Chusta Świętej Weroniki (Lagerlöf, tłum. Markowska, 1905)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Chusta Świętej Weroniki
Pochodzenie Legendy o Chrystusie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Markowska
Tytuł orygin. Den heliga Veronikas svetteduk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nigdy już odtąd winiarz ani żona jego ze starą niewiastą o cesarzu nie mówili. Między sobą dziwili się nieraz, że w tak podeszłych leciech nie zbrakło jej mocy, by wyrzec się tych bogactw i władzy, do których była przywykła. Zali nie powróci wnet do Tyberjusza? zapytywali się wzajemnie. Toż pewnie jeszcze go kocha. Opuściła go snać w nadziei, że go to upamięta i skłoni, by zaprzestał źle i zbrodniczo postępować.
— Mąż o tak podeszłych leciech jak cesarz, nigdy już nowego życia nie zacznie — mówił robotnik. — Jakżeż mu odjąć tę wielką pogardę, którą dla ludzi żywi? Któżby to mógł stanąć przed nim i nauczyć go, by ich miłować zaczął? A póki to się nie stanie, nic go z podejrzliwości i okrucieństwa uleczyć nie zdoła.
— Wiesz, że taki istnieje, który, zaprawdę, mógłby to uczynić — mówiła niewiasta. — I myślę nieraz, jakby to było, gdyby spotkali się ci dwaj. Ale drogi boskie nie są naszemi drogami.
Stara niewiasta zupełnie nie zdawała się odczuwać zmiany w życiu. Gdy po pewnym czasie młoda urodziła dziecię, a stara pielęgnować je zaczęła, wydawała się tak zadowoloną, jakby z pamięci jej znikły wszelkie troski.
A za każdym razem, gdy rok dobiegał połowy, owijała się w swój długi szary płaszcz i wędrowała do Rzymu. Nie szukała tam przecież żadnego człowieka, jeno szła wprost na Forum. Tu stawała przed małą świątynią, która wznosiła się po jednej stronie wspaniałego placu.
Świątynię ową tworzył właściwie jeden niezwykłej wielkości ołtarz, stojący pod gołem niebem, na podwórcu, wyłożonem płytami marmurowemi. U szczytu ołtarza widniała Fortuna, bogini szczęścia, u stóp zaś jego znajdowała się kolumna z popiersiem Tyberjusza. Podwórzec otaczały budynki dla kapłanów komory na drzewo i stajnie dla zwierząt ofiarnych.
Wędrówka starej Faustyny nie przedłużyła się nigdy poza tę świątynię, do której podążali wszyscy ci, co się o szczęście Tyberjusza modlić chcieli. — A gdy spojrzenie jej ogarnęło wnętrze świątyni, gdy ujrzała, że kwiaty wieńczyły postać bogini i spiżowe popiersie cezara, że płonęło ofiarne ognisko, a tłum pobożnych w pokorze cisnął się do ołtarza, gdy usłyszała, że dokoła brzmią półgłośne hymny kapłanów, cofała się wtedy i znów w góry swoje powracała.
Tak nie rozpytując nikogo, wiedziała przecież, że Tyberjusz jeszcze między żyjącemi gości i że dobrze mu się dzieje.
Aliści gdy po raz trzeci wędrówkę swą odbywała, wielka ją uderzyła zmiana. Do świątyni małej podszedłszy, ujrzała ją spustoszoną i opuszczoną. Nie płonęło ognisko, nikogo z pobożnych widać nie było. Kilka zeschłych wieńców wisiało jeszcze z boku ołtarza i one tylko o dawnej jego świetności świadczyły. Znikli kapłani, a popiersie cezara, stróżów swoich pozbawione, nosiło ślady uszkodzeń i było obrzucone błotem.
Wtedy stara niewiasta zwróciła się do pierwszego lepszego z przechodzących.
— Cóż to znaczy? — pytała. — Zali Tyberjusz nie żyje? Zali innego mamy cesarza?
— Nie! — odpowiedział rzymianin. — Jestci jeszcze Tyberjusz cezarem naszym, ale przestaliśmy modlić się za niego. Modlitwy nasze nic mu już pomódz nie mogą.
— Przyjacielu — rzekła niewiasta — mieszkanie moje daleko stąd w górach, a tam ludzie nic nie wiedzą o tem, co się na świecie dzieje. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jakie nieszczęście dotknęło cesarza?
— Najstraszliwsze z nieszczęść — rzymianin na to. — Powaliła go choroba, dotąd w Italji nieznana, ale pono zwyczajna bardzo na Wschodzie. A odkąd niemoc ta przyszła na cesarza, zmieniło się jego oblicze, głos stał się jako wycie zwierzęcia, palce zaś jego rąk i nóg gniją. A na chorobę oną niemasz pono lekarstwa. Mniemają wszyscy, że nie stanie go w ciągu kilku tygodni; jeśliby przecież nie umarł, odejmą mu koronę, boć człek taką niemocą złożony rządów sprawować nie może. Łatwo ci tedy pojąć, że wypełniły się jego losy. Daremno więc bogów o szczęście jego błagać. A i nie warto także — dodał z cichym śmiechem. — Nikt już ani zła ani dobra spodziewać się odeń nie może. I czemużbyśmy wszyscy mieli trudzić się dla niego?
Pokłonił się jej i odszedł, ona zaś stała niby ogłuszona.
I po raz pierwszy w życiu zachwiała się pod ciosem i wyglądała jak ta, którą starość zmogła. Zgarbiła się bardziej, głowa trząść zaczęła, a ręce bezradnie chwytały powietrze.
Pragnęła jaknajprędzej odejść z tego miejsca, ale z trudem dźwigały się nogi, krok był wolny i niepewny. Obejrzała się dokoła, czy kija na podporę nie znajdzie.
Po kilku chwilach zdołała nadmiernym wysiłkiem woli opanować znużenie. Wyprostowała się zgarbiona postać i ruszyła pewnym krokiem przez gwarne ludne ulice.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Maria Markowska.