tył ze śmiechu, lub po kilku grubemi basami ryczeli piosnki rozmaite. Baby wywodziły pieśni, przeraźliwie cieńkim głosem, przy drzwiach zaś blizko stanęło kilka dziewcząt, objęły się rękami za szyję i śpiewały ustami w usta jedna drugiej, że ledwie można było zrozumieć:

Jo ci powiadała przijedź hłopce, przijedź,
a tyś nie przijehoł, wolołeś mie nimieć!

Hłopcy moi chłopcy, nie docie mi urość,
poziérocie na mnie, jako na lotorość!...

Ale wnet otoczyli je parobcy. Głosy się zmieszały, głowy przepletły, ciała jęły stykać ze sobą. Wesołość, radość, zdrowie potężne i namiętna ochota i zdolność życia hulały, z hulania przechodziły w szał. Szczepan Ustupski z Ustupu, niemłody już chłop, ale w barach jak wół, Capkulę na ręce porwał i z nią hajdukował za jakimś tancerzem. Jasiek z Podwilcnika w zębach stół ze wszystkiem, co na niem było, probował dźwignąć. Staszek Topór na rękach do góry nogami chodził, a Marduła w miejscu do wścieknięcia nad głowy ludzkie podskakiwał. Zośkę Jacinową, babę dzietną, tak nabrało, że na Maćka Karkosa, parobka, piersiami padła i przygniótłszy go ku ścianie dyszała na nim: tyś mój! tyś mój! Zaś Milcia Wojdyłówna trzem parobkom naraz wynieść się na rękach z izby dała, z pod oczu matki, która wołała pijana:
— Ino hłopcy po młodsemu, po młodsemu!
Stary Wojdyła, dziadek martwo narodzonego, ze starym Byrcarzem, teściem Krzysia, objąwszy się za szyję, na śmierć pijani, pod ławę się zwalili i tam jeszcze nos w nos śpiewali żałośnie ciągle to samo:

Byłaby ja była, cobyk jesce usła,
ino by mie mama gałęziom przehlusła!

Nieopodal zaś młoda Wojdyłowa z matką męża kłóciły się ząb za ząb, coby z dziecka było, gdyby było żyło, czyby się było podało na Wojdyłów, czy na Karkosów, a jej matka własna kiwała się na ławie nad blaszanką gorzałki, zawodząc:
— Oj biedarstwo, kieś tys ty sie niezywe narodziło, kieś ty takie kściny miało mieć...
Wtem nagle Krzyś ustał grać, wstał z ławy i podszedłszy żywo ku Mardule, ozwał się doń surowo:
— Franek, je cos to robis?!
— Abo co?
— Jedy my mieli do Nędzów lecieć!
— He dwaścia zjadło! Iście my mieli!
— No to cos ty robis?!
— A wy?
Zastanowił się Krzyś, jakby mu to dopiero na myśl przyszło, spuścił z tonu i odpowiedział o wiele łagodniej:
— No to podźmé.
I nie żegnając się z nikim wyszli z izby.





  1. Prosili.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.