Legendy o Chrystusie (Lagerlöf, tłum. Markowska, 1905)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Legendy o Chrystusie | |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta | |
Data wyd. | 1905 | |
Druk | M. Arct | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Markowska | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KSIĄŻKI DLA WSZYSTKICH
Selma Lagerlöf
LEGENDY O CHRYSTUSIE
przełożyła ze szwedzkiego
M. Markowska.
WARSZAWA
NAKŁADEM I DRUKIEM M. ARCTA
—
1905
Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Марта 1905 года.
|
Przed bramą miasta Betlehem stał na straży żołnierz rzymski. Miał na sobie pancerz i hełm, krótki miecz przy boku i długą włócznię w ręku. Stał tak dzień cały, prawie bez ruchu, że prawdziwie można go było wziąć za posąg ze spiżu. A przez bramę tę wychodzili i wchodzili ludzie miejscy, żebracy wypoczywali w cieniu jej sklepienia, przekupnie owoców, handlarze wina stawiali kosze swe i naczynia na ziemi obok żołnierza; on przecież ledwie raczył głowę zwrócić, by na nich spojrzeć.
— Nie mnie na to patrzeć — zdawał się mówić. — I czemże dla mnie wy, co pracujecie, kupczycie, co ściągacie tu z dzbanami oliwy i miechami wina! — Hej, wojsko mi tu dajcie, co w szyku bojowym staje, by ruszyć przeciw nieprzyjacielowi! Niech moje oczy ujrzą zamęt i wir zawziętej walki, gdy gromada jezdnych spada na zastępy pieszych! Niech zobaczę, jak waleczni chwytają za drabiny oblężnicze, jak śpieszą, by wedrzeć się na mury miasta obleganego! Bo nic oka mego nie może ucieszyć, jeno wojna. Tęsknię do chwil tych, gdy dumne orły Romy mienią się w blaskach słońca. Tęsknię do grzmotu spiżowych trąb, połysków oręża, do strumieni czerwonej krwi.
Właśnie nawprost bramy miejskiej ciągnęło się dziwnie piękne pole, bujnie liljami porosłe. I codziennie stał żołnierz na tem samem miejscu, a spojrzenia jego padały na owo pole. Nigdy przecież nie przyszło mu na myśl, by ucieszyć oczy i duszę dziwną pięknością kwiatów. Widział czasami, jak przechodnie stawali, by owe lilje podziwiać i zdumiewał się, że oto przerywają drogę swoją i wzrok zatrzymują na takiej błahostce.
— Ludzie ci nie wiedzą co pięknem jest — myślał wtedy.
A gdy tak myślał, znikały mu z oczu zielone pola i wzgórza oliwne, otaczające Betlehem, skrzydła marzenia unosiły go daleko, na żarne piaski pustyni, do skąpanej w ogniu słonecznym Libji. Widział, jak legja długim prostym szeregiem przez żółty piasek kroczy. Nigdzie ochrony przed spieką słoneczną, nigdzie ożywczego źródła, nigdzie kresu ani celu wędrówki. Widział, jak żołnierze, umordowani przez głód i pragnienie, chwiejnemi kroki szli wciąż naprzód i naprzód. Widział, jak jednego za drugim walił na ziemię upał słoneczny, niby podcięte drzewa. A przecież oddział szedł wciąż dalej i dalej, bez żadnego wahania, bez cienia myśli, by wodza na łaskę losu zostawić, a samym zawrócić.
— Otóż to piękny obraz! — myślał żołnierz. — Taki widok zasługuje na uwagę walecznego męża!
A gdy tak żołnierzowi dzień za dniem na stanowisku schodził, najlepszą miał sposobność, by przyglądać się ślicznym dzieciom, które bawiły się dookoła niego. Przecież to samo było z dziećmi co z kwiatami. Ani mógł pojąć, by warto było na nie poglądać.
— I cóż to jest, by się tem cieszyć? — myślał, widząc uśmiech na ustach ludzi, co się igraszkom dzieci przyglądali. — Dziwne, że można z niczego taką czuć uciechę.
Zdarzyło się dnia jednego, gdy żołnierz jak zwykle przed bramą miejską stał na straży, że ujrzał chłopię małe, co trzy lata może liczyło, jak przyszło na łąkę i bawić się zaczęło. Biedne to było dziecię, w małą jagnięcą skórkę odziane, a bawiło się zupełnie samo. — Żołnierz stał na swojem miejscu i prawie nieświadomie zaczął się przyglądać maleńkiemu. I najprzód uderzyło go to, że chłopię owe dziwnie lekką stopą biegło przez pole, ledwie wierzchołków trawy tykając. Aliści gdy igraszkom maleńkiego przyglądać się zaczął, większe jeszcze zdjęło go zdumienie.
— Na miecz mój! — zawołał wreszcie — dziecię to nie bawi się tak, jak inne! Cóż to sprawia mu taką uciechę?
Dziecię zaś bawiło się zaledwie o parę kroków od żołnierza, łatwo mu więc było dać baczenie na to, co czyni. I zobaczył oto, jak maleńki wyciągnął rączkę, by pojmać pszczołę, siedzącą na kwietnym płatku i tak obciążoną słodkim łupem, że skrzydeł do lotu rozwinąć nie mogła. I zdjęło go zdumienie wielkie, gdy ujrzał, że pszczoła ani uciekać nie chce, ani żądłem nie grozi, ale spokojnie daje się schwytać. A gdy już maleńki miał pszczołę w ręce, pobiegł śpiesznie ku murom miejskim, do szczeliny, w której rój pszczół się gnieździł, i tam ostrożnie wypuścił strudzony owad. A skoro już jednej pszczole zdążył przyjść z pomocą, powracał śpiesznie, by ratować inne. I cały dzień poglądał żołnierz na to, jak maleńki chwyta pszczoły i do gniazda odnosi.
— Zaprawdę, chłopię to głupsze jest iż ktokolwiek, kogo po dziś dzień oglądałem — myślał żołnierz. — I jakże mu to na myśl przyjść może, by nieść pomoc pszczołom, które przecież i same doskonale sprawić się mogą, a takie ostre mają żądła! I cóż to za człowiek wyrośnie z niego, jeśli przy życiu ostanie?
A maleńki powracał codzień i bawił się na łące za murami, — żołnierz zaś wciąż zdumiewał się, patrząc nań i na jego zabawy.
— Dziwna to — myślał, — już trzy lata minęły, jak przy tej bramie na warcie stoję, a nie nadarzyło mi się nigdy nic, coby myśli moje zająć zdołało, krom tego oto chłopięcia.
Żadnej przecież radości nie sprawiało ono dziecię wojennemu mężowi. Przeciwnie, maleńki budził w pamięci straszliwą przepowiednię starego judejskiego wróża.
Ten ci przepowiedział, że przyjdzie czas i pokój zapanuje nad ziemią. I tysiąc lat przeminie, a jedna nawet kropla krwi przelaną nie zostanie i wojny żadnej nie będzie, bo ludzie umiłują się odtąd jako bracia.
A gdy żołnierzowi myśl ta przychodziła, że oto naprawdę ona rzecz przeraźliwa stać się może, dreszcz zimny wstrząsał jego ciałem, a dłoń silniej chwytała drzewce włóczni, jakby w niej właśnie podpory szukał.
Im częściej poglądał wartownik na chłopię małe i jego zabawy, tem częściej powracała myśl o królestwie tysiącletniego pokoju. Nie zdejmowała go wprawdzie obawa, by czary one już nastąpić miały, ale już sama myśl o czemś, tak pogardy godnem, wielce mu wstrętliwą była.
Dnia jednego, gdy maleńki zabawiał się śród kwiatów na onem pięknem polu, spadła z chmur na ziemię sroga ulewa. Ujrzało chłopię, że ciężkie i duże były krople deszczowe, że z mocą wielką padały na kielichy lilji, i zatroskało się o piękne przyjaciółki swoje. I wnet pośpieszył maleńki do największych i najpiękniejszych, pochylił ku ziemi sztywną łodygę, pokrytą kwieciem — i oto krople deszczowe godziły już teraz tylko w zewnętrzną stronę kielichów lilji.
A skoro już tak jedną łodygę kwietną pochylił, wnet do drugiej śpieszył, by białe kielichy ku ziemi odwrócić. I nie ustał w tej pracy, aż wszystkie kwiaty na polu przed deszczem gwałtownym zabezpieczył.
A wartownik musiał się uśmiechnąć, patrząc na one mozoły chłopięcia.
— Ot, myślę, że lilje dziękować mu za to nie będą — powiedział. — Toć oczywista, że wszystkie łodygi połamane. Niepodobna sztywnej rośliny tak przyginać ku ziemi!
Aliści, gdy ulewa minęła, ujrzał wartownik, że malec do lilji śpieszy i pochylone podnosi. I zdjęło go zdumienie wielkie, bo oto chłopię bez żadnego mozołu prostowało sztywne łodygi, a żadna z nich ani złamaną, ani uszkodzoną nie była. Małe rączki podnosiły kwiat za kwiatem i znowu jaśniały uratowane lilje na polu w całym blasku swej piękności.
Na ów widok wzburzyło się dziwnym gniewem serce wartownika.
— Baczże co to za dziecię! — pomyślał. — Aniby podobna uwierzyć, że takie szalone pomysły mieć może. I cóż to za mąż wyrośnie z chłopięcia tego, co znieść nie może widoku nawet lilji złamanej? Jakżeby to było, gdyby taki na wojnę musiał? Cóżby uczynił, gdyby mu rozkazano z dymem puścić dom, pełen niewiast i dzieci, albo li też przedziurawić i na dno morskie posłać statek z całą załogą?
I znowu powróciła myśl o starej wieszczbie i lęk go zdjął, że oto może naprawdę przyszedł czas, w którym wypełnić się miała. Zali nie dość, że takie oto dziecię pojawiło się, by mniemać, iż blizko już on czas okropny. — Już teraz oto pokój zapanował nad światem i nigdy już pono godzina wojny nie uderzy. I rodzić się będą jeno ludzie z duszą i sercem tego chłopięcia. Pełni będą obawy, by wzajemnie szkody sobie nie czynić, nawet kwiatu lub pszczoły nie zdołają zniszczyć. Nie będzie już wielkich bohaterskich czynów. Koniec orężnym zwycięstwom, żaden już wspaniały tryumfator na Kapitol nie wkroczy. I nie będzie już dla chrobrego męża nic, czegoby mógł pożądać.
A wartownik wciąż żywił nadzieję, że nowych wojen doczeka, że skarby i potęgę przez czyny bohaterskie zdobędzie. To też gniew srogi rozpalił się w sercu jego przeciw chłopięciu i groźnie ściągnął ku niemu włócznię, gdy mimo straży bieżało.
Aliści dnia następnego nie służył już maleńki ani pszczołom, ani liljom, ale uczynił coś, co się wojakowi bardziej jeszcze niewdzięcznem i nieużytecznem zdało.
Był dziwnie upalny gorący dzień. Słoneczne promienie raziły hełm i rynsztunek takim żarem, że były one wartownikowi niby szata z płomieni. I wszyscy, co szli mimo, widzieli, że cierpi wielce od tego upału. Bo oczy krwią mu nabiegły i występowały na wierzch, a skóra na wargach schła i pękała. Jednak wartownikowi, co niby stal był zahartowany, i przeniósł płomienny żar piaszczystych pustyń afrykańskich, — wszystko to niewielką rzeczą się zdało i ani pomyślał o tem, by miejsce swoje porzucić. Przeciwnie, niemałe zadowolenie w tem widział, że mógł przechodzącym okazać, jaka w nim moc i wytrwałość, kiedy mu ochrony od spieki słonecznej szukać nie trzeba.
A gdy tak stał bez ruchu i prawie że piekł się żywcem na słońcu, ujrzał nagle, że maleńki, co zwykł był igrać na polu, ku niemu śpieszy. Wiedziało pono dziecię, że mąż wojenny do druhów jego nie należy i zdaleka jego i jego włócznię omijało. Teraz przecie podeszło doń blizko zupełnie, poglądało nań bacznie i długo, aż się szybkim biegiem ku drodze porwało. I oto po chwili powraca, a w dłoniach złożonych, jak w czarze, kilka kropli wody przynosi.
— Zali dziecięciu owemu teraz znowu myśl przyszła, by dla mnie wody przynieść? — zagadnął się żołnierz w cichości. — Zbawione ono wszelkiego rozumu. Zali żołnierz rzymski nie zdoła tej odrobiny upału przetrzymać? Przeczże ten malec biega tu, by pomagać tym, co nie pragną pomocy? Nie pożądam ja jego miłosierdzia! Chciałbym raczej, by jego i jemu podobnych jaknajrychlej nie stało na świecie!
A chłopię zbliżało się ostrożnie i powoli. Mocno, mocno zaciskało paluszki, by nic się nie przelało lub nie przeciekło.
Podchodząc do żołnierza, maleńki z obawą wciąż jeno poglądał na tę odrobinę wody, którą przynosił; uszły więc jego baczeniu groźne zmarszczki na czole wojaka i pełne niechęci spojrzenie. Stanął przed nim nareszcie i chciał swą wodę podać.
Jasne długie loki opadały mu w czasie wędrówki coraz bardziej na oczy i czoło. Potrząsnął parę razy głową, by odrzucić włosy i módz patrzeć swobodnie. A gdy mu się to nareszcie udało, gdy ujrzał owo groźne oblicze wojennego męża, nie uląkł się wcale, pozostał, i pełnym dziwnego czaru uśmiechem prosił, by pił wodę, którą dlań przyniósł.
Ale żołnierz daleki był od przyjęcia dobrodziejstwa od dziecięcia, które za wroga swego uważał. Nie obrócił oczu ku uroczej twarzyczce, martwo stał, bez ruchu i niczem poznać nie dawał, że rozumie o co dziecięciu chodzi.
Chłopiątko pojąć nie mogło tego, by ów mu chciał dać odprawę. Pełen ufności uśmiech nie schodził z jego ust, uniosło się na paluszkach i wyciągnęło jak mogło, rączyny w górę, by rosłemu żołnierzowi łatwiej było się napić.
Mąż wojenny widział w tem przecież jeno obrazę, że dziecię z pomocą mu śpieszy, i chwycił za włócznię, by je odpędzić.
I oto stało się, że w tejże samej chwili upał i żar słoneczny tak zmogły żołnierza, iż płomyki czerwone zaczęły mu tańczyć przed oczyma i zdało mu się, jakoby mózg topniał i rozpływał mu się w głowie. Lęk go zdjął, że zabije go słońce, jeśli wnet ulgi nie znajdzie.
I przerażony grożącem mu niebezpieczeństwem, cisnął włócznię o ziemię, pochwycił dziecię w ramiona, uniósł je w górę i chciwie wysączył wodę, którą maleńkie rączki podawały.
Byłoć to parę kropel zaledwie, które mu język zwilżyły, ale nie trzeba było więcej. Skoro wargi jego dotknęły wody, rozeszła się moc ożywcza po umęczonem ciele, a hełm i pancerz przestały palić i ciężyć. Promienie słoneczne utraciły swą moc zabójczą; spiekłe wargi odzyskały świeżość, czerwone płomyki zniknęły z przed oczu.
Nim przecież zdołał pomiarkować to wszystko, już dziecię znowu było na ziemi i biegło bawić się na łące.
A on w zdumieniu począł pytać sam siebie:
— Jakaż to woda była, którą mi dziecię ono przyniosło? Napój to był wspaniały. Trzebaby, bym mu wdzięczność moją okazał.
Ale że wielką była nienawiść jego do dziecięcia, tedy i myśli one prędko go opuściły.
— Toć to dziecię jeno — myślał — ani wie ono, czemu tak lub owak czyni. Tej zabawki szuka, która mu największą sprawia uciechę. Zali u pszczół i lilji najdzie jaką wdzięczność? Gwoli chłopięciu temu trosk sobie żadnych nie przysporzę. I tego ono nawet nie wie, że pomocnem mi było.
I więcej jeszcze gniewu wzbierało w sercu jego przeciw dziecięciu.
Aż oto ujrzał po chwili, że z bramy wychodzi wódz rzymskich żołnierzy, którzy w Betlehem załogą stali.
— I jakież to niebezpieczeństwo groziło mi przez pomysł onego chłopięcia! Niechby Voltigius o chwil parę wcześniej nadążył, ujrzałby mię z dziecięciem w ramionach!
Wódz przecież kroczył wprost ku żołnierzowi i zapytał go wnet, zali mogli tu mówić ze sobą tak, by nikt ich nie posłyszał. Miał mu bowiem tajemnicę powierzyć.
— Odejdźmy jeno dziesięć kroków od bramy — powiedział żołnierz — a nikt nas nie usłyszy.
— Wiadomem ci jest — prawił dowódzca — jako król Herod nie raz już pilnie szukał i pochwycić chciał dziecię, które tu w Betlehem wzrasta. Kapłani i wróżkowie jego rzekli mu, że dziecię ono tron jego posiędzie, a krom tego przepowiedzieli, że ów król nowy założy tysiącletnie królestwo pokoju i świętości. Tedy jasnem ci być musi, że dziecię ono Herod nieszkodliwem uczynić pragnie.
— To oczywiście rozumiem — odparł żołnierz z zapałem — aleć to chyba najłatwiejsza sprawa.
— Trudnąby nie była — ciągnął wódz — gdyby król to jeno wiedział, o którem z pośród dzieci betlehemskich mowa.
Głębokie zmarszczki poradliły czoło żołnierza.
— Źle to, że wróże jego nic mu o tem powiedzieć nie mogą.
— Przyszła przecież królowi myśl bardzo trafna do głowy — prawił dalej wódz — i mniema, że pomoże mu ona zgładzić ze świata młodocianego księcia pokoju. I dar wspaniały przyrzeka każdemu, kto mu pomocnym być zechce.
— A cokolwiekby rozkazał Voltigius to i bez nagród i darów wykonanem będzie — rzekł żołnierz.
— Dzięki — rzecze wódz na to. — Słuchajże planu króla! Chce on dzień narodzin najmłodszego swego syna uczcić przez wielkie gody i sprosić na nie wszystkich chłopców z Betlehem, co od dwóch do trzech lat życia liczą, wraz z ich matkami. A na owych godach...
Tu przerwał i w śmiech uderzył, gdy ujrzał wyraz wstrętu, rozlany na obliczu żołnierza.
— Druhu miły — ciągnął dalej — toć nie boisz się tego, by Herod chciał z nas niańki dla owych dzieci uczynić. Skłoń no ucho ku ustom moim, bym ci zamiary jego powierzył.
I wódz szeptał długo z żołnierzem, a gdy się już wszystkiem z nim podzielił, dodał jeszcze:
— Pono nie trzeba ci przypominać, że milczeć należy jak grób, by cały ów zamysł w niwecz się nie obrócił.
— Wie o tem Voltigius, że na mnie polegać może — odparł żołnierz.
Gdy wódz się oddalił i wartownik znów stał samotny na swojem stanowisku, oczy jego zaczęły szukać chłopięcia. Igrało ono między kwiatami, a wartownik pomyślał w duchu, że to dziecię tak lekko i z takim wdziękiem między kwiatami buja, jak barwnoskrzydły motyl.
I nagle śmiać się począł.
— Zaprawdę — powiedział — nie długo już będzie mi to dziecię cierniem w oku. Toż i ono znajdzie się owego wieczoru na godach u Heroda.
I dzień cały wytrwał wojownik na miejscu swojem, aż nastąpił wieczór i pora przyszła bramy miejskie na noc zamykać.
Wtedy przez wązkie ciasne uliczki podążył ku wspaniałemu pałacowi, który Herod w Betlehem posiadał.
Wewnątrz potężnego tego gmachu znajdował się wielki podwórzec, wyłożony kamiennemi płytami, otaczały go ze wszystkich stron zabudowania, a wzdłuż nich biegły — jeden nad drugim — trzy otwarte krużganki. Na najwyższym z nich, tak chciał król, odbyć się miały gody dla dzieci betlehemskich.
Krużganek on — z woli królewskiej — tak został przeobrażony, że był niby przecudny osłonięty szpaler wspaniałego ogrodu. Winna latorośl pięła się po sklepieniu, a przepyszne grona zwisały od niej ku ziemi. Wzdłuż ścian i kolumn stały małe drzewka pomarańcz i granatów, obciążone dojrzałemi owocami. Posadzkę posypano liśćmi róż, a słały się one grubo i miękko niby puszysty dywan. Wzdłuż balustrady, gzymsów sklepienia, stołów i nizkich węzgłowi wiły się wieńce przepięknych wonnych lilji.
W tym kwietnym gaju mieściły się tu i owdzie wielkie baseny marmurowe, a w nich, w przejrzystej wodzie igrały lśniące złote i srebrne rybki. Drzewa roiły się od ptaków z dalekich krajów, a w dużej klatce siedział stary kruk, który gadał bez ustanku.
Zaczęły się gody od wejścia matek z dziećmi na krużganek. Dzieci zaraz na wstępie do pałacu odziano w białe szatki, bramowane purpurą, a ciemnowłose główki uwieńczono różami. Niewiasty przystroiły się świątecznie w czerwone i błękitne szaty, w białe zasłony, które im do stóp spływały od wysokiego nakrycia głowy, zdobnego w łańcuszki i monety złote. Sadzały sobie matki synków swych wysoko na ramieniu, inne swoich za ręce wiodły, te zaś, których dzieci nieśmiałe były i strwożone, niosły je na rękach.
Niewiasty zapełniły krużganek, a skoro tylko zajęły miejsca, wnet sypnęli się niewolnicy i zaczęli przed niemi ustawiać nizkie stoliczki, na tych zaś znalazły się najdoskonalsze potrawy, i napoje, zwyczajnie, jak na królewskich godach. I wszystkie one szczęsne matki jeść zaczęły i pić, nie zbywając się onej pełnej uroku godności, która największą jest ozdobą niewiast betlehemskich.
A wzdłuż ściany krużganku, prawie że ukryci śród kwiatowych wieńców i obciążonych owocem drzewek, stali podwójnym rzędem żołnierze w pełnej zbroi. Tak nieruchomo i martwo stali, jakby nie obchodziło ich wcale to, co się działo dokoła.
Niewiasty nie mogły się powstrzymać, by od czasu do czasu nie rzucić wielce zdumionego wejrzenia na ów pancerny zastęp.
— Przeczże oni tu? — szeptały. — Zali mniema Herod, że godnie zachować się nie potrafimy? Zali mniema, że takich zbrojnych zastępów trzeba, by nas na wodzy utrzymać?
Aliści inne wnet odpowiadały szeptem, że jest, jako się należy, by u króla było. Że nigdy Herod nie wyprawiał godów tak, by całego domu nie zapełnili zbrojni. To gwoli okazania im czci stali śród kwiecia żołnierze na straży.
Małe dzieciny nieśmiałe były i trwożne na początku godów, lękliwie i cicho przy rodzicielkach swych siedziały. Wnet przecież górę brać zaczęła przyrodzona żywość i zapragnęły dzieci nacieszyć się przepychem, który im Herod zgotował.
A stworzył król dla małych gości swoich istną zaczarowaną krainę.
Idąc przez krużganek znajdowały nagle bogate w miód ule i miód ten mogły zabierać same, a żadna rozgniewana pszczoła żądłem im za to nie groziła. Tu znowu obciążone owocem drzewa wdzięcznie pochylały ku nim swe gałęzie, a w jednym zakręcie krużganku ukazali się czarodzieje i wnet naczarowali dzieciom pełno zabawek do kieszeni. W innym znów kącie umieścił się pogromca zwierząt i pokazywał im parę tygrysów, tak obłaskawionych, że dzieci na grzbiecie ich jeździć mogły.
Aliści w całym tym raju, pełnym rozkoszy, nie znalazło się nic, coby tak oczy dzieci ku sobie rwało, jak owe rzędy żołnierzy, znieruchomiałych wzdłuż jednej ściany krużganku. Spojrzenia maleńkich nie mogły się nasycić widokiem lśniących hełmów, srogich dumnych lic i krótkich mieczów, co w bogatych pochwach tkwiły.
Bawiły się i igrały dzieci, ale myśli ich wciąż przecież do wojowników powracały. Trzymały się zdala od nich, ale coraz gorętsze w małych serduszkach budziło się pragnienie, by zbliżyć się do owych postaci, a przekonać się, czy też to żywi mężowie, czy mogą się poruszać.
Zabawy i wesołość godowa rosły z każdą chwilą, a żołnierze wciąż jeszcze trwali w swej nieruchomości. Dzieci zaś pojąć nie mogły tego, że ludzie stoją tak blizko owych jagód i przysmaków, a żaden ręki nie ściągnie, by coś pochwycić i do ust podnieść.
Aż chłopię jedno małe nie mogło dłużej już opanować swej ciekawości. Powoli, ostrożnie, gotów zawsze zerwać się do ucieczki, podchodził maleńki do jednego z pancernych. Wciąż bez ruchu stał żołnierz, dziecię wciąż bliżej było, aż mogło już rączynami dotknąć rzemieni sandałów.
I oto jakby ono zbrodnię straszną popełniło, zadrgał i poruszył się cały zastęp żelaznych mężów. W szale wściekłości rzucili się na dzieci i chwytać je zaczęli. Jedni okręcali je wysoko nad głowami, niby pociski ręczne, i z całym rozmachem rzucali je skroś wieńców i kwiatów poza balustradę krużganka na dół, na podwórzec, gdzie ciałka ich miażdżyły się na płytach marmurowych. Inni powyciągali miecze, by je w sercach dzieci utopić, inni rozbijali im główki o ściany, i wtedy dopiero ciskali je na pogrążony w mrokach nocy podwórzec.
Pierwsza chwila po tym wybuchu była chwilą śmiertelnej ciszy. Maleńkie ciałka jeszcze drgały w powietrzu, a niewiasty skamieniałe były i martwe z przerażenia. Wnet przecież zbudziła się w nieszczęsnych świadomość tego, co się stało, i z krzykiem rozdzierającym skoczyły ku katom.
Były jeszcze na krużganku dzieci, których odrazu schwytać nie zdołano. Gnali ku nim żołnierze, a biedne matki padały przed nimi na kolana, chwytały gołemi dłońmi ostre miecze, by cios straszliwy powstrzymać. A wiele z tych niewiast, których dzieci zamordowane były, biegło ku żołnierzom i chwytało ich za gardła, by pomścić śmierć maleńkich, udusiwszy ich morderców.
A gdy zamęt straszliwy wrzał na krużganku, gdy całym pałacem wstrząsały przeraźliwe krzyki, gdy najokropniejsze popełniano zbrodnie, żołnierz on, co zwykł był przed bramą miejską wartować, stał bez ruchu na samym szczycie schodów, które z krużganku wiodły. Nie przyłożył on dłoni do walki i morderstwa; gdy przecież mimo niego przebiedz chciała niewiasta jaka, której udało się dziecię swoje pochwycić, a teraz z uratowanem uchodzić pragnęła — tedy on miecz swój podnosił. A kto nań spojrzał, jak stał tak groźny i nieubłagany, drżał z przerażenia, i wolały niewiasty przez balustradę na podwórzec się rzucać, albo w wir walki powracać, byle tylko mimo niego przejść nie próbować.
— Zaprawdę — myślał żołnierz — Voltigius wiedział, co czyni, gdy mnie właśnie to stanowisko powierzył. Bo młody i nierozważny wojownik nie wytrwałby, a rzucił się tam w odmęt walki. Gdybym ja uległ pokusie, niejedno dziecię mogłoby umknąć tędy.
A gdy tak myślał, oczy jego padły na młodą niewiastę, która dziecię swe pochwycić i przycisnąć do siebie zdołała; teraz, niby wichrem gnana, wprost ku niemu biegła. A żaden z żołnierzy drogi jej zastąpić nie mógł, bo wszyscy walką z innemi niewiastami pochłonięci byli.
— Oto właśnie zwierzyna — pomyślał wartownik — która snadnie ujść mogłaby sieci! I ani ona, ani dziecko nie zostało ranione. Gdyby mnie tu nie było...
Niewiasta biegła, jakby ją skrzydła niosły, żołnierz nie zdołał ujrzeć dokładnie ani jej, ani dziecka oblicza. Miecz jeno ku nim wyciągnął, a niewiasta z dziecięciem w ramionach rzuciła się na niego. Mniemał, że wraz z dziecięciem padnie na ziemię przeszyta mieczem.
Aliści tejże samej chwili usłyszał żołnierz gniewny brzęk nad swoją głową i wnet uczuł dotkliwy ból w oku, a był on tak dojmujący i gwałtowny, tak go oślepił i ogłuszył, że miecz wysunął mu się z dłoni i legł bezsilny na ziemi.
Ściągnął rękę do oka, pochwycił pszczołę i poznał, że ten ból straszliwy zadało mu żądło maleńkiego owadu. — Gwałtownie schylił się po miecz swój, ufny, że może jeszcze uciekających dosięgnąć zdoła.
Lecz maleńka pszczółka sprawiła się doskonale. Bo dość było tej chwili oślepienia wojaka, by młodej matce udało się mimo niego śpiesznie zbiedz ze schodów. Próżno wartownik w pogoń się rzucił, nie mógł odnaleźć uciekających. Matka z dziecięciem zniknęła i w całym wielkim pałacu nikt jej odszukać nie zdołał.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz stał żołnierz z kilku towarzyszami na warcie przed bramą miejską. Wczesny to był ranek i tylko co otwarto ciężkie wrota. Jednak rzekłbyś, iż dnia tego nikt nie czekał, by się one otworzyć miały. Nie ciągnął ku polom zastęp robotników z miasta, jak to się działo co rano, bo na wszystkich mieszkańców Betlehem takie padło przerażenie po krwawej rzezi ostatniej nocy, iż nikomu nie stało odwagi, by dom swój opuścić.
— Na miecz mój — powiedział żołnierz, poglądając z miejsca swego w wązką uliczkę, która do bramy wiodła — na miecz mój, sądzę, że Voltigius źle uczynił. Boć należało rozkazać raczej zamknąć bramy i przeszukać każdy dom w mieście, by odnaleźć chłopię, któremu udało się ujść w czasie godów. Voltigius mniema, że rodzice dziecka zechcą uprowadzić je stąd, skoro tylko wiadomem im będzie, że bramy stoją otworem. I tego nawet spodziewa się, że ja to właśnie pochwycę je w tej bramie. Ale ja lękam się, że zawodne to mniemanie. Zali trudno im będzie ukryć dziecię?
I rozważać zaczął, jak je mogą ukryć: czy w koszu z owocami, które osły roznoszą, czy w wielkim dzbanie na oliwę, czy też w przeznaczonych na zboże jukach karawany.
A gdy tak stał i czekał, by go podejść spróbowano, ujrzał niewiastę i mężczyznę, którzy wązką uliczką śpiesznie ku bramie kroczyli. Szli oni bardzo prędko i coraz ciskali za siebie pełne lęku spojrzenia, jakby przed niebezpieczeństwem jakiemś ujść chcieli. Mężczyzna miał w ręku siekierę, a ujmował ją tak mocno i pewnie, jakby w postanowieniu, że siłą drogę sobie uczyni, jeśli go kto powstrzymać zechce.
Ale żołnierz baczył więcej na niewiastę niż na mężczyznę. Widział bowiem, że tak samo smukłą była, jak owa młoda matka, która uszła przed nim poprzedniego wieczoru. I to zobaczył, że suknię swoją na głowę sobie zarzuciła.
Odziała się tak dlatego może — myślał — by snadniej ukryć, że dziecię na ręku niesie.
Im bardziej się zbliżali, tem jaśniej widział wartownik, że pod fałdami sukni kryje się dziecię, które niewiasta owa ma na ręku.
— Pewnym, że ona to właśnie wczoraj wieczorem ujść mi zdołała. Nie mogłem ci dojrzeć jej oblicza, ale poznaję tę postać wysoką. I tak oto nadchodzi z chłopięciem na ramieniu, ani się nawet postarała, by je ukryć. Zaprawdę, ani marzyłem, by mię takie szczęście spotkać miało.
A mężczyzna i niewiasta nie przerywali swej śpiesznej wędrówki ku bramie miejskiej. Przez myśl im widać nie przeszło, by ich tu zatrzymano; dreszcz trwogi wstrząsnął niemi, gdy żołnierz włócznią drogę im zagrodził.
— Czemu nam bronisz, byśmy na pole do pracy naszej poszli? — zapytał mężczyzna.
— Możesz iść zaraz — odparł żołnierz — muszę jeno obaczyć, co niewiasta twoja pod suknią ukrywa.
— I cóż obaczysz? — rzekł mężczyzna. — Niemasz nic więcej, chleb i wino tylko, któremi się dzień cały żywimy.
— Może i prawdę powiadasz — rzekł żołnierz na to — jeśli tak jest, czemuż mi z dobrej woli ukazać nie chce, co niesie?
— Nie chcę ja, byś to oglądał — odparł mężczyzna — i radzęć, puść nas w pokoju.
I z temi słowy podniósł siekierę. Ale niewiasta dłoń swą na ramieniu jego położyła.
— Nie wdawaj się w zwadę — prosiła. — Wolę inaczej uczynić. Niech ujrzy co niosę, a wierzę mocno, że nic mu nie uczyni złego.
I oto z pełnym dumy i zaufania uśmiechem uniosła kraj swej szaty i obróciła się ku żołnierzowi.
A on w tejże chwili gwałtownie w tył się cofnął i oczy zamknął, niby blaskiem niezwykłym oślepiony. Bo to, co niewiasta pod suknią swoją ukrywała, taką nań uderzyło jasnością, że ani wiedział, na co oczy jego patrzą.
— Mniemałem, że dziecię na ręku trzymasz — powiedział.
— Widzisz, co niosę... — niewiasta na to.
Wtedy nareszcie ujrzał wartownik, że to, co tak oślepiającym jaśniało blaskiem, jeno więzią lilji białych było, takich samych, jak owe, co za murami miasta na polu rosły.
Blask przecież od nich bił jaśniejszy i czystszy, że żołnierzowi ciężko było oczy na nich zatrzymać.
Zanurzył przecież dłoń swoją w kwiatach, bo nie mógł zbyć się myśli, że niewiasta owa koniecznie dziecię nieść musi. Ale palce jego znajdowały tylko miękkie płatki kwiatów.
O wielką gorycz przyprawił go ten zawód; ulegając podszeptom gniewu, uwięziłby był zaraz mężczyznę i niewiastę, lecz sam to rozumiał, że żadnej ku temu nie dali przyczyny.
Niewiasta zaś ujrzawszy jego pomieszanie, pytała:
— Zali nie dozwolisz nam pójść dalej?
Wartownik, milcząc, cofnął włócznię, którą był przejście zagrodził i odstąpił na stronę.
Niewiasta znowu osłoniła szatą swoją kwiaty i z błogim uśmiechem poglądała na to, co na ramieniu niosła.
— Wiedziałam — rzekła do wartownika — iż skoro je ujrzysz, nie zdołasz mu nic złego uczynić.
Poczem śpiesznie oddalać się zaczęli, żołnierz zaś poglądał za nimi, póki ich widać było.
A gdy tak oczy jego za oddalającymi się dążyły, znów zbudziła się w nim dziwna pewność, że niewiasta owa nie więź lilji, ale prawdziwe żywe dziecię niosła.
Stał tak na miejscu swojem i za wędrowcami poglądał, gdy nagle głośne krzyki i wołania rozległy się na ulicy. Był to Voltigius, co z garścią ludzi swoich ku niemu śpieszył.
— Zatrzymaj ich! — wołali. — Bramę zawrzyj przed nimi! Ujść im nie daj!
Nadbiegli wreszcie do wartownika, i jęli mu powiadać, że na trop owego zbiegłego chłopięcia wpadli. Już go w domu własnym szukali, aleć i stamtąd ujść zdołało. I widzieli zdala, jak uciekali z niem rodzice jego. Ojciec — rosły siwobrody mąż, siekierę miał w ręku, a matka smukła niewiasta, ukrywała dziecię w fałdach podniesionej szaty.
W chwili, gdy Voltigius opowiadał, w bramę miejską wjeżdżał beduin na dzielnym koniu. Bez słowa jednego rzucił się żołnierz na jeźdźca. Z konia przemocą na ziemię go zwalił, na siodło wskoczył i drogą jak wicher popędził.
∗
∗ ∗ |
Dni parę przeszło, i oto żołnierz jechał przez straszliwą pustynię górską, która się w południowej części Judei ciągnie. Ścigał on wciąż jeszcze zbiegów z Betlehem i rosła jego zapamiętałość, bo bezowocny pościg ów zdawał się przedłużać w nieskończoność.
— Rzekłbyś, ludzie owi umieją w ziemię się zapadać — snuł gniewne swoje myśli. — Ileż to razy w ciągu dni owych tak blizko byłem, że już, już mniemałem włócznią w dziecię ugodzić, a przecież zawsze ujść mi zdołali! Uwierzyć mi chyba trzeba, że nigdy ich nie dogonię.
I taki uczuł w sobie brak odwagi, jak każdy, w którym się budzi przekonanie, że walczyć zaczął z czemś nad moc ludzką wyższem. Wnet też zadał sobie pytanie, zali podobna, by bogowie ludzi onych strzegli.
— Daremne snać trudy moje. Wolej mi powrócić, niżbym miał tu w pustyni onej z głodu i pragnienia zginąć; — tak raz po raz mówił do siebie.
Ale wnet strach go chwytał na myśl, co go czeka, jeśli powróci, nic nie sprawiwszy. Toć on to przecież już dwa razy pozwolił zbiedz dziecięciu. Ani podobna było, aby mu Voltigius lub Herod taką zbrodnię darować mogli.
— Póki zaś Herod wie, że żyje jeszcze jedno z dzieci betlehemskich, nie przestanie go trwoga nękać — dumał żołnierz. — Ani mi wątpić, że aby cierpieniom swoim ulgę przynieść, mnie ukrzyżować rozkaże.
Była południowa godzina. Męki piekielne znosił żołnierz, jadąc przez szczerą skalną pustynię, gdzie ani drzewka ani drzewiny żadnej nie widziało oko. Droga wiła się głębokim skalistym wąwozem, dokąd żaden podmuch wiatru nie dochodził. Jeździec i koń upadali ze zmęczenia.
Od kilku już godzin żołnierz utracił wszelki ślad zbiegów i odwaga opuściła go zupełnie.
— Trzeba się wyrzec pościgu — dumał. — Zaprawdę, trudno pomyśleć, by warto było dłużej ich gonić. Toż w strasznej tej pustyni tak czy inaczej zginąć muszą.
W myślach tych pogrążony, ujrzał nagle w ścianie skalistej, co się tuż przy drodze wznosiła, sklepione wejście do groty.
Zaraz też konia swego ku otworowi temu skierował.
— Chwilę choć w chłodnej tej grocie wypocznę — pomyślał. — Może mi siły przybędzie, by znowu w pościg ruszyć.
Jednak gdy wkroczyć chciał do groty, uderzyło go coś niezwykłego. Po obu stronach wejścia rosły dwa krzewy lilji. Prosto i wysoko wznosiły się łodygi ich, kwieciem cudnem osypane. Biła od nich upajająca miodna woń, a pszczoły rojem wiły się nad niemi.
W pustyni onej było zjawisko owo tak niezwykłe, że i żołnierz coś zupełnie dziwnego uczynił. Zerwał oto jeden wielki biały kwiat i trzymając go w ręku, wszedł do groty.
Grota zaś ona ani ciemną, ani zbyt wielką nie była, a skoro się pod sklepieniem jej znalazł, ujrzał, że już tam troje wędrowców przebywa. Mężczyzna to był, niewiasta i dziecię małe. Leżeli oni na ziemi w głębokim śnie pogrążeni.
I nigdy pono nie słyszał żołnierz tak głośnego bicia własnego serca, jak w owej chwili. Toż to byli właśnie zbiegowie, których tak długo ścigał. Poznał ich przy pierwszem spojrzeniu. I tu oto zmógł ich sen, leżeli na ziemi bezbronni i do obrony niezdolni, na jego łaskę oddani.
Szczęknął wyjęty z pochwy miecz, żołnierz pochylił się nad dziecięciem.
Ostrożnie miecz ku sercu jego skierował, a mierzył dobrze, by jednem pchnięciem zgładzić je ze świata.
Nagle zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć w oblicze dziecięcia. Pewnym już był teraz zwycięztwa i radość uczuł okrutną na myśl, że się ofierze swojej przyjrzeć zdoła.
Skoro zaś oczy na oblicze dziecięcia zwrócił, żywszą jeszcze stała się jego radość, poznał bowiem chłopię małe, które na polu za bramą miejską z pszczołami i liljami igrało.
— Zaprawdę — pomyślał — dawno mi już to trzeba było zrozumieć. Dlatego tak nienawidziłem owo dziecię; jest ono zapowiedzianym księciem pokoju.
I myślą tą zajęty zniżał miecz ku ziemi. Jeśli głowę dziecka tego u stóp Heroda złożę, uczyni mię on dowódzcą swej straży przybocznej.
Ostrze miecza coraz bliżej było śpiącego, a żołnierz mówił do siebie, pełen radości:
— Teraz oto nic już nie zdoła stanąć między nami, nic go z rąk moich nie wydrze!
Wciąż przecież jeszcze trzymał żołnierz w dłoni lilję, u wejścia do groty zerwaną. A gdy myśli swe wypowiadał, z kielicha kwiatu wyleciała ukryta w nim pszczoła i z brzękiem krążyć zaczęła nad odzianą w hełm głową.
Dreszcz nagły wstrząsnął żołnierzem. I wspomniał one pszczoły, którym z pomocą biegło dziecię i wspomniał, że pszczoła właśnie pomogła maleńkiemu ujść z uczty Heroda.
Zdumienie wielkie zdjęło go na tę myśl. Miecz znieruchomiał w jego dłoni, on zaś sam stał spokojnie i słuchał brzęku pszczoły nad głową.
Aż przestał już słyszeć brzęk małego owadu. Tem mocniej uderzyła go słodka silna woń, płynąca z kielicha lilji, którą w ręku trzymał.
I wspomnienie nasunęło mu gwałtem owe lilje, przez dziecię ratowane. Wspomniał i to, że właśnie więź lilji ukryła chłopię przed jego oczyma, że lilje dopomogły mu do przebycia bramy miejskiej.
I w coraz głębsze popadał zamyślenie, a miecz ku sobie ściągał.
— Pszczoły i lilje za dobrodziejstwo jego wdzięcznemi być umiały — szepnął sam do siebie.
I wspomnieć musiał to, że maleńki jemu także dobrodziejstwo wyświadczył. Purpurą wstydu zabarwiło się jego lice.
— Zali może żołnierz rzymski zapomnieć o zapłacie za dobry uczynek? — wyszeptał.
Krótką a gorącą stoczył ze sobą walkę. O Herodzie pomyślał i o własnem pragnieniu, by zgładzić małego księcia pokoju.
— Nie przystoi mi przecież zamordować dziecię, które mnie samego od śmierci uratowało — takie słowa wybiegły mu wreszcie na usta.
I oto pochylił się ku ziemi, miecz swój koło dziecięcia złożył, by wędrowcy, zbudziwszy się, ujrzeli, jakiego uszli niebezpieczeństwa.
Wtem zobaczył, że dziecię nie śpi. Leżało na miejscu swojem i poglądało na żołnierza przepięknemi oczami, które niby gwiazdy jaśniały.
I mąż wojenny zgiął kolana przed dziecięciem:
— O Panie, tyś jest potężny! — rzekł. — Tyś jest zwycięzcą silnym. Tyś jest, którego umiłowali bogowie. Tyś jest, który po żmijach i skorpjonach stąpać może.
Ucałował stopy chłopięcia i cicho wyszedł z groty, a ono leżało spokojnie i poglądało za żołnierzem wielkiemi zdumionemi oczami dziecka.
Susza wędrowała po starej Judzkiej krainie. Z okiem zapadłem, obliczem bezlitośnem, deptała pożółkłe trawy i zwiędłe, pokurczone osty.
A było lato. Słońce ogniem ziało na obnażone grzbiety gór, najlżejszy podmuch wiatru unosił chmurę pyłu wapiennego ze spopielałej ziemi, w dolinach kupiły się stada na brzegach wyschłych strumieni.
A Susza chodziła wszędy i badała pilnie, ile gdzie wody pozostało. Zawędrowała aż do Stawów Salomona, spojrzała i westchnęła, bo oto dość jeszcze było wody między skalistemi brzegi. Stamtąd zeszła w nizinę, do sławnej studni Dawida koło Betlehem; aliści i tam wodę znalazła. Tedy ciężkim, wlokącym się krokiem wędrowała dalej, przez wielką drogę wojskową, od Betlehem do Jeruzalem.
Gdy już prawie w połowie drogi stanęła, ujrzała tuż na jej skraju studnię Mędrców i wnet spostrzegła, że mało wiele, a wyschnie zupełnie. Siadła tedy Susza na cembrowinie, z jednego wielkiego głazu wyciosanej, i spojrzała w głąb studni. Zwierciadlana powierzchnia wody, tak zwykle blizka otworu, zniżyła się i opadła, a muł i błoto z dna mąciły jej przezroczą czystość.
A gdy studnia ujrzała w zmąconym swym zwierciadle odbicie ogorzałego niby bronz oblicza Suszy, dał się słyszeć cichy szmer trwogi.
— Chciałabym wiedzieć — rzekła Susza — kiedy ostatnia twoja chwila nadejdzie. Chyba nie odnajdziesz tam w głębi żadnej żyły wodnej, któraby cię nowem obdarzyła życiem. A o deszczu, chwalić Boga, niema co mówić przed dwoma, trzema miesiącami.
— Próżne twe obawy — westchnęła studnia. — I tak niemasz dla mnie pomocy. Na toby conajmniej rajskiego źródła potrzeba.
— Nie opuszczę cię też, póki nie skonasz — rzekła Susza.
Widziała ona, że starej studni niewiele się już należy i chciała napaść oczy widokiem tego, jak z niej życie kropla po kropli ulatywać będzie.
Rozsiadła się wygodnie na obrzeżeniu studni i słuchała radośnie westchnień, z głębi płynących. Błogo jej też było patrzeć, jak szli do studni spragnieni wędrowce, jak chciwie zanurzali wiadro, a wyciągnąwszy je, znajdowali na dnie samem odrobinę błotnistej, zamulonej wody.
Tak dobiegł kresu dzień. A gdy mrok zapadł, spojrzała znów Susza w głąb studni. Ledwie że dostrzec można było gdzieś na dnie zamierający połysk wody.
— Zostanę tu noc całą — zawołała Susza — możesz się nie śpieszyć. Gdy się dzień nowy zbudzi i widno będzie na tyle, bym znów wnętrze twoje obaczyć mogła, nadejdzie z pewnością ostatnia chwila twoja.
I przysiadła na daszku studziennym.
A tymczasem noc brała w posiadanie krainę Judzką, noc upalna, okrutniejsza i bardziej dręcząca, niż dzień. Nie milkło wycie psów i szakali, a spragnione krowy i osły odpowiadały im przeciągle z dusznych stajen. Chwilami zrywał się wiatr, nie niósł przecież ochłody: gorący był i parny, niby ciężki oddech śpiącego potwora.
Gwiazdy za to jaśniały całym przepychem blasków, a mały błyszczący sierp księżyca rzucał zielonawo błękitną poświatę na szare wzgórza. W poświacie tej ujrzała Susza wielką karawanę, zbliżającą się do wzgórza, na którem właśnie stała studnia Mędrców.
Patrzyła Susza na długi korowód i rosła jej radość na myśl, że oto nowy tłum pragnących ciągnie do studni, a nie znajdzie i kropli wody, by żar pragnienia tego ugasić. Bo taka była mnogość ludzi i zwierząt, że opróżnićby mogli studnię, choćby najpełniejszą była. Aż zdało się jej nagle, że dziwnie jakaś niezwykła, dziwnie niesamowita ta wędrująca nocą karawana. Wszystkie wielbłądy okazywały się najprzód na szczycie wzgórza, które pionowo wznosiło się na horyzoncie, — rzekłbyś, zwierzęta owe wprost z nieba zstępowały. Większemi się też wydawały w miesięcznej poświacie, niż zwykłe wielbłądy i zbyt lekko niosły ogromne ciężary, któremi je objuczono.
Aleć trudno było Suszy nie wierzyć w ich istnienie, bo widziała je przecież zupełnie wyraźnie. Mogła już nawet dojrzeć, że na czele szły trzy dromadery o szarej błyszczącej sierści, że zdobiły je bogate rzędy i czapraki z sutą frendzlą, że siedzieli na nich dorodni i możni jeźdźcy.
Korowód cały zatrzymał się przy studni. Trzy razy ciężko przyklęknęły dromadery i ciężko położyły się na ziemi, a jeźdźcy zsiedli z nich. Juczne wielbłądy zaś stały na miejscu. Przybywało ich wciąż więcej i więcej, aż uczyniła się wreszcie nieprzejrzana gęstwa długich szyi, garbów i dziwacznie powiązanych juków.
Trzej jeźdźcy podeszli zaraz do Suszy i pozdrowili ją, przykładając dłoń do czoła i piersi. Szaty ich były olśniewającej białości, na głowach zaś mieli olbrzymie turbany, zakończone u góry gwiazdą niezwykle iskrzącą się i jasną. Płonęła gwiazda blaskiem tak mocnym i czystym, jakby ją przed chwilą wprost z nieba zdjęto.
— Przychodzimy z dalekiej krainy — powiedział jeden z cudzoziemców — i prosimy, byś rzec nam chciała, zali tu oto jest studnia Mędrców.
— Tak ją dziś jeszcze zowią — rzekła Susza, — ale jutro tu już żadnej studni nie będzie. Noc dzisiejsza ostatnia w jej życiu.
— Nietrudno mi to odgadnąć, skoro ciebie tutaj widzę — rzekł cudzoziemiec. — Nie jestże to jednak jedna z owych studni świętych, które nie wysychają nigdy? Bo skądże imię jej pochodzi?
— Wiemci ja, że święta to studnia — rzekła Susza, — ale nic to nie znaczy. Przecież trzej Mędrcy przebywają w raju.
Wędrowcy spojrzeli po sobie.
— Zali naprawdę znasz historję onej starej studni? — zapytali.
— Znam ja historję wszystkich studni, rzek, źródeł i strumieni — odparła z dumą Susza.
— Sprawże nam tę wielką uciechę — prosili cudzoziemcy — i opowiadaj.
Zasiedli tedy dokoła starej nieprzyjaciółki wszystkiego, co rośnie i żyje, i pilnie słuchać zaczęli.
A Susza chrząknęła, usadowiła się lepiej na obrzeżeniu studni, niby opowiadacz bajek na swojem siedzeniu, i tak zaczęła prawić:
— Ongi, przed wielu, wielu laty, mieszkali trzej mężowie, z mądrości swojej sławni, w Medji, w mieście Gabes, które to miasto na skraju pustyni leży, a stąd mi nieraz schroniskiem miłem było. W biedzie żyli mądrzy mężowie oni, co już zgoła niezwykłem było, jako że w mieście Gabes mądrość zażywała czci niemałej, a nawet opłacano ją sowicie. Nie mogło jednak dziać się inaczej rzeczonym trzem mężom, jeden bowiem z nich nad miarę już był stary, drugi trądem dotknięty, trzeci zaś był Murzynem o wydętych wargach. O pierwszym mniemali ludzie, że zbyt jest stary, by mógł ich czegokolwiek nauczyć, od drugiego uciekali, by się nie zarazić, trzeciego zaś wcale słuchać nie chcieli, przekonani głęboko, że, jako świat światem, nigdy jeszcze mądrość z Etjopji nie wyszła.
W ciężkiej niedoli połączyli się z sobą trzej mędrcy. Razem żebrali w dzień u jednych wrót świątyni, a noce na tym samym spędzali dachu. A tak mogli sobie przynajmniej czas skrócać, rozmyślając nad wszystkiem, co im się dziwnem i niezwykłem w ludziach i rzeczach zdawało.
I oto, pewnej nocy, gdy spoczywali obok siebie na dachu, gęsto czerwonym odurzającym makiem obrośniętym, ocknął się najstarszy z nich, a rzuciwszy okiem dokoła, wnet tamtych budzić zaczął.
— Błogosławioną niech będzie nędza, która nam na dworze noclegu szukać każe. Zbudźcie się i wznieście oczy ku niebu.
— A była to — ciągnęła łagodniejszym nieco głosem Susza — noc, której nie zapomnieć nikomu z tych, co ją widzieli. Jasność była taka, że niebo, które się zwykle oczom niby sklepienie mocne widzi, zdało się głębią przezroczą i rozkołysaną niby morze. Fale światłości wznosiły się i opadały, a gwiazdy, niby twory żywe, płynęły przez głębiny, to na powierzchni, to wewnątrz tych fal świetlistych.
Wysoko, wysoko i daleko bardzo dojrzały przecież oczy trzech mędrców coś ciemnego. Ukazało się i pruć zaczęło przestrzeń niby kula, bliżej wciąż było i bliżej. A w miarę zbliżania, zaczynało rozświetlać się tak, jak rozświetla się róża — oby Bóg sprawił, by powiędły wszystkie! — gdy z pączka rozkwita. Rosło to i rosło, ciemna osłona opadała zeń powoli, światłość biła z jego wnętrza niby cztery jasne płatki kwiatu. Aż nareszcie spuściło się tak nizko, jako najbliższe gwiazdy, i zatrzymało w przestrzeni. Listek po listku wywijała się z ciemnej osłony światłość różowa, aż z niej zupełnie ciemność opadła i światło, niby gwiazda cudna, śród gwiazd zajaśniało.
Gdy zaś ubodzy mężowie owi zjawisko to ujrzeli, rzekła im mądrość ich, że oto w chwili tej narodził się na ziemi król potężny, a większą będzie moc jego, niż Cyrusa albo Aleksandra. Mówili tedy do siebie:
— Wstańmy a pójdźmy do rodziców nowonarodzonego i opowiedzmy, co oglądały oczy nasze. A ci nagrodzą nas może workiem monet albo-li naramiennikiem złotym.
Wzięli kije podróżne i puścili się w drogę. Szli przez miasto całe aż do bram miejskich, tam przecież stanęli w niepewności, bo oto przed niemi rozciągała się pustynia niezmierzona, która trwogą napełnia ludzi. Aliści ujrzeli, że od gwiazdy nowej słał się wązki pas światła na piasek pustyni. Skrzepiły się serca ich i ruszyli dalej, a gwiazda była im przewodnikiem.
I szli tak noc całą przez piaszczystą równinę, a idąc, gwarzyli o maleńkim nowonarodzonym królu i o tem, jak go znajdą w kolebce złocistej, igrającego drogiemi kamieniami. Skracali sobie długie godziny nocy, radząc o tem, jako staną przed obliczem rodzica jego, króla, i macierzy — królowej, jak im rzeką, że oto synaczkowi ich niebiosa przepowiadają moc i siłę, urodę i szczęście, od szczęścia Salomona większe.
Krzepiła ich myśl, że wybrańcami byli, którym Bóg dał gwiazdę oglądać. I mówili sobie, że rodzice nowonarodzonego nagrodzą ich nie mniej jak dwudziestu workami złota, a może nawet tak szczodrze ich obdarzą, by już nigdy nie zaznali męczarni nędzy.
— A ja — mówiła dalej Susza — przypadłam niby lew na pustyni i czyhałam na wędrowców onych, by spaść na nich z całą męką pragnienia. Uszli mi przecież, bo gwiazda wiodła ich noc całą, rano zaś, gdy pobielało niebo i wszystkie gwiazdy zagasły, ta jedna nie przestała świecić nad pustynią, aż doprowadziła ich do oazy, gdzie czyste źródło i daktyli poddostatkiem znaleźli. Spoczywali tam dzień cały, skoro zaś noc zapadać zaczęła, a promień gwiaździsty znów im drogę na piasku pustyni znaczył, powstali i dalej poszli.
— Ludzką miarą mierząc — ciągnęła Susza — szczęśliwa była to wędrówka. Wiodła ich gwiazda tak, że ani głodu, ani pragnienia nie zaznali. Wiodła ich tak, że omijali ostre kolące osty i głębokie zaspy lotnego piasku, że ujść zdołali palącym promieniom słońca i strasznym wichrom pustyni.
I coraz mówili trzej mędrcy do siebie:
— Bóg nas strzeże i błogosławi drodze naszej. Zwiastunami Jego jesteśmy.
— Ale powoli udało mi się przecież opanować ich — prawiła Susza dalej.
Dni kilka minęło i stały się serca tych wędrowników gwiaździstych pustynią bezwodną i piaszczystą jak ta, przez którą wiodła ich droga. Wypełniła je bezpłodna duma, wysuszyła trawiąca chciwość.
— Zwiastunami boskimi jesteśmy — powtarzali trzej mędrcy. — Nie za hojnie wynagrodzi nas rodzic nowonarodzonego króla, jeśli nas obdarzy karawaną, objuczoną złotem.
Zawiodła ich nareszcie gwiazda nad sławne wody Jordanu i dalej, ku wzgórzom krainy Judzkiej. Aż zatrzymała się nocy jednej nad maleńkiem miasteczkiem Betlehem, co się na pagórku skalistym, śród drzew oliwnych wznosiło.
Zaczęli tedy trzej mędrcy rozglądać się, a szukać zamków warownych, wieżyc i murów i wszystkiego, co musi być w mieście godnem, by król w niem miał swą stolicę. Aliści nic podobnego ujrzeć nie mogli. Co gorsza, promień gwiaździsty nie wiódł ich nawet w miasto, ale zatrzymał się nad skalną jaskinią, na skraju drogi. Łagodne światło rozjaśniło jej wnętrze i ukazało trzem wędrownikom maleńką dziecinę, na łonie matki do snu kołysaną.
A chociaż trzej mędrcy ujrzeli, że promienie gwiaździste zwinęły się niby korona nad główką dziecięcia, zostali przecież u wnijścia. Nie weszli do jaskini, by maleńkiemu potęgę i panowanie przepowiadać. Cofnęli się śpiesznie i, nie zdradziwszy niczem obecności swojej, uszli czemprędzej od dziecięcia i powrócili na wzgórze.
— Zaliśmy wędrowali do żebraków, tak nędznych i ubogich, jak my sami? — mówili. — Zali nas Bóg tu przyprowadził, abyśmy żarty stroili i synowi pasterza owiec sławę i potęgę przepowiadali? Toć dziecko ono może ino trzody paść tu w dolinie i niczego mu ponad to innego nie dożyć.
Susza urwała, spojrzała na słuchaczy swoich i pokiwała głową, jakby rzec chciała: i cóż, czy nie słusznie mówię? Najdzie się niejedno, od piasku pustynnego suchsze, aleć pono nic bezpłodniejszego nad serce ludzkie.
— Niedaleko zaszli trzej mędrcy, aliści opamiętali się, że chyba błądzą i nie za gwiazdą idą — opowiadała dalej Susza. — Spojrzą w górę, by odnaleźć gwiazdę i drogę dobrą, ale gwiazdy, która ich z Wschodniej krainy aż tu przywiodła, niemasz już na niebie.
Trzej cudzoziemcy poruszyli się gwałtownie, a głębokie cierpienie przyćmiło ich lica.
— Co się zaś teraz stało — ciągnęła opowiadająca dalej, — to według sądów ludzkich radosnem nazwaćby należało. Pewnem jest, skoro oni trzej mężowie nie ujrzeli już gwiazdy nad sobą, uczuli wnet, że zgrzeszyli przed Bogiem. I stało się im jako ziemi jesienią, gdy pora deszczów nadchodzi (i aż wzdrygnęła się Susza). Zadrżeli z przerażenia, jako ziemia w czas błyskawic i gromu, ukorzyły się serca ich, a skrucha — niby ruń zielona — wystrzeliła z duszy.
Trzy dni, trzy noce wędrowali po całej krainie Judzkiej, by odnaleźć dziecinę, której pokłon oddać mieli. Ale gwiazda nie ukazywała się im wcale, błądzili tedy coraz bardziej, a żałość i smutek wypełniały im dusze. Nadeszła trzecia noc i zastała ich u tej właśnie studni, przy której pragnienie ugasić chcieli. Onej godziny odpuścił im Bóg grzech ich, że, pochyliwszy się nad wodą, w głębi jej ujrzeli odbicie gwiazdy, która ich tu ze Wschodu była przywiodła.
A podniósłszy oczy w górę, dostrzegli ją znów na sklepieniu niebieskiem. I doprowadziła ich gwiazda aż do groty pod Betlehem, i padli w niej na kolana przed dzieciątkiem i rzekli:
— Oto przynosimy ci czary złote, pełne kadzidła i mirry. I witamy w tobie króla najpotężniejszego, jaki kiedykolwiek żył na ziemi od jej stworzenia i żyć do końca jej będzie.
A dzieciątko kładło dłoń swoją na pochylone ich głowy. Gdy zaś powstali, ujrzeli, że obdarowani zostali, jakby ich król żaden obdarować nie zdołał. Bo oto stary żebrak odmłodniał, trędowaty uzdrowion był, a murzyn stał się dorodnym białym mężem. A wieść powiada, że tyle w nich było majestatu i wspaniałości, że każdy z nich po powrocie jako król we własnej krainie zapanował.
Umilkła Susza, a trzej wędrowcy sławić ją zaczęli.
— Piękna była opowieść twoja — mówili. — Dziwno nam jednak, że trzej mędrcy nic nie czynią dla studni, w której odbicie gwiazdy swej ujrzeli. Zali mogli zapomnieć o takiem dobrodziejstwie?
A drugi mówił:
— Zali studnia owa nie powinna istnieć tu po wsze czasy, by przypominać ludziom, że szczęście na wyżynach dumy utracone, jedynie w głębinach pokory odnaleźć można?
— Zali umarli gorsi są od żyjących? Zali nie znają wdzięczności ci, co się w raju żywotem wiecznym cieszą? — pytał trzeci.
A gdy tak mówili, Susza z krzykiem porwała się z miejsca. Poznała teraz cudzoziemców, ujrzała, kim byli wędrowcy owi. I jak szalona pognała precz w pustynię, by ich nie widzieć i nie słyszeć. A trzej mędrcy zawołali na sługi swoje i ci przywiedli wszystkie wielbłądy, które worami z wodą objuczone były, i wodą tą, z raju przywiezioną, wypełniono po brzegi nieszczęsną zamierającą studnię.
W jednem z ostatnich lat panowania cesarza Tyberjusza, stało się, iż pewien biedny winiarz wraz z żoną swoją zamieszkał w samotnej chacie wysoko w górach Sabińskich. Obcymi tam byli i w samotności wielkiej życie wiedli, nigdy żadnych nie przyjmując odwiedzin.
Jednego ranka, gdy robotnik ów drzwi chaty otwierał, ujrzał ze zdumieniem wielkiem, że stara jakaś niewiasta zgarbiona siedzi na progu. Owinięta była w prosty szary płaszcz i zdawała się być bardzo biedną. A przecież, gdy powstała i podeszła ku niemu, wydało mu się, iż w postaci tej wszystko do dziwnego szacunku zmusza. Przyszło mu na myśl, co podania prawią o boginiach, które pod postacią starej niewiasty ludzi nawiedzały.
— Przyjacielu — rzekła niewiasta do winiarza — niech cię nie dziwi, że noc dzisiejszą na progu chaty twojej przespałam. Rodzice moi ongiś tu mieszkali, tu na świat przyszłam przed dziewięćdziesięciu prawie laty. Mniemałam, że chatę ową samotną i opuszczoną znajdę. Nie wiedziałam wcale, że ludzie znów ją w posiadanie wzięli.
— Nie dziwi mnie to, żeś za samotną i opuszczoną uważać chciała chatę, która tak wysoko śród skał odludnych stoi — rzekł winiarz. — Aleć i ja, i niewiasta moja z dalekich stron pochodzimy, biedni i obcy nie mogliśmy znaleźć lepszego schroniska. Tobie zaś, która po onej długiej wędrówce, w tak podeszłych leciech przedsięwiętej, głodna być musisz i znużona, milej chyba, że w chacie tej ludzie osiedli, nie zaś wilki gór Sabińskich. Znajdziesz w niej przecież teraz i łoże, na którem spocząć możesz, i czarę koziego mleka, i kęs chleba, jeśli niemi nie pogardzisz.
Uśmiech ukazał się na ustach starej niewiasty, ale uśmiech tak przelotny, że nie zdołał rozpędzić chmury ciężkiej troski, która zasępiła jej oblicze.
— Młodość moją całą spędziłam tu wysoko w górach — rzekła. — I dziś mi jeszcze nie obcy sposób, jak wilka wypędzić z jaskini.
A tak silną i krzepką zdała się, że robotnik nie wątpił ani na chwilę, iż mimo lat podeszłych nie zbraknie jej mocy, by dzikim zwierzętom leśnym wojnę wypowiedzieć.
Powtórzył jednak zaprosiny swoje i stara weszła do chaty. Zasiadła z biedakami do posiłku i jadła z nimi bez żadnego wahania. A chociaż wielce zdawała się zadowoloną, że jeść może gruby czarny chleb, rozmiękczony w mleku, robotnik ani żona jego nie przestawali myśleć nad tem: skąd też stara ona wędrownica przychodzić może? Zaprawdę, musiała ona częściej bażanty ze srebrnych mis pożywać, niżeli pić mleko kozie z glinianej czary.
Ona zaś chwilami podnosiła oczy od stołu i rozglądała się, jakby chcąc znowu uczuć się po domowemu w chacie. Ubogie otoczenie, nagie gliniane ściany i udeptana ziemia miast podłogi, niewiele się zmieniły. Mogła nawet gospodarzom swoim pokazać na ścianach ślady psów i jeleni, które ojciec jej ongi narysował, by sprawić uciechę dzieciom. A tam wysoko na policy, zdało jej się, stoją jeszcze skorupy glinianego naczynia, w które sama zwykła była doić mleko.
Robotnik zaś i żona jego myśleli:
— Jużcić prawdą być może, że się w tej chacie zrodziła, aleć w życiu inną pono miała pracę, niż dojenie kóz, robienie masła i sera.
I to wnet zauważyli, że myśli jej często daleko gdzieś błądziły, a gdy się znów opamiętała, ciężkie i troski pełne westchnienia ulatywały z jej piersi.
Powstała wreszcie od stołu. Uprzejmie za gościnę podziękowała i ku drzwiom podeszła.
Wtedy zdała się winiarzowi tak pożałowania godną, tak biedną i samotną, że zawołał głośno:
— Prawdąć chyba będzie, gdy powiem, że gdyś się tu nocą wczoraj wdzierała na górę, nie postało ci w myśli, byś chatę oną zaraz opuścić miała. Jeśli naprawdę tak biedną jesteś, jak nam, się wydaje, tedy pewnie zamiarem twoim było, by lata, które ci jeszcze przeżyć pozostało, tu właśnie spędzić. Teraz przecież odejść chcesz stąd, my bowiem, ja i niewiasta moja, wzięliśmy już w posiadanie chatę.
Nie zaprzeczyła stara prawdzie słów winiarza.
— Aleć chata owa, co już lat tyle pustkami przestała, tak samo do ciebie jak i do mnie należeć może. Żadnego nie mam prawa, by ci ją odbierać.
— Zawszeć to chata rodzicieli twoich — rzekł winiarz — więcej masz do niej praw, niźli ja. My młodzi, a ciebie starość gniecie. Ostań tedy, a my pójdziemy.
Usłyszawszy słowa takie, niewiasta zdumiała się wielce. Zwróciła się już od proga i oczy utkwiła w robotniku, jakby nie rozumiejąc tego, co powiadał.
Ale teraz i młoda niewiasta przemówiła.
— Jeśli mię posłuchać zechcecie — rzekła do męża — tedy prosiłabym ciebie, byś starej onej niewiasty zapytał, zali nie przyjęłaby nas jako dzieci swoje, zali nie pozwoliłaby nam ostać u siebie i być jej opieką w starości? Cóżby jej przyszło z tego, gdybyśmy oddali jej nędzną tę chatę i w pustce samą ją zostawili? Boć strasznem byłoby dla niej samotnie przebywać w tej głuszy. I jakżeby żyć miała? Uczynilibyśmy nie inak, jedno, jakbyśmy ją śmierci głodowej oddać chcieli.
Stara zaś niewiasta postąpiła krokiem ku robotnikowi i żonie jego, długo i badawczo na nich poglądała, aż rzekła:
— Czemu tak do mnie przemawiacie? I czemu miłosierdzie okazać mi chcecie? Przecież obcemi jesteście.
A młoda odrzekła jej:
— Dlatego, że nam samym raz wielkie okazano miłosierdzie.
I stało się, że stara niewiasta owa zamieszkała w chacie winiarza i przyjaźnią wielką darzyła młodych. Nigdy im przecież nie powiadała, skąd przychodziła i kim była, oni zaś rozumieli, że źleby uczynili, pytając.
Lecz jednego wieczoru, gdy robotę swą skończyli i wszyscy troje na płaskim głazie przed chatą siedząc, wieczerzę pożywali, ujrzeli nagle starego człowieka, który stromą ścieżyną piął się ku nim w górę.
A był to człek rosły, silnie zbudowany, o barkach szerokich, niby gladjator. Groźny i ponury wyraz miało jego lice. Oczy kryły się głęboko pod wypukłem czołem, w zarysie ust gorycz była i pogarda. Trzymał się prosto i poruszał śpiesznie.
Człowiek ów w proste był odziany szaty, a winiarz ujrzawszy go, pomyślał:
— Widać, że to stary żołnierz; uwolniono go ze służby, teraz zaś jest w drodze do stron rodzinnych.
Gdy ów obcy do wieczerzających podszedł, zatrzymał się, jakby niepewnością zdjęty. Robotnik zaś, który dobrze wiedział, że ścieżyna kończy się tuż za chatą, łyżkę swoją odłożył i zawołał:
— Zali zbłądziłeś obcy człowieku, żeś aż do chaty tej doszedł? Boć nikt nie zadaje sobie trudu, by tu się wdzierać, chyba żeby szedł z wieścią do kogoś z nas, którzy tu mieszkamy.
A gdy tak pytał, obcy podszedł bliżej.
— Jest, jakoś rzekł — powiedział. — Zgubiłem drogę i nie wiem teraz, dokąd kroki moje kierować. Jeśli mi tu chwilę spocząć pozwolisz, a potem drogę do jakiego folwarku ukażesz, wdzięcznym ci będę bardzo.
I z temi słowy usiadł na jednym z głazów, które przed chatą leżały. Młoda niewiasta zapytała go, czy wieczerzy podzielić z nimi nie zechce, ale odmówił z uśmiechem. Natomiast nie brakło mu ochoty pogwarzyć z nimi, gdy jedli. Pytał młodych ludzi o to, jak żyją, jakiej się oddają pracy, a ci mu wesoło i swobodnie odpowiadali.
Aż robotnik zwrócił się ku gościowi i wzajem pytać go zaczął.
— Widzisz, w jakiej głuszy, jak daleko od ludzi żyjemy — mówił. — Rok już upłynął od chwili, gdym raz ostatni mówił z innymi winiarzami i pasterzami. Nie mógłbyś nam ty, co pewnie z obozowiska jakiego powracasz, nieco o Rzymie i cesarzu opowiedzieć?
Ledwie te słowa wypowiedzieć zdołał, gdy żona jego ujrzała, jak stara niewiasta rzuca mu ostrzegające wejrzenie i ręką znak czyni, by pilnie baczyć na to, co się mówi.
Obcy ów odpowiedział uprzejmie:
— Widzę, że mię za żołnierza bierzesz; nie bardzo się mylisz, chociaż już od lat wielu służbę opuściłem. Pod panowaniem Tyberjusza brakło pracy dla nas, wojennych mężów. A był on przecież ongi wielkim, wodzem. I były to szczęśliwe czasy jego życia. Teraz to jedno mu tylko w głowie, jak się przed spiskami uchronić. I w całym Rzymie mówią dziś o tem, że w przeszłym tygodniu dla błahego zupełnie podejrzenia senatora Tytusa pojmać i stracić rozkazał.
— Biedny cesarz, sam już pono nie wie, co czyni — zawołała młoda niewiasta. Załamała dłonie i głowę pochyliła w zdumieniu i żalu.
— Słusznie mówisz — odpowiedział obcy, a wielka ponurość rozlała się po jego obliczu. — Tyberjusz wie o tem, że go wszyscy ludzie nienawidzą i to go właśnie do szaleństwa doprowadza.
— Coś wyrzekł? — zawołała niewiasta. — I czemuż mielibyśmy go nienawidzieć? Żałujemy tylko, że nie jest już tak wielkim cesarzem, jak ongi, na początku swego panowania.
— W błędzie jesteś — rzekł obcy. — Wszyscy ludzie nienawidzą Tyberjusza i pogardzają nim. I jakżeby mogli inaczej? Toć jest on tylko, okrutnym tyranem, który nie oszczędza nikogo. — A w Rzymie wierzą, że gorszym jeszcze będzie w przyszłości, niż teraz.
— Zali stało się coś, coby zeń gorszego jeszcze uczynić mogło potwora, niż jest? — pytał winiarz.
A gdy to powiedział, znów ujrzała żona jego, że stara niewiasta znak ostrzegający czyni, ale tak nieznacznie, iż on widzieć tego nie mógł.
Obcy zaś mówił dalej uprzejmie, ale zarazem dziwny uśmiech błądził po jego ustach.
— Wiadomem ci może, że do tej pory posiadał Tyberjusz w otoczeniu swojem przyjaciela, któremu ufać mógł zupełnie i który prawdę mu zawsze mówił. Bo wszyscy inni, co na dworze jego przebywają — to obłudnicy, jeno uśmiechu fortuny łaknący; sławią oni jednako jego złe i podstępne czyny — i czyny dobre i sprawiedliwe. Aliści była istota, jakom już rzekł, której nigdy nie brakło odwagi, by mu prawdziwą wartość czynów jego ukazać. — A człowiekiem owym, mężniejszym niż wszyscy wodze i senatorowie, była stara mamka cesarza — Faustyna.
— Nieraz mi o niej opowiadano — rzekł robotnik. — Pono cesarz wielką jej okazywał życzliwość.
— Słusznie mówisz. Tyberjusz umiał cenić wierność jej i przywiązanie. Niby matką drugą była mu owa biedna wieśniaczka, co ongi z nędznej chaty z gór Sabińskich przyszła. Póki sam on w Rzymie przebywał, mieszkała ona w jednym z domów na Palatynie, by zawsze być blizko cesarza. I żadnej ze znakomitych matron Rzymu nie działo się tak dobrze jak jej. W lektyce niesiono ją przez ulicę, a szaty miała takie jak cesarzowa. A gdy cesarz na Capreaę się przeniósł, rozkazał kupić tam dla niej wspaniałą willę, pełną niewolników i kosztowności.
— Zaprawdę, dobrze jej było — rzekł robotnik.
I dalej on już tylko sam prowadził rozmowę z wędrowcem. Żona jego zamilkła i patrzyła w zdumieniu wielkiem na dziwną zmianę w starej niewieście. Od chwili przyjścia nieznajomego słowa jednego nie wyrzekła. Łagodność i uprzejmość znikły z jej oblicza. Odsunęła misę od siebie, prosta siedziała i sztywna, plecami o odrzwia oparta, nieruchome surowe spojrzenie w dal skierowawszy.
— Wolą cesarską było — ciągnął nieznajomy — by szczęśliwe wiodła życie. Aliści mimo wszelkich jego dobrodziejstw i ona go opuściła.
Na te słowa dreszcz wstrząsnął starą niewiastą, młoda zaś, uspokajając, położyła jej dłoń na ramieniu. A potem serdecznie i łagodnie mówić zaczęła:
— Niepodobna mi uwierzyć, by stara Faustyna tak szczęsną się czuła na dworze, jako powiadasz — rzekła, zwracając się do nieznajomego. — Pewną jestem, że Tyberjusza jak syna rodzonego kochała. I czuję to, jaką dumą musiała ją napełniać jego szlachetna młodość! aleć i to pojmuję, jaką była jej troska, gdy cesarz na starość okrutnym się stał i nieufnym. I codzień pewnie upominała go i przestrzegała. A strasznem było dla niej prosić wciąż nadaremnie. Aż nie mogła dłużej poglądać na to, jak się on coraz głębiej i głębiej stacza w przepaść zbrodni.
Cudzoziemiec aż naprzód się nieco pochylił, tak go słowa jej zdumiały. Ona zaś nie patrzyła ku niemu. Oczy miała spuszczone, a mówiła cicho bardzo i pokornie.
— Słusznem może jest to, co o starej niewieście powiadasz — rzekł. — Faustyna nie była szczęśliwą na dworze cesarskim. Aleć dziwne to przecież, że opuściła cesarza na starość, choć całe życie przy nim przetrwała.
— Co powiadasz? — zawołał robotnik. — Zali stara Faustyna opuściła cesarza?
— Zbiegła ona z Capraei tak, że nikt o tem nie wiedział — rzekł nieznajomy. — A odeszła w takiem ubóstwie, jak przyszła ongi. Ze wszystkich skarbów swoich nic nie wzięła.
— Czy naprawdę cesarz nie wie, dokąd się udała? — pytała młoda niewiasta swym łagodnym głosem.
— Nie, tego nikt napewno nie wie, jaką drogę obrała Faustyna. To przecież prawdopodobnem się wydaje, że poszła szukać schronienia w swych górach rodzinnych.
— Zali i tego cesarz nie wie, czemu go opuściła? — pytała młoda niewiasta.
— Nie, o tem nic nie wie cesarz. Boć mu uwierzyć trudno, by opuściła go dlatego, iż rzekł jej raz, że ona także służy mu dla nagród i darów, jako i drudzy. Wie ona przecież, że nie wątpił nigdy o jej bezinteresowności. I wciąż żywił nadzieję, że dobrowolnie doń powróci, boć nikt lepiej od niej nie wie, że oto bez przyjaciela ostał się.
— Nie znam ci jej — rzekła młoda niewiasta — ale tak mniemam, że powiedzieć ci mogę, czemu opuściła cesarza. Owa stara niewiasta w cnocie i skromności w górach swoich wychowaną była i zawsze o nich z tęsknotą myślała. Aleć to pewne, że nie opuściłaby cesarza nigdy, gdyby jej nie był obraził. I rozumiem także, iż teraz, gdy już niedługie pasmo jej życia, poczuła, że może mieć prawo, by i o sobie pomyśleć. Gdybym ja na miejscu owej starej niewiasty z gór była, pewniebym uczyniła jako ona. Bo i jabym myślała, że uczyniłam dość, jeśli panu memu życie całe przesłużyłam. I opuściłabym wreszcie życie w dostatku i łaskę cesarską, by duszy mojej dać zakosztować czci i sprawiedliwości, zanim z ciała wynijdzie i w drogę się uda.
Chmurnie i żałośnie spojrzał nieznajomy na młodą niewiastę.
— A o tem przecież nie pomyślisz, że cesarz teraz okrutniejszym niż kiedykolwiek się stanie. Bo niemasz już nikogo, coby go uspokoić umiał, gdy go nieufność i pogarda ludzi opanują. I to sobie rozważ — ciągnął dalej, a chmurne jego spojrzenie wpijało się głęboko w oczy młodej niewiasty — że na świecie całym niemasz dziś jednego człowieka, którymby nie gardził, któregoby nie nienawidził.
A gdy te słowa, pełne goryczy i rozpaczy wyrzekł, stara niewiasta poruszyła się gwałtownie i zwróciła ku niemu, młoda zaś śmiało spojrzała mu w oczy i mówiła:
— Tyberjusz wie, że Faustyna powróci doń, skoro on tego zapragnie. Ale i ona wiedzieć musi, że stare jej oczy na dworze cesarskim nie będą poglądać na występki i zbrodnie.
Powstali wszyscy przy tych słowach, winiarz zaś i żona jego stanęli przed starą niewiastą, jakby jej bronić chcieli.
Nieznajomy nic już nie mówił, jeno pytające oczy zwrócił na starą.
— Zali to i twoje ostatnie słowo? — zdawał się mówić.
Usta starej drżały, ale żadne słowo z nich nie wybiegło.
— Jeżeli cesarz miłował starą swą służebnicę — mówiła młoda niewiasta, — tedy powinien ostawić ją w pokoju u schyłku jej życia.
Nieznajomy wahał się jeszcze, aż nagle rozjaśniło się jego ponure oblicze.
— Przyjaciele moi — rzekł — cokolwiekby mówiono o Tyberjuszu, istnieje przecież coś, czego się lepiej niż inni nauczył, a mianowicie: rezygnacja. Jedno jeszcze tylko rzec wam pragnę: gdyby stara owa niewiasta, o której mówiliśmy, kiedykolwiek do chaty tej zapukała, przyjmijcie ją dobrze! Łaska cesarska nad każdym, kto jej pomocnym będzie!
I owinął się w płaszcz swój i oddalił tą samą drogą, którą był przyszedł.
Nigdy już odtąd winiarz ani żona jego ze starą niewiastą o cesarzu nie mówili. Między sobą dziwili się nieraz, że w tak podeszłych leciech nie zbrakło jej mocy, by wyrzec się tych bogactw i władzy, do których była przywykła. Zali nie powróci wnet do Tyberjusza? zapytywali się wzajemnie. Toż pewnie jeszcze go kocha. Opuściła go snać w nadziei, że go to upamięta i skłoni, by zaprzestał źle i zbrodniczo postępować.
— Mąż o tak podeszłych leciech jak cesarz, nigdy już nowego życia nie zacznie — mówił robotnik. — Jakżeż mu odjąć tę wielką pogardę, którą dla ludzi żywi? Któżby to mógł stanąć przed nim i nauczyć go, by ich miłować zaczął? A póki to się nie stanie, nic go z podejrzliwości i okrucieństwa uleczyć nie zdoła.
— Wiesz, że taki istnieje, który, zaprawdę, mógłby to uczynić — mówiła niewiasta. — I myślę nieraz, jakby to było, gdyby spotkali się ci dwaj. Ale drogi boskie nie są naszemi drogami.
Stara niewiasta zupełnie nie zdawała się odczuwać zmiany w życiu. Gdy po pewnym czasie młoda urodziła dziecię, a stara pielęgnować je zaczęła, wydawała się tak zadowoloną, jakby z pamięci jej znikły wszelkie troski.
A za każdym razem, gdy rok dobiegał połowy, owijała się w swój długi szary płaszcz i wędrowała do Rzymu. Nie szukała tam przecież żadnego człowieka, jeno szła wprost na Forum. Tu stawała przed małą świątynią, która wznosiła się po jednej stronie wspaniałego placu.
Świątynię ową tworzył właściwie jeden niezwykłej wielkości ołtarz, stojący pod gołem niebem, na podwórcu, wyłożonem płytami marmurowemi. U szczytu ołtarza widniała Fortuna, bogini szczęścia, u stóp zaś jego znajdowała się kolumna z popiersiem Tyberjusza. Podwórzec otaczały budynki dla kapłanów komory na drzewo i stajnie dla zwierząt ofiarnych.
Wędrówka starej Faustyny nie przedłużyła się nigdy poza tę świątynię, do której podążali wszyscy ci, co się o szczęście Tyberjusza modlić chcieli. — A gdy spojrzenie jej ogarnęło wnętrze świątyni, gdy ujrzała, że kwiaty wieńczyły postać bogini i spiżowe popiersie cezara, że płonęło ofiarne ognisko, a tłum pobożnych w pokorze cisnął się do ołtarza, gdy usłyszała, że dokoła brzmią półgłośne hymny kapłanów, cofała się wtedy i znów w góry swoje powracała.
Tak nie rozpytując nikogo, wiedziała przecież, że Tyberjusz jeszcze między żyjącemi gości i że dobrze mu się dzieje.
Aliści gdy po raz trzeci wędrówkę swą odbywała, wielka ją uderzyła zmiana. Do świątyni małej podszedłszy, ujrzała ją spustoszoną i opuszczoną. Nie płonęło ognisko, nikogo z pobożnych widać nie było. Kilka zeschłych wieńców wisiało jeszcze z boku ołtarza i one tylko o dawnej jego świetności świadczyły. Znikli kapłani, a popiersie cezara, stróżów swoich pozbawione, nosiło ślady uszkodzeń i było obrzucone błotem.
Wtedy stara niewiasta zwróciła się do pierwszego lepszego z przechodzących.
— Cóż to znaczy? — pytała. — Zali Tyberjusz nie żyje? Zali innego mamy cesarza?
— Nie! — odpowiedział rzymianin. — Jestci jeszcze Tyberjusz cezarem naszym, ale przestaliśmy modlić się za niego. Modlitwy nasze nic mu już pomódz nie mogą.
— Przyjacielu — rzekła niewiasta — mieszkanie moje daleko stąd w górach, a tam ludzie nic nie wiedzą o tem, co się na świecie dzieje. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jakie nieszczęście dotknęło cesarza?
— Najstraszliwsze z nieszczęść — rzymianin na to. — Powaliła go choroba, dotąd w Italji nieznana, ale pono zwyczajna bardzo na Wschodzie. A odkąd niemoc ta przyszła na cesarza, zmieniło się jego oblicze, głos stał się jako wycie zwierzęcia, palce zaś jego rąk i nóg gniją. A na chorobę oną niemasz pono lekarstwa. Mniemają wszyscy, że nie stanie go w ciągu kilku tygodni; jeśliby przecież nie umarł, odejmą mu koronę, boć człek taką niemocą złożony rządów sprawować nie może. Łatwo ci tedy pojąć, że wypełniły się jego losy. Daremno więc bogów o szczęście jego błagać. A i nie warto także — dodał z cichym śmiechem. — Nikt już ani zła ani dobra spodziewać się odeń nie może. I czemużbyśmy wszyscy mieli trudzić się dla niego?
Pokłonił się jej i odszedł, ona zaś stała niby ogłuszona.
I po raz pierwszy w życiu zachwiała się pod ciosem i wyglądała jak ta, którą starość zmogła. Zgarbiła się bardziej, głowa trząść zaczęła, a ręce bezradnie chwytały powietrze.
Pragnęła jaknajprędzej odejść z tego miejsca, ale z trudem dźwigały się nogi, krok był wolny i niepewny. Obejrzała się dokoła, czy kija na podporę nie znajdzie.
Po kilku chwilach zdołała nadmiernym wysiłkiem woli opanować znużenie. Wyprostowała się zgarbiona postać i ruszyła pewnym krokiem przez gwarne ludne ulice.
W tydzień później stara Faustyna pięła się w górę po stromych skałach wyspy Capraei. Dzień był gorący, straszne uczucie starości i znużenia opanowały ją znów w tej wędrówce po krętych ścieżkach i schodach, w skale wykutych, które do willi Tyberjusza wiodły.
A uczucie to wzrosło jeszcze, skoro dostrzegać zaczęła, jak bardzo zmieniło się wszystko przez czas, który zdala stąd spędziła. Boć dawniej tłumy ludzi wchodziły i zstępowały po tych schodach. Roiło się tu od senatorów, którzy olbrzymim libijczykom nieść się rozkazywali; zastępem niewolników otoczeni szli posłowie z różnych prowincji; pełno było szukających miejsc, pełno mężów znamienitych przez cezara na uczty i uroczystości proszonych.
Lecz dziś puste były schody i drożyny. Szarozielone jaszczurki były jedynemi żywemi istotami, które stara niewiasta na drodze swojej spotykała.
Dziw ją zdejmował, że tak wszystko ruiną groziło. Choroba cesarza najwyżej miesięcy parę trwać mogła, a przecież zielsko bujało już między marmurowemi płytami. Poschły szlachetne rośliny w przepięknych wazonach, a złośliwi szkodnicy, których nie było komu powstrzymać, zniszczyli w kilku miejscach balustradę.
Ale najdziwniejszym przecież wydawał się jej ten zupełny brak ludzi. Jeśli już nawet cudzoziemcom wzbronionem było ukazywać się na wyspie, toć musiały tu być przecież owe niezliczone zastępy żołnierzy i niewolników, tancerek i grajków, kucharzy i stolników, należących do dworu cesarskiego.
Dopiero gdy Faustyna weszła na najwyższy taras, ujrzała kilku starych niewolników, którzy na stopniach schodów przed willą siedzieli. A gdy się ku nim zbliżyła, powstali i pokłonili się nizko.
— Bądź pozdrowiona, Faustyno — powiedział jeden. — Któryż z bogów przysyła cię tu, by ulżyć naszej niedoli?
— Co znaczy to wszystko, Milo? — pytała Faustyna. — Co znaczy ta pustka? Powiedziano mi przecież, że Tyberjusz na Capraei przebywa.
— Cesarz wypędził wszystkich niewolników, żywi bowiem podejrzenie, że jeden z nas podał mu wino zatrute, a stąd poszła cała jego choroba. I mnie i Tyta byłby wypędził także, aleśmy go usłuchać nie chcieli. A wiesz przecież, że przez całe nasze życie służyliśmy cesarzowi i matce jego.
— Nie o niewolników tylko pytam — rzekła Faustyna. — Gdzież senatorowie i wodze? Gdzież zaufani cesarza i wszyscy ci pochlebcy, co czołem proch z przed stóp jego zmiatali?
— Tyberjusz nie chce nikomu ukazać swego oblicza — mówił niewolnik. — Senator Lucjusz i Macro, przywódzca straży przybocznej przychodzą co dnia pytać o rozkazy. Nikomu więcej wejść nie wolno.
Faustyna szła po schodach ku willi. Niewolnik kroczył przed nią. Aż zapytała:
— Co mówią lekarze o chorobie Tyberjusza?
— Żaden z nich nie wie, jak leczyć oną chorobę. I tego nawet nie wiedzą, czy śpiesznie, czy też powoli zabija. Jedno przecież rzec ci mogę Faustyno, że Tyberjusz umrzeć musi, jeśli będzie odpychał dłużej jadło z obawy, że zatrutem być może. I to wiem, że żaden chory człowiek żyć nie może, czuwając we dnie i w nocy, jak to cesarz czyni, bojąc się, by go we śnie nie zamordowano. Jeśli cię znowu, jak za dni minionych ufnością swoją obdarzy, zdołasz go może skłonić, by jadł i spał. A tak o dni wiele życie jego przedłużysz.
Niewolnik wiódł Faustynę przez podwórce i krużganki aż do tarasu, na którym zwykł był przebywać Tyberjusz, by cieszyć oczy widokiem na urocze zatoki i dumny Wezuwjusz.
Wszedłszy na taras, ujrzała Faustyna budzącą wstręt i grozę istotę ludzką, z obrzękłą twarzą i zwierzęcemi rysami. Białe bandaże spowijały ręce i nogi, aleć z pod bandaży tych widać było nawpół zgniłe palce. Szaty zaś człowieka tego powalane były i kurzem pokryte. Snać nie był w stanie chodzić, ale pełzać musiał po tarasie. Leżał z zamkniętemi oczyma u przeciwległego kraju balustrady i nie poruszył się wcale, gdy niewolnik z Faustyną weszli. A Faustyna szepnęła cicho do niewolnika, który ją poprzedzał.
— Jakże to może być, Milo, by człek taki przebywał na tarasie cesarza? Śpiesz i zabierz go stąd czemprędzej.
Ledwie przecież słowa te rzekła, ujrzała, jak Milo przed owym leżącym nędzarzem do ziemi się pochylił.
— Cezarze — rzekł — oto mogę ci nareszcie wieść dobrą zwiastować.
I tejże chwili obrócił się niewolnik do Faustyny, aliści wraz cofnął się przerażony i słowa już jednego nie zdołał powiedzieć.
Bo nie ujrzał już dumnej matrony, co się tak silną wydawała, że jej lata Sybilli przepowiadać można było. W chwili onej zmogła ją starcza zgrzybiałość, a niewolnik widział przed sobą zgarbioną starowinę o zamglonem oku i rękach, które bezsilnie chwytały powietrze.
Boć powiadano wprawdzie Faustynie, że strasznie zmienił się cesarz, ale ona nigdy nie przestała pamiętać go, jako tego krzepkiego męża, którego raz ostatni oglądała. I to jej przecież powiadano, że choroba owa działa powoli, że lat całych trzeba, by zmienić człowieka. Tu przecież postęp jej był tak gwałtowny, że miesięcy kilku starczyło, by cesarz stał się niepodobnym do siebie.
Chwiejąc się, podeszła ku Tyberjuszowi. Słowa wydobyć z siebie nie mogła, niema stała przy nim i płakała.
— Przyszłaś nareszcie, Faustyno? — zapytał, nie otwierając oczu. — Bo zdało mi się, że gdy tak leżę, ty stoisz przy mnie i płaczesz. Boje się oczy otworzyć, bo może to tylko złudzenie.
A wtedy stara usiadła przy nim. Głowę jego uniosła i na łonie swojem złożyła.
Tyberjusz zaś leżał cicho i oczu ku niej nie podnosił. Spłynęło nań uczucie błogiego pokoju i wnet pogrążył się w spokojny sen.
W kilka tygodni później wędrował jeden z niewolników cesarza do samotnej chaty w górach Sabińskich. Wieczór nadchodził. Winiarz z żoną swoją stali na progu chaty i poglądali ku słońcu, które daleko na zachodzie gasło. Niewolnik zszedł z drogi i z pozdrowieniem zbliżył się ku nim. Potem wyjął ciężki mieszek z za pasa i podał go robotnikowi.
— Przysyła ci to Faustyna, stara niewiasta, której miłosierdzie okazałeś — rzekł niewolnik. — I to ci powiedzieć każe, byś sobie za te pieniądze własną winnicę kupił i dom wybudował, już nie tam, gdzie orły się gnieżdżą.
— Żyje więc jeszcze stara Faustyna? — pytał robotnik. — Szukaliśmy jej w bagnach i rozpadlinach. Gdy do nas nie wracała, mniemałem, że śmierć ją zaskoczyła w górach.
— Czy nie pamiętasz — przerwała niewiasta, — żem w śmierć jej uwierzyć nie chciała? Czy ci nie mówiłam, że do cesarza powrócić musiała?
— Tak było — rzekł robotnik. — Tak mówiłaś, ja zaś cieszę się bardzo, że spełniły się słowa twoje, nie dlatego przecież, że Faustyna tak dziś jest bogatą, by nas z biedy wybawić, ale żal mi było cesarza.
Niewolnik zaś chciał ich zaraz pożegnać, by przed zapadnięciem mroku do miejsc zamieszkanych powrócić; na to jednak małżonkowie zgodzić się nie chcieli.
— Pozostań do jutra z nami — mówili. — Jakże możemy dać ci odejść, nim nam wszystko o Faustynie opowiesz? Dlaczego powróciła do cesarza? Jakie było ich spotkanie? Czy szczęśliwi są teraz, że znów się połączyli?
Niewolnik uległ ich prośbom. Wszedł do chaty, a zasiadłszy do wieczerzy, zaczął prawić o chorobie cesarza i powrocie Faustyny.
A gdy powieść swoją skończył, ujrzał, że mąż i niewiasta siedzą bez ruchu, zdumieniem wielkiem zdjęci. Wzrok ich zwrócony był ku ziemi, jakby zdradzić nie chcieli wzruszenia, które opanowało oboje.
Aż podniósł oczy mąż i rzekł do niewiasty:
— Zali nie sądzisz, że to zrządzenie boże?
— Zaprawdę — odparła ona — dlatego bóg nas z za morza do chaty onej przyprowadził. I wola jego była w tem, gdy starej niewieście drogę do drzwi naszych ukazał.
A po tych słowach niewiasty, winiarz znów zwrócił się do niewolnika.
— Przyjacielu — rzekł — ponieś-że poselstwo odemnie Faustynie! Powtórzysz jej to słowo w słowo! Oto co ci śle przyjaciel twój, winiarz z gór Sabińskich. Znasz młodą niewiastę, która żoną jest moją. Czy nie zdała ci się piękną i zdrowiem kwitnącą? A przecież niewiasta owa złożona była tą samą niemocą, która teraz Tyberjusza opanowała.
Zdumiał się niewolnik, winiarz atoli prawił z coraz większym naciskiem.
— Jeśli Faustyna nie zechce dać wiary słowom twoim, tedy powiedz jej, że żona moja i ja pochodzimy z Azji, z Palestyny, z kraju, w którym choroba owa często opanowuje ludzi. I prawo tam istnieje, że trędowatym we wsiach i miastach przebywać nie wolno, muszą oni na pustkowiach, w jaskiniach i wąwozach schronienia szukać. Powiedz tedy Faustynie, że żona moja od chorych rodziców pochodzi i w grocie skalnej zrodzoną została. Jako dziecię zdrową była zupełnie, skoro przecież w dziewicę urosła, wnet ją opanowała choroba.
A gdy winiarz skończył, niewolnik pochylił głowę i rzekł doń z przyjaznym uśmiechem.
— Jakże chcesz, by Faustyna temu uwierzyła? Toż żonę twoją w kwitnącem zdrowiu i urodzie oglądała? A wie przecież, że leku nie masz na chorobę oną.
Lecz winiarz odpowiedział:
— Najlepiej by dla niej było, gdyby mi uwierzyła. Mogę przecież na świadków się powołać. Niech pośle ludzi do Nazareth w Galilei. Tam człowiek każdy da świadectwo prawdzie słów moich!
— Zali niewiastę twoją bóg jakiś przez cud uzdrowił? — pytał niewolnik.
— Rzekłeś — odparł robotnik — było, jako powiadasz.
Dnia jednego śród chorych, którzy na pustyni mieszkali, rozeszła się wieść:
— Słuchajcie, oto prorok wielki pojawił się w Nazareth, mieście galilejskiem. A mocen jest mocą ducha bożego i uleczyć może chorobę waszą, skoro wam czoła dotknie swą dłonią.
Lecz chorzy w nędzy i niemocy swojej wieści onej wiary dać nie chcieli.
— Nic nas uleczyć nie zdoła — mówili. Od dni wielkich proroków nie znalazł się taki, coby choć jednego z nas z niedoli mógł wybawić.
Była przecież między niemi jedna dzieweczka młoda, która uwierzyła. I odeszła od nich, by szukać drogi do miasta Nazareth w Galilei, gdzie przebywał prorok. A dnia jednego, gdy przez równiny dalekie kroczyła, spotkała męża wysokiego wzrostu, o bladej twarzy i kruczych kędziorach. Ciemne jego oczy jaśniały niby gwiazdy i pociągały ją ku niemu. Nie zbliżała się przecież, ale zawołała nań zdaleka:
— Nie podchodź do mnie, bowiem nieczystą jestem, powiedz mi jeno, gdzie znaleźć mogę proroka z Nazareth?
Lecz mąż ów szedł wciąż ku niej, gdy zaś przed dzieweczką stanął, rzekł:
— Poco szukasz proroka z Nazareth?
— Szukam go, by dłoń swoją na czole mojem położył i z niemocy mię uleczył.
A wtedy mąż ów przysunął się i położył jej dłoń swoją na czole.
Ona zaś rzekła:
— Czemuż to czynisz i dłoń swoją na czole mojem kładziesz? Nie jesteś przecież prorokiem?
A mąż ów odrzekł z uśmiechem:
— Idź do miasta i pokaż się kapłanom.
Chora zaś dzieweczka myślała:
— Szydzi oto ze mnie dlatego, iż wierzę, że uleczoną być mogę. Nie dowiem się od niego tego, co wiedzieć pragnę.
Szła tedy dalej. Aż dostrzegła jeźdźca, który przez szerokie pola na łowy podążał. Gdy tak się już zbliżył, że głos jej usłyszeć mógł, zawołała:
— Zdaleka odemnie, bowiem nieczystą jestem! Powiedz mi jeno, gdzie szukać mam proroka z Nazareth?
— Czego żądasz od proroka? — pytał ów mąż i wolno podjeżdżał ku niej.
— Chcę, by mi dłoń swoją na czole mojem położył i z niemocy uleczył.
A mąż ów był wciąż bliżej.
— Z jakiejże to choroby chcesz zostać uleczoną? — zapytał. — Nie trzeba ci przecież żadnego lekarza.
— Czy nie widzisz, że nieczystą jestem? — dzieweczka na to. — Z chorych rodziców pochodzę i w jaskini skalnej zrodzoną zostałam.
Jednako mąż ów nie przestawał zbliżać się ku niej, piękną bowiem i wdzięczną była, niby świeżo rozwinięty kwiat.
— Najpiękniejszą jesteś z dziewic Judei! — zawołał.
— Nie szydź i ty ze mnie — odrzekła. — Wiem, że gnije twarz moja, a głos mój jest jako wycie dzikiego zwierza.
On zaś głęboko spojrzał jej w oczy i mówił:
— Głos twój dźwięczny jest jak głos strumienia, co z wiosną po głazach szemrze, a lice twoje gładkie jest niby chusta jedwabna.
I tak blizko do niej podjechał, że odbicie twarzy swej w lśniących mosiężnych ozdobach siodła niby we zwierciadle zobaczyć mogła.
— Przejrzyj się — powiedział do niej.
Uczyniła tak i ujrzała lice tak miękkie i gładkie, jak świeżo rozwinięte skrzydła motyla.
— Cóżto widzą oczy moje? — zawołała. — Zaiste, nie moje to lice!
— A jednak twojem jest — odparł jeździec.
— Czyż głos mój nie jest jako rzężenie? Zali nie brzmi tak, jakoby wozy po kamienistej drodze jechały?
— Głos twój brzmi niby najsłodsze melodje harfiane — odpowiedział jeździec.
Ona zaś odwróciła się i ukazała ku drodze.
— Zali wiesz, kim jest ów mąż, co właśnie tam między dwoma dębami znika? — zapytała jeźdźca.
— On ci jest, o którego pytałaś przed chwilą — to prorok z Nazareth — odpowiedział.
Wtedy w zdumieniu wielkiem uderzyła w dłonie, a oczy jej łzami się napełniły.
— O święty! o mocą boską obdarzony! — wołała. — Tyś to mię uleczył!
Jeździec zaś wziął ją na siodło i pośpieszył ku miastu, na zboczu góry leżącemu. Przed starszych i kapłanów ją wiódł i o spotkaniu opowiadał. A ci wypytywali o wszystko, aż dowiedziawszy się, że dzieweczka w skalnej jaskini z chorych rodziców zrodzona była, uwierzyć nie chcieli, by uleczoną być mogła.
— Powracaj, skąd przybyłaś — powiedzieli. — Bo jeśli chorą byłaś, musisz nią przez życie całe pozostać, i nie waż się do miasta przychodzić, by zaś innych chorobą swoją nie zarazić!
A ona odrzekła im:
— Wiemci, że uleczoną jestem, bowiem prorok z Nazareth dłoń swoją na czole mojem położył.
Ci zaś usłyszawszy to, wołali:
— Któż jest, który nieczystych czystemi mógłby uczynić? Wszystko jest jeno sprawą złych duchów. Powracaj do twoich, byś nam wszystkim zaguby nie przyniosła!
I nie chcieli jej za uleczoną ogłosić i w mieście jej przebywać zabronili. I rozkazali, by każdy, kto jej życzliwość okaże, za nieczystego obwołany został.
A gdy kapłani wyrok ów ogłosić dali, dzieweczka zapytała męża, który ją za miastem na polu spotkał:
— Dokądże mi pójść teraz? Zali powrócić muszę do chorych na pustynię?
Mąż ów zaś znowu na siodle ją posadził i rzekł:
— Nie powrócisz do chorych w jaskiniach skalistych, ale ujdziemy oboje daleko stąd, za morze, do ziemi, gdzie nie masz praw dla czystych i nieczystych. A ona...
Tu przerwał niewolnik opowieść winiarza, powstał i rzekł:
— Możesz mi już nic więcej nie powiadać. Powstań raczej, a przeprowadź mię kęs drogi, ty, co znasz góry, bym podróż mą tej nocy jeszcze mógł zacząć i jutra nie potrzebował czekać. Boć ani cesarz ani Faustyna nie otrzymają tych wieści zawcześnie.
Gdy winiarz niewolnikowi drogę ukazał i do chaty powrócił, czuwała jeszcze żona jego.
— Nie mogę usnąć — rzekła. — Myślę wciąż o tem, że zejdą się ci dwaj. Ten, który wszystkich ludzi miłuje, i ten, który ich nienawidzi. I jest mi, jakoby spotkanie owo świat z posad ruszyć miało.
Stara Faustyna była już w Palestynie, w drodze do Jeruzalem. Nie chciała, by polecenie odszukania proroka i stawienia go przed cesarzem kto inny miał wykonać. W głębi serca tak pewnie myślała:
— Żądać od tego obcego człeka chcemy czegoś, czego na nim ani siłą, ani darami wymódz nie możemy. Aleć przecież zgodzi się może, jeśli mu do nóg ktoś padnie i opowie, w jakiej nędzy pogrążony jest cesarz. A któż lepiej za Tyberjusza prosić może od tej, co razem z nim pod brzemieniem nieszczęścia jego upada.
Nadzieja, że uda jej się może uratować Tyberjusza, odmłodziła starą niewiastę. Przebyła łatwo długą podróż morską i teraz w drodze do Jerozolimy nie używała lektyki, ale jechała konno. I rzekłbyś, że uciążliwą podróż znosiła tak wytrwale, jak szlachetni rzymianie, żołnierze i niewolnicy, którzy jej orszak tworzyli.
Radością i błogą nadzieją wypełniała serce starej niewiasty ta droga do Jerozolimy. Wiosenny był to czas, a równina Saronu, przez którą pierwszego dnia jechali, słała im się niby wielki, mieniący kobierzec kwiatowy. Ale i drugiego dnia, gdy się w góry Judei zapuścili, nie opuszczały ich kwiaty. Wieloskłonne wzgórza, między któremi wiła się droga, pokryte były drzewami owocowemi, a te jaśniały całym przepychem kwiecia. Gdy zaś oczy podróżnych znużył widok różano-białego kwiatu brzoskwiń i moreli, spoczywały źrenice ich na młodej zieleni latorośli winnej, która niby potok szumny wzbierała na ciemno-brunatnych łozach tak szybko, tak bujnie, że wzrokiem, rzekłbyś, wzrost jej można było śledzić.
Przecież nietylko kwiaty i zieleń wiosenna umilały im wędrówkę. Bo największym jej urokiem były wielkie zastępy ludzkie, które dnia tego do Jeruzalem ciągnęły. Wszystkiemi drogi i ścieżyny, ze wzgórz samotnych i najdalszych zakątków równiny śpieszyli wędrowce. A gdy już na gościniec jerozolimski weszli, tedy oddzielni podróżni łączyli się w wielkie gromady i w radości i weselu razem dalej ciągnęli. Obok starego człeka, który na kołyszącym wielbłądzie siedział, kroczyli jego synowie i córki, jego zięciowie i synowe i wszystkie jego wnuczęta. A tak liczny był ród ów, że niby wojsko małe wyglądał. Staruszkę jedną, zbyt słabą, by iść mogła, synowie na ramiona dźwignęli, ona zaś w szczęsnej dumie nieść się pozwalała przez tłum, który ze czcią z drogi się usuwał.
Był to ranek, zdolny i najsmutniejsze serca wypełnić radością. Wprawdzie niebo nie było czystem i jasnem, bo je lekki rąbek szarobiałych chmur przesłaniał, ale też żadnemu z wędrowców na myśl nie przyszło uskarżać się na to, że bezlitośny żar słoneczny dokuczać im nie mógł. A pod tem przysłoniętem niebem nie rozsiewały się tak szybko i nie ginęły w przestrzeni wonie kwiatów i młodej zieleni, ale unosiły się nad polami i drogami. I piękny ten dzień, co swem stłumionem światłem i milczeniem wiatru cichość i spokój nocy przypominał, zdawał się wszystkim, ku Jeruzalem dążącym gromadom ludzkim, coś ze swej istoty udzielać. Bo ciągnęli wszyscy radośnie, a przecież uroczyście, śpiewając głosem stłumionym odwieczne hymny, grając na staroświeckich instrumentach, których dźwięk podobny był brzęczeniu much i piosnce koników polnych.
A gdy stara Faustyna pośród ludzi onych przejeżdżała, ogarnęło ją także wesele ich i uciecha. Stępaka swego do pośpiechu przynagliła i rzekła do młodego rzymianina, który się boku jej trzymał:
— Śniło mi się dziś, jakbym Tyberjusza widziała, on zaś prosił mię, by nie przewlekać podróży, ale dziś jeszcze do Jeruzalem dotrzeć. Mniemam, że to bogowie ostrzegają mię, by nie opóźniać się i właśnie w to piękne rano śpiesznie ciągnąć dalej.
A gdy te słowa mówiła, stanęli właśnie na najwyższym szczycie długiego grzbietu górskiego, ona zaś zatrzymała się mimowoli. U stóp jej leżała wielka głęboka kotlina, otoczona pięknemi wzgórzami; z ciemnej cienistej głębi doliny wznosiła się olbrzymia skała, która na szczycie swoim dźwigała miasto Jeruzalem.
Lecz maleńkie to górskie miasteczko, co ze swemi wieżycami i murami niby korona płaskowzgórze skalne wieńczyło, urosło dnia tego po tysiąc razy. Na wszystkich wzgórzach okolnych widniały barwne namioty i roiły się tłumy ludzi.
Zrozumiała teraz Faustyna, że cała ludność miejscowa śpieszy do Jerozolimy, by jakieś wielkie obchodzić święto. Ci co daleko mieszkali, przybyli wcześniej i rozbili dokoła namioty. Ci zaś, co blizko mieli, teraz właśnie dążyli do miasta. Szli tak ze wszystkich wzgórz, niby strumień nieprzerwany białych szat, pieśni i świątecznego wesela.
I długo poglądała Faustyna na nadpływające tłumy ludzkie, na długie rzędy namiotów, aż rzekła do młodego rzymianina, który obok niej jechał:
— Sulpicjuszu, chyba to lud cały do Jeruzalem pośpieszył?
— Prawdę mówisz — odrzekł rzymianin, przez Tyberjusza wybrany, by Faustynie w drodze towarzyszył, bowiem lat kilka w Judei był spędził. — Obchodzą dziś oni wielkie święto wiosenne, to też młodzi i starzy do Jerozolimy śpieszą.
Faustyna pomyślała chwilę.
— Cieszę się — rzekła — że do miasta przybywamy tego właśnie dnia, gdy lud święto swoje obchodzi. Widomy to znak, że bogowie sprzyjają naszej podróży. Zali nie sądzisz, że ten, którego szukamy, że prorok z Nazareth również do Jeruzalem przybył, by wziąć udział w uroczystościach?
— Tak, masz słuszność, Faustyno — odrzekł rzymianin. — Musi on być tu w mieście. Zaiste, bogów to sprawa. Acz silną i wytrwałą jesteś, przecież za szczęśliwą uważać się możesz, jeśli oszczędzoną ci zostanie długa i uciążliwa podróż do Galilei.
I wnet podjechał ku kilku wędrowcom, którzy ich mijali i zapytał ich, jak sądzą, czy prorok z Nazareth teraz w Jeruzalem przebywa.
— Rok rocznie o tym czasie widywaliśmy go w mieście onem — odparł jeden z wędrowców. — A i teraz pewnie go tam znajdziemy, boć to mąż pobożny i sprawiedliwy.
A niewiasta jedna wyciągnęła rękę, ukazując wzgórze, na wschód od miasta położone.
— Widzisz owo zbocze, drzewami oliwnemi porosłe? — zapytała. — Tam zwykli rozbijać namioty swoje galilejczycy, tam najlepiej zasięgnąć możesz wieści o tym, którego szukasz.
Ciągnęli tedy dalej krętą ścieżyną na dół, a potem znów wspinać się zaczęli po górze Syjońskiej, by do jej szczytu i do miasta dotrzeć.
Droga, stromo w górę idąca, obrzeżona była nizkiemi murami, na nich zaś w niesłychanej mnogości siedzieli i leżeli żebracy i kalecy, błagając przechodniów o jałmużnę.
A gdy tak jeźdźcy posuwali się powoli naprzód, jedna z niewiast judzkich zbliżyła się do Faustyny.
— Patrz — mówiła, ukazując jej żebraka, który śród innych na murze siedział. — Ten jest galilejczykiem. Pamiętam, żem go między uczniami proroka widywała. Powie ci on pewnie, gdzie przebywa ten, którego szukasz.
Faustyna i Sulpicjusz zwrócili konie swoje ku człowiekowi, którego im pokazano. Stary był on i biedny, o wielkiej, świeżo przypruszonej brodzie. Lice jego od słońca i upału ciemną miało barwę, a dłonie namulone były od pracy. Nie prosił on o jałmużnę i zdawał się być tak pochłoniętym przez pełne troski myśli, że nie podnosił wcale oczu ku przechodzącym.
Nie słyszał też słów, któremi zagadnął go Sulpicjusz, aż musiał ten kilka razy powtórzyć swoje pytanie.
— Przyjacielu, powiedziano mi, że galilejczykiem jesteś. Tedy proszę cię, powiedz, gdzie znaleźć mogę proroka z Nazareth?
Galilejczyk drgnął gwałtownie i rzucił dokoła przerażonem okiem. Kiedy zaś pojął wreszcie, czego od niego żądano, wpadł w gniew z wielkim lękiem pomieszany.
— Cóż to mi prawisz? — wybuchnął. — Czemu mię o człeka tego pytasz? Nic o nim nie wiem. Nie jestem galilejczykiem.
Ale teraz przemówiła niewiasta judzka.
— Widywałam cię przecież z nim — rzekła. — Nie obawiaj się próżno, a powiedz tej zacnej rzymiance, która przyjaciółką cesarza jest, gdzie prorok przebywa, by go zaraz odnaleźć mogła.
Przerażony uczeń w coraz większy gniew wpadał.
— Zali poszaleli dziś wszyscy ludzie? — zawołał. — Zali ich zły duch opętał, że wciąż idą ku mnie, by pytać o tego człowieka? I czemu to nikt wierzyć nie chce, gdy powiadam, że nie znam proroka? Nie przychodzę z jego ziemi! Nie widziały go nigdy oczy moje!
Gwałtowność jego ściągnęła nań uwagę, a kilku żebraków, którzy opodal na murze siedzieli, zaczęło słowom jego zaprzeczać.
— Prawdą jest, żeś do uczniów jego należał — mówili. — I wszyscy wiemy, że z nim razem z Galilei przybyłeś.
Aż człowiek ów oba ramiona ku niebu wyciągnął i głosem wielkim zawołał:
— W Jeruzalem dla tego człowieka wytrwać dziś nie mogłem, a teraz i tu, zdala od miasta, między żebrakami, nie chcą mię ostawić w pokoju! I czemuż to wierzyć mi nie chcecie, gdy powiadam, że nigdy go nie widziałem?
Faustyna odwróciła się odeń, wzruszając ramionami.
— Jedźmy dalej — rzekła. — Toż to człek szalony. Niepodobna dowiedzieć się czegoś od niego.
Ciągnęli tedy dalej pod górę. Jakie dwa kroki może dzieliły Faustynę od bramy miejskiej, gdy niewiasta izraelska, która jej w szukaniu proroka dopomódz chciała, wołać na nią, zaczęła, by się miała na baczeniu. Ściągnęła tedy cugle i ujrzała, że człowiek jakiś leżał na drodze tuż przed nogami końskiemi. I za cud poczytać należało, że jeszcze stratowanym ani zdeptanym przez ludzi ani przez zwierzęta nie został, boć leżał śród pyłu drogi tam właśnie, gdzie ścisk był największy.
Na grzbiecie leżał człowiek ów i zgasłą nieruchomą źrenicą w górę patrzył. Nie poruszył się, choć wielbłądy ciężkie swoje nogi tuż koło niego stawiały. Odzienie jego biedne było kurzem i błotem pokryte. A nawet tak się on sam piaskiem obsypał, jakby ukryć się pragnął, by tem łatwiej było podeptać go lub stratować.
— Cóż to jest? Czemu człowiek ów leży na drodze? — pytała Faustyna.
A w tejże chwili zaczął leżący ów wołać do przechodniów.
— Na miłosierdzie wszelkie zaklinam was, bracia i siostry, prowadźcie po ciele mojem konie i bydlęta wasze! Nie omijajcie mię! Wdepczcie mię w kurz! Krew niewinną zaprzedałem! Wdepczcie mię w kurz!
Sulpicjusz ujął za cugle konia Faustyny i przeprowadził go bokiem.
— Grzesznik to jakiś, który pokutę chce czynić — rzekł. — Niechże cię to nie powstrzymuje. Ludzie to dziwni i trzeba ich w pokoju ostawiać.
A ów leżący nie przestawał wołać:
— Stopy wasze na sercu mojem stawiajcie! Niech wielbłądy zmiażdżą pierś moją! Niech kopyta ośle oczy moje ugodzą!
Ale Faustyna nie mogła zmódz się, by koło nieszczęśnika tego przejechać, nie spróbowawszy, zali nie da się skłonić do powstania z drogi. Stała tedy przy nim.
Niewiasta zaś izraelska, która raz już usłużyć jej chciała, znów się ku niej przecisnęła.
— Człek ten również do uczniów proroka należał — rzekła. — Chceszli, bym go o mistrza jego zapytała?
Faustyna skinęła głową, niewiasta zaś pochyliła się nad leżącym.
— Co uczyniliście, galilejczycy dniami temi z Mistrzem waszym? — pytała. — Bo widzę was w rozsypce po drogach i ścieżynach, jego atoli nie masz nigdzie.
Gdy tak mówiła, ów człowiek, śród pyłu drogi leżący, dźwignął się na kolana.
— I jakiż to zły duch kazał ci mnie o niego zapytać? — mówił głosem, dzikiej rozpaczy pełnym. — Widzisz przecie, że się śród kurzu drogi tarzam, by jeno stratowanym zostać? Zali nie dość ci tego? A ty przychodzisz jeszcze i pytasz, com z nim uczynił!
— Nie wiem, co mi wyrzucasz — rzekła niewiasta. — Toż wiedzieć tylko chciałam, gdzie Mistrz twój przebywa.
A gdy powtórzyła pytanie, porwał się człowiek ów i palcami rąk swoich uszy sobie zasłonił.
— Biada ci, iż mi nie chcesz dać umrzeć w pokoju! — zawołał.
I uczynił sobie drogę między ludem, który się u bramy kupił i z dzikim rykiem przerażenia uchodzić począł, a poszarpana jego odzież wiła się nad nim, niby czarne skrzydła.
— Jakobyśmy do narodu szaleńców przybyli — rzekła Faustyna, widząc uchodzącego.
Uczniowie proroka wielkie w niej wzbudzili obawy. — Zali człek, który w otoczeniu swojem takich opętańców posiadał, mógł był uczynić coś dla cesarza?
Ale i niewiasta judzka zdała się być wielce zasmuconą i śpiesznie rzekła do Faustyny:
— Nie mieszkaj o pani, a szukaj tego, którego odnaleźć pragniesz. Boję się, że spotkało go coś bardzo złego, jeśli uczniowie jego są, jakoby zmysły postradali i słuchać nie mogą, gdy się o nim mówi.
Faustyna z orszakiem swoim przebyła wreszcie bramę i znalazła się śród ciasnych ciemnych uliczek, gwarnych i rojnych. Rzekłbyś, niepodobna przez miasto przejechać. I coraz musieli stawać jeźdźcy. Próżno niewolnicy i żołnierze starali się jej drogę w ścisku uczynić. Bo zwartym i nieskończonym strumieniem płynęły wciąż tłumy ludzkie.
— Widzę — rzekła stara niewiasta do Sulpicjusza — że ulice Rzymu ogrodami są cichemi w porównaniu do tych uliczek.
Sulpicjusz dostrzegł wnet, że nie zdołają zwalczyć wszystkich przeszkód i powiedział:
— Śród przepełnionych tych ulic łatwiej pono będzie iść niż jechać. Jeśli nie jesteś zbyt zmeczoną, radziłbym zsiąść z koni i udać się pieszo do pałacu wielkorządcy. Prawda, że daleka to droga, aleć jeśli jechać zechcemy, nie dotrzemy tam przed północą.
Faustyna uznała słuszność słów jego. Zsiadła z konia i cugle jednemu z niewolników oddała. Śpieszyli się tedy wszyscy rzymianie i zaczęli dalej przeciskać się przez uliczki.
Szli teraz o wiele sporzej. Dość szybko dotarli do śródmieścia, a Sulpicjusz ukazał Faustynie szerszą ulicę, na którą wnet wkroczyć mieli.
— Patrz, Faustyno — rzekł — gdy już na tej ulicy będziemy, staniemy wnet u celu. Wiedzie ona wprost do naszej gospody.
Lecz właśnie gdy na ulicę ową skręcić chcieli, zatrzymała ich nagła przeszkoda.
Stało się, iż w tejże samej chwili, gdy Faustyna dochodziła do ulicy owej, która od pałacu wielkorządcy do bramy Sprawiedliwości i na Golgotę wiodła, prowadzono tamtędy więźnia, na śmierć krzyżową przeznaczonego.
Poprzedzał go dziki zastęp młodych rozhukanych ludzi, którzy przy straceniu obecni być chcieli. Biegli oni w gwałtownym pędzie przez ulicę, w szale podnosili w górę ręce i wyli z radości, że oglądać będą coś, co im nie codzień oglądać dano.
Za nimi zaś dążyły całe zastępy ludzi w długich, wlokących się szatach, a byli to snać najpierwsi i najmożniejsi w mieście. Za nimi zaś dopiero szły niewiasty, a z tych wiele miało twarze łzami zalane. Ciągnęli też kalecy i żebracy, wydając krzyki, od których głowa pękała.
— O Boże! — wołali — uratuj go! Ześlij anioła swego, a uratuj go! Przyjdź mu na pomoc w tej chwili ostatecznej!
Nareszcie ukazała się garść żołnierzy rzymskich na wielkich koniach. Czuwali oni, by nikt z ludu nie mógł dotrzeć do uwięzionego, ani też próbować go wyzwolić.
Wraz za nimi szli oprawcy, a ci wiedli człowieka, który miał być ukrzyżowany. Włożyli mu oni na barki wielki i ciężki krzyż drewniany; lecz człowiek ów zbyt słabym był dla onego brzemienia. Przygniatało go ono tak, że całe jego ciało pochyliło się ku ziemi. A głowa opadła tak nizko, że lica jego nikt oglądać nie mógł.
U wylotu małej uliczki stała Faustyna i poglądała na krwawą wędrówkę oddanego śmierci. I ujrzała ze zdumieniem, że płaszcz był na nim z purpury, na głowie zaś korona cierniowa.
— Co to za człowiek? — zapytała.
A jeden z otaczających odrzekł:
— Ten ci chciał uczynić się cesarzem.
— Umierać tedy musi dla rzeczy, która zaprawdę nie zasługuje, by tak być upragnioną — rzekła stara niewiasta z żalem.
A skazany zachwiał się pod krzyżem, i wciąż wolniej naprzód kroczył. Oprawcy zaś przepasali go sznurem i ciągnąć za sznur ten zaczęli, by go do większego pośpiechu zmusić. Lecz skoro szarpnęli za powróz upadł ów człowiek i leżał na ziemi pod przygniatającym go krzyżem.
Wielkie tedy powstało zamieszanie. Jeźdźcy rzymscy z trudem niemałym powstrzymywali napór ludu. Miecze wyciągnęli i skierowali je ku kilku niewiastom, które ku leżącemu pośpieszyły i dźwignąć go usiłowały. Oprawcy bijąc i popychając zmusić go chcieli, by powstał, lecz dla ciężaru krzyża uczynić tego nie mógł. Wreszcie kilku z nich za krzyż chwyciło, by go podnieść.
A wtedy skazany zwrócił głowę w górę, stara Faustyna mogła już teraz lice jego oglądać. Pręgi od razów znaczyły mu jagody, a z czoła, które cierniowa korona raniła, ściekały krople krwi. W bezładnych kosmykach zwisały włosy, zlepione potem i krwią. Usta zamknięte były, ale wargi drżały, jakby w gwałtownej walce, by krzyk żaden na nie nie wybiegł. Martwo patrzyły oczy, łez pełne i prawie zagasłe od męki i znużenia.
Poza tem obliczem ledwie żywego człowieka ujrzała stara niewiasta niby wizję cudowną twarzy pięknej i bladej, o wspaniałych gwiaździstych oczach i słodkich rysach. I zdjęła ją żałość nagła nad niedolą i poniżeniem tego obcego.
— O ty biedny, cóż to uczyniono z tobą! — zawołała i postąpiła ku niemu, a oczy jej mgłą łez zaszły. Zapomniała o własnej swej trosce i niepokoju wobec nędzy umęczonego. I zdało jej się, że serce jej chyba pęknie z bólu i żałości. I jako inne niewiasty pośpieszyć ku niemu chciała, by go wydrzeć z rąk oprawców.
Więzień zaś ujrzawszy, że ku niemu dąży, przyczołgał się bliżej. Rzekłbyś, u niej spodziewał się znaleźć opiekę przeciw wszystkim, którzy dręczyli go i prześladowali. Ku niej się przysunął i przytulił się do niej niby dziecię, co u matki ratunku szuka.
A stara niewiasta pochyliła się nad nim. Łzy gorące z oczu jej płynęły, a jednocześnie radość nadziemską czuła, że do niej przyszedł, że u niej szukał opieki. Ramieniem szyję jego objęła i jako matka, co przedewszystkiem łzy dziecięcia osuszyć pragnie, twarz przesłoniła mu swą cienką, chłodną chustą lnianą, by łzy i krew z niej zetrzeć.
Ale tejże chwili oprawcy krzyż podnieśli. Zbliżyli się i wnet porwali więźnia. A zniecierpliwieni zwłoką, powlekli go za sobą w dzikim pośpiechu. Skazany jęknął głucho, gdy go uprowadzano z miejsca, gdzie chwilę wytchnienia znalazł, nie opierał się przecież wcale.
Faustyna chwyciła go w objęcia, by go zatrzymać, gdy jednak stare jej bezsilne dłonie oprzeć się nie mogły, a więźnia uprowadzono, było jej jakby jej własne porwano dziecię, i zawołała:
— Nie, nie! Nie zabierajcie mi go! Nie powinien umrzeć, nie powinien!
I gniew i ból wielki zmogły ją, gdy go uprowadzonym ujrzała. Chciała pośpieszyć za nim. Chciała z oprawcami walkę stoczyć, byle go im odebrać.
Lecz ledwie krok jeden uczyniła, zachwiała się i w omdlenie popadła. Sulpicjusz czemprędzej otoczył ją ramieniem, by ją od upadku uchronić.
Z boku ulicy ujrzał mały ciemny sklep, tam więc ją poniósł. Ani stołka, ani ławy tam nie było, ale kupiec litościwym był człowiekiem. Czemprędzej przyciągnął matę i urządził dla starej niewiasty posłanie na kamiennej podłodze.
Faustyna nie utraciła przytomności, ale takie ją zmogło osłabienie, że nie była w stanie utrzymać się na nogach i położyć się musiała.
— Długą dziś podróż odbyła, a tłok i wrzawa w mieście ostatecznie sił ją pozbawiły — mówił Sulpicjusz. — Stara jest bardzo, a nikt pono takich sił nie ma, by go wreszcie nie pokonała starość.
— Dzień dzisiejszy ciężkim jest i nie dla starych nawet — prawił kupiec. — Powietrze ciężarem kładzie się na piersi. Nie dziwiłbym się wcale, gdyby burza wielka wybuchła.
Sulpicjusz pochylił się nad Faustyną. Oczy miała zamknięte i spała, oddychając spokojnie i głęboko. Wyczerpanie i wzruszenie upomniały się o swe prawa.
Młody rzymianin odsunął się i we drzwiach stanął, by popatrzeć na tłum, nim się staruszka obudzi.
Wielkorządca rzymski w Palestynie miał młodą żonę, a ta w noc przed dniem przybycia Faustyny do Jeruzalem, w łożu swem leżąc, śniła.
Śniła, że na dachu domu swego stoi i pogląda na dół, na piękny podwórzec, który wschodnim obyczajem, wyłożony był płytami marmurowemi i roślinami szlachetnemi przystrojony.
Na podwórcu zaś owym zebrali się wszyscy chorzy, wszyscy ślepce i chromi, ile ich istniało na świecie. I widziała zarażonych z ciałem opuchłem, i trędowatych z gnijącemi twarzami, i chromych, którzy poruszać się nie mogli, a bezradnie na ziemi leżeli, i całą nędzę i niedolę ludzką widziała, jak wiły się w mękach i bólu.
I wszyscy ci na podwórcu tłoczyli się u wnijścia, by dostać się wewnątrz. A niektórzy ciężko uderzali we drzwi pałacu.
Ujrzała nareszcie, jak niewolnik jeden drzwi otworzył, na progu stanął, i słyszała, jak zapytał, czego żądają.
A wtedy odpowiedzieli mu, mówiąc:
— Szukamy wielkiego proroka, którego Bóg na ziemię zesłał. Gdzież jest prorok z Nazaret, który nad wszelką męką panuje? Gdzież jest, by nas od cierpień naszych wyzwolił?
Niewolnik zaś odrzekł dumnie i obojętnie, jako zwykli mówić słudzy pałacowi, gdy biednym i nieznanym odprawę dają.
— Próżnobyście szukali wielkiego proroka. Bowiem Piłat na śmierć go oddał.
A śród chorych zerwał się płacz i lament i zgrzytanie zębów, że już i słuchać tego nie mogła. Wielka litość wypełniła jej serce, a łzy strumieniem popłynęły z oczu. Skoro jednak płakać zaczęła, ocknęła się zaraz.
Zasnęła przecież znowu i znowu ujrzała się w marzeniu na dachu domu swego i znowu poglądała na podwórzec, wielki niby plac miejski.
I oto ujrzała, że podwórzec pełen jest ludzi szalonych i przez złego ducha opętanych. Ujrzała takich, co nadzy byli, i takich, co się we włosy swoje owijali, i takich, co sobie korony ze słomy a płaszcze z trawy poczynili i za królów się uważali, i takich, co po ziemi pełzali, mniemając, iż zwierzętami są, i takich, co bezustanku nad troską wielką płakali, a nazwać jej nie umieli, i takich, co kamienie ciężkie znosili za złoto je podając, i takich, co wierzyli, że złe demony przez usta ich przemawiają.
I widziała, jak wszyscy ci ludzie tłoczą się u bramy pałacu, a ci co na przedzie byli, kołatać zaczęli, żądając, by im otworzono.
Aż nareszcie otwarły się drzwi, na progu stanął niewolnik i zapytał:
— Czego chcecie?
A wtedy wszyscy mówić i wołać zaczęli:
— Gdzie jest wielki prorok z Nazaret? Ten, którego Bóg posłał, który nam wrócić ma dusze nasze i rozumy nasze?
I usłyszała, jak niewolnik dawał im obojętną odpowiedź: Nie szukajcie daremnie wielkiego proroka, bowiem Piłat na śmierć go oddał.
A gdy słowa te wyrzekł, wszyscy owi obłąkańcy w krzyk uderzyli, który do ryku dzikich zwierząt był podobny, i w szale rozpaczy własne ciało szarpać zaczęli, aż krew zrosiła marmurowe płyty. Ona zaś, która to śniła, nędzę ich widząc, ręce łamać poczęła i narzekać, aż ją własne narzekanie zbudziło.
Lecz usnęła znowu i znowu ujrzała się na dachu domu swego. Dokoła niej zaś siedziały niewolnice, trącały w struny, uderzały w cymbały; drzewa migdałowe sypały jej na głowę białe płatki swych kwiatów, a pnące się róże pachniały mocno.
A gdy tak siedziała, usłyszała głos, który jej mówił:
— Podejdź do balustrady, która dach twój otacza, i spojrzyj na dziedziniec.
Ona przecież opierała się we śnie, mówiąc:
— Nie chcę już oglądać nikogo z tych, którzy dzisiejszej nocy tłoczyli się na mojem podwórcu.
I tejże chwili usłyszała stamtąd brzęk łańcuchów, kucie ciężkich młotów i głuchy stuk drzewa, które o drzewo uderzało. Niewolnice przestały grać i śpiewać, a pośpieszyły do balustrady okalającej dach. Ona zaś też na miejscu pozostać nie mogła, podążyła za niemi i na podwórzec spojrzała.
I oto na podwórcu swoim ujrzała wszystkich więźniów, ile ich było na świecie. Ujrzała ludzi, którzy w ciemnicach więziennych leżeli, łańcuchami ciężkiemi skrępowani. Ujrzała, jak szli ci, co w podziemnych mrocznych głębiach pracowali, a młoty ciężkie teraz za sobą wlekli; jak szli i ci, co wioślarzami na statkach wojennych byli, a teraz dźwigali ciężkie, żelazem okute wiosła. Byli i ci, co na ukrzyżowanie skazani krzyże swoje ciągnęli, a znów skazani, na ścięcie, nieśli topory. I tych widziała, co jako niewolnicy w obce strony wywiezieni byli, a tęsknota żarła ich tajonym płomieniem. I wszystkich nieszczęsnych niewolników ujrzała, co niby bydlęta pracować musieli, a grzbiet ich krwią spływał od razów bicza.
A cały ów zastęp nieszczęścia jednym głosem wołał:
— Otwieraj, otwieraj!
Wtedy niewolnik, który u wejścia czuwał, wyszedł na próg i zapytał:
— Czego żądacie?
Oni zaś odpowiedzieli jako inni.
— Wielkiego proroka z Nazaret szukamy, zstąpił bowiem na ziemię, by uwięzionym wolność, by niewolnikom szczęście powrócić.
A niewolnik odrzekł im głosem zmęczonym i obojętnym:
— Znaleźć go tu nie możecie, bowiem Piłat na śmierć go oddał.
Gdy zaś słowa one padły, zdało się tej, która śniła, iż oto śród wszystkich onych nieszczęśliwych zerwała się taka zawierucha bluźnierstw i szyderstwa, że uczuła, jako niebo i ziemia w posadach swych zadrżały. I sama ona skamieniała z przerażenia, a dreszcz taki ciałem jej wstrząsnął, że wraz się ocknęła.
A gdy już rozbudziła się zupełnie, siadła na łożu swojem i tak do siebie rzekła:
— Nie chcę śnić dłużej. Noc całą czuwać będę, byle już nie widzieć tych okropności.
Lecz tejże chwili, gdy słowa te wymawiała, zmógł ją sen, głowa jej na poduszkę opadła i oto spała znowu.
I raz jeszcze ujrzała się na dachu domu swego, a maleńki jej synek biegał dokoła i zabawiał się piłką.
A wtedy usłyszała głos, który mówił do niej:
— Idź do balustrady, otaczającej dach, a zobacz, kto tam na podwórcu stoi i czeka.
Ale ta, która śniła, rzekła do siebie:
— Dość już niedoli oglądałam tej nocy. Nie mogę już na to patrzeć. Ostanę gdzie jestem.
Tejże chwili synek jej tak rzucił piłkę, że za balustradę wypadła, a chłopię wnet poskoczyło i wspinać się po niej zaczęło. Matka przeraziła się wielce, podbiegła i pochwyciła dziecko.
Jednocześnie przecież rzuciła okiem na dół i raz jeszcze ujrzała, że dziedziniec zapełnił się ludźmi.
A byli tam teraz wszyscy ci, co na wojnie rany odnieśli. Kalekie to były ciała, z poodcinanemi członki, z wielkiemi rozwartemi ranami, z których płynęła krew i zalewała cały podwórzec.
A obok nich szli zwartym tłumem ci wszyscy, co kochanych swoich na polach bitew potracili. Sieroty to były bez ojców, co opiekunów swych opłakiwały, i młode niewiasty, co umiłowanych swych wołały, i starzy, co po synach żałoby nosili.
Ci, co na przedzie stali, do drzwi się dobijać zaczęli, a wartownik jak przedtem na progu się ukazał.
I zapytał wszystkich tych, co w walkach i bojach rany ciężkie odnieśli.
— Czego szukacie w domu tym?
A oni odpowiedzieli:
— Wielkiego proroka z Nazaret szukamy, on bowiem waśniom i wojnom kres położy a pokój na ziemi ustali. Szukamy tego, co włócznie na kosy, a miecze na pługi zamieni.
Niewolnik zaś, niecierpliwie już odrzekł:
— Nie przychodźcie tu, by mię męczyć napróżno! Ileż to razy powiedziałem: niemasz tu proroka, Piłat na śmierć go oddał.
I z temi słowy zatrzasnął bramę.
Ale ona, która śniła, pomyślała o tej burzy rozpaczy, co się teraz zerwać miała.
— Nic słyszeć nie chcę! — zawołała i porwała się od balustrady.
Lecz tejże chwili obudziła się. Wtedy ujrzała, że w przerażeniu swojem wyskoczyła z łoża na zimną marmurową posadzkę.
I znowu postanowiła że nocy tej śnić już nie chce; i znowu zmógł ją sen, że oczy zamknęła i w marzenie popadła.
Stała znowu na dachu domu swego, a małżonek jej był przy niej. Opowiadała mu o snach swoich, on zaś szydził z niewieścich urojeń. I oto znowu usłyszała głos, który jej mówił:
— Idź, a spojrzyj na tych, co na podwórcu twoim czekają.
Ona zaś pomyślała:
— Nie chcę ich oglądać. Dość nieszczęśliwych widziałam tej nocy.
A w tejże chwili usłyszała trzy gromkie uderzenia w bramę. Małżonek jej zbliżył się do balustrady, by ujrzeć, kto wstępu do pałacu jego żąda.
Zaledwie na dół spojrzał, skinął na małżonkę swoją, by do niego podeszła.
— Zali nie znasz tego męża? — zapytał, ukazując na podwórzec.
Spojrzała na dół, tam zaś roiło się od jeźdźców i koni. Niewolnicy śpiesznie zdejmowali juki z osłów i wielbłądów. Widać było, że możny jakiś pan nadciągnął.
Ów zaś nieznajomy stał u wnijścia, a był to mąż stary, wysokiego wzrostu, o barkach szerokich i ponurej groźnej twarzy.
Niewiasta wnet poznała obcego i szeptem rzekła małżonkowi.
— To cezar, to Tyberjusz przybył do Jerozolimy. Nie może to być kto inny.
— I mnie zda się, że go poznaję — odparł małżonek jej.
I zaraz palec na ustach położył na znak, by milczeć, a słuchać tego, co na podwórcu mówiono.
I widzieli, jak wyszedł na próg wartownik i zapytał obcego.
— Kogo szukasz, o panie?
Podróżny zaś odpowiedział:
— Szukam wielkiego proroka z Nazaret, którego Bóg siłą cudowną obdarzył. Wzywa go cesarz Tyberjusz, by go z choroby straszliwej uleczył, bo żaden z lekarzy pomódz mu nie umie.
A gdy te słowa wymówił, niewolnik w pokorze do ziemi przed nim się pochylił i rzekł:
— Pohamuj gniew twój, o Panie, bowiem życzenie twoje spełnionem być nie może.
Cesarz zaś obrócił się ku niewolnikom swoim, którzy na podwórcu czekali i wydał im rozkazy.
A oni wnet podeszli ku niemu — jedni garście klejnotów bezcennych nieśli, inni czary, perłami napełnione, trzymali, a byli i tacy, co wory złota ze sobą ciągnęli.
Cesarz zwrócił się teraz ku niewolnikowi, strzegącemu drzwi, i rzekł:
— Wszystko to stanie się jego własnością, jeżeli Tyberjuszowi pomocnym będzie. Skarbami temi potrafi zbogacić wszystkich nędzarzy świata.
Aliści wartownik głębiej jeszcze przed nim się pochylił, mówiąc:
— O panie, nie potępiaj sługi twego, bowiem życzenie twoje spełnionem być nie może.
Cesarz raz jeszcze skinął na niewolników swoich, a kilku z nich przyniosło bogato haftowaną szatę, na której napierśnik z drogich kamieni migotał wszystkiemi barwami tęczy.
I rzekł do strzegącego drzwi:
— Patrz, to, co mu ofiarować chcę, to władza nad krainą żydowską. Niech ludem swoim jako sędzia najwyższy kieruje. Niech tylko przedtem pójdzie za mną, a Tyberjusza uzdrowi.
A niewolnik głębiej jeszcze pochylił się przed nim i powiedział:
— Panie, nie w mojej mocy uczynić, czego żądasz.
I raz jeszcze skinął cesarz, a niewolnicy jego wnet przynieśli obręcz złotą i płaszcz z purpury.
— Patrz i słuchaj — rzekł — to bowiem wolą cesarską jest: następcą i dziedzicem swoim uczynić go chcę i oddać mu panowanie nad światem. I mieć ma władzę taką, by całym światem według woli Boga swojego rządził. Byle tylko przedtem dłoń swoją wyciągnął i Tyberjusza uzdrowił!
A niewolnik padł na ziemię u nóg cesarza i głosem, skargi pełnym, zawołał:
— Panie, nie w mojej mocy usłuchać rozkazu twego. Bowiem niemasz już tego, którego szukasz. Piłat na śmierć go oddał.
Dzień już był — jasny i piękny, gdy ocknęła się młoda niewiasta. Niewolnice stały dokoła, czekając, by pani swej przy ubieraniu dopomódz.
Ona zaś milcząc odziewać się dała, aż wreszcie zapytała niewolnicy, która jej długie warkocze rozplatała, czy powstał już jej małżonek. A ta rzekła, że wezwano go właśnie, by sąd nad przestępcą jakimś sprawować.
— Muszę z nim mówić — powiedziała młoda niewiasta.
— Pani — odparła niewolnica — czasu badania i sądu uczynić tego nie można. Ale wnet znać ci damy, skoro się wszystko skończy.
Ona zaś znów się w milczeniu pogrążyła, aż wreszcie skończono ubieranie. Wtedy spytała:
— Zali która z was słyszała kiedykolwiek o proroku z Nazaret?
— Prorok z Nazaret to cudotwórca żydowski — odpowiedziała wnet jedna z niewolnic.
— Dziwne to, pani — mówiła druga — że dziś właśnie oń pytasz. Boć jego to właśnie żydzi do pałacu przywiedli, by go wielkorządca wybadał.
A młoda niewiasta wraz poprosiła niewolnicę, by poszła dowiedzieć się, o co go oskarżają. Ta oddaliła się natychmiast. Powróciwszy zaś, mówiła:
— Obwiniają go, że chciał się królem nad krainą tą uczynić, i żądają od wielkorządcy, by go ukrzyżował.
Żona Piłata usłyszawszy to, wylękła się bardzo i rzekła:
— Muszę natychmiast z małżonkiem moim mówić, inaczej stanie się tu wielkie nieszczęście!
Ale niewolnice raz jeszcze odparły, że to rzecz niemożliwa, ona zaś drżeć i płakać zaczęła. Wtedy wzruszyła się jedna z nich i rzekła:
— Jeśli pisemne dasz zlecenie do wielkorządcy, poprobuję mu je oddać.
Ona zaś styl do ręki wzięła i na woskowej tabliczce słów kilka napisała; zaniesiono je zaraz Piłatowi. Dzień przecież cały młoda niewiasta nie zdołała ujrzeć Piłata samego.
Skoro już odeszli żydzi, wiodąc osądzonego na miejsce kaźni, nadeszła pora obiadowa. Na obiad zaś zaprosił był Piłat kilku rzymian, którzy wonczas w Jerozolimie bawili. Był między nimi jeden z wodzów, młody mistrz retoryki i kilku innych.
Uczta owa nie była wesołą, przez cały czas żona wielkorządcy smutna siedziała i milcząca, nie biorąc udziału w rozmowie.
A gdy goście pytać zaczęli, czemu ją smutek gnębi i zali chorą nie jest, wielkorządca opowiedział ze śmiechem o poleceniu, które mu dziś rano przesłała. I żartować z niej zaczął, boć wierzyła w to, że wielkorządca rzymski zgodzi się, by sny niewieście wyrokami jego kierowały.
Ona zaś odpowiedziała głosem smutnym i cichym:
— Zaprawdę, nie sen to był, ale przestroga od bogów. I choć ten jeden dzień powinieneś był owego człowieka przy życiu zachować.
I wszyscy widzieli, że bardzo zasmuconą była. I nie mogło nic rozproszyć jej żałości, choć biesiadnicy wszelkich starań dokładali, by przy zajmującej rozmowie zapomniała o sennych widziadłach.
Aliści po chwili jeden z gości podniósł głowę, mówiąc:
— Cóż to? Zali naprawdę tyle czasu spędziliśmy za stołem, że dzień ma się już ku schyłkowi?
Spojrzeli tedy wszyscy w górę, a oto mrok zaczynał napływać zewsząd. Najdziwniejszem jednak było to, jak gasł powoli cały przepych barw w przyrodzie, jak wszystko obłóczyło się w jednostajną szarość.
Wnet i oblicza biesiadników pobladły.
— Wyglądamy niby umarli! — rzekł z nagłym dreszczem mistrz wymowy. — Jagody nasze jako popiół, a usta sine zupełnie.
Ciemność rosła, a z nią rosło przerażenie młodej niewiasty.
— O drogi mój! zawołała wreszcie, — zali nie widzisz, że nieśmiertelni chcą cię ostrzedz? Oto gniewni są, żeś niewinnego i świętego męża na śmierć osądził. Mniemam, że choćby już nawet na krzyżu rozpiętym został, jeszcze skonać nie mógł. O, każ go zdjąć z krzyża! Rękoma własnemi opatrywać będę jego rany. Zezwól tylko, by go do życia wrócono.
Piłat zaś odrzekł z uśmiechem:
— Masz słuszność, że to bogowie znak dają. Aleć nie dlatego ciemnością oblekli słońce, że jakiś fałszywy prorok żydowski na śmierć skazany został. Raczej oczekiwać nam należy ważnych wypadków, które państwem całem wstrząsną. Kto wie, jak długo stary Tyberjusz...
Nie skończył przecież Piłat słów swych, bo mrok zapadł tak gesty, że już nawet dojrzeć nie mógł puhara, który stał przed nim. Przerwał sobie tedy, by rozkazać niewolnikom, żeby czemprędzej płonące lampy wnieśli.
A gdy światło zajaśniało i mógł już widzieć oblicza gości swoich, uderzyło go ich pomieszanie.
— Widzisz — rzekł z pewną niechęcią do małżonki swojej. — Oto naprawdę udało ci się snami twojemi wesołość od uczty odpędzić. Aleć, jeśli już tak być musi, że o niczem innem pomyśleć dziś nie zdołasz, tedy opowiedz nam przynajmniej o tem, co ci się marzyło. Opowiadaj, a może potrafimy sny te wyłożyć.
Młoda niewiasta zgodziła się zaraz. A gdy kolejno o widzeniach swoich opowiadała, poważniały coraz bardziej oblicza biesiadników. Zapomnieli o puharach, a głębokie zmarszczki poradliły im czoła. Śmiał się i obłędem wszystko nazywał jeden tylko gospodarz.
Gdy zaś opowiadanie końca dobieglo, rzekł młody retor:
— Zaiste, nie jest to tylko sen. Widziałem dziś bowiem nie cesarza wprawdzie, ale starą jego przyjaciółkę Faustynę w bramie miejskiej. Dziwi mię to jedno, że do tej pory w pałacu wielkorządcy nie była.
— Wieść głosi — mówił dowódzca, — jakoby cesarza straszliwa jakaś niemoc powaliła. I zdaje mi się możliwem, że sen ów był przestrogą od bogów.
— Zupełnie też prawdziwem być może, że Tyberjusz posłów do proroka owego wyprawił, by go do łoża boleści przywołać — dodał młody retor.
A dowódzca z powagą wielką zwrócił się do Piłata.
— Jeśli cesarz powziął myśl, by onego cudotwórcę do siebie przywołać, tedy lepiej byłoby dla ciebie i dla nas wszystkich, gdyby go przy życiu znaleźli.
Piłat zaś prawie gniewnie odpowiedział:
— Czy to ciemność ta dzieci z was uczyniła? Rzekłbyś, zamieniliście się wszyscy w proroków i wykładaczy snów.
Lecz dowódzca nie ustępował.
— Nie tak trudno byłoby może uratować życie onego, gdybyś szybkiego posła wyprawił.
— Pośmiewiskiem ludzkiem uczynić mię chcecie — odpowiedział wielkorządca. — Osądźcie sami, na co zeszłoby prawo i porządek w tej krainie, gdyby się dowiedziano, że wielkorządca ułaskawił zbrodniarza dlatego tylko, że zły sen nawiedził jego żonę.
— Aleć to prawda a nie sen, żem Faustynę w Jeruzalem oglądał — rzekł młody retor.
— Biorę to na siebie, by przed cezarem za przestępstwo moje odpowiedzieć — odparł Piłat. — A on zrozumie, że marzyciel, co bez oporu daje się męczyć pachołkom moim, nie posiadał władzy, by mu dopomódz.
Aliści w chwili, gdy słowa te padły, wstrząsnął się dom w posadach swoich od głuchego łoskotu, co się niby grom niebieski toczył, nagłe trzęsienie ziemi zakołysało jej powierzchnią. Pałac wielkorządcy ostał się w całości, lecz wnet przecież po drgnięciu ziemi ze wszech stron rozległ się przeraźliwy trzask padających kolumn i walących się domów.
A skoro tylko głos ludzki mógł zostać usłyszany, wielkorządca przywołał jednego z niewolników.
— Śpiesz na miejsce kaźni i w imieniu mojem rozkaż, by proroka z Nazaret z krzyża zdjęto!
Niewolnik wybiegł co żywo. Biesiadnicy zaś przeszli z sali jadalnej do perystylu, by znaleźć się na wolnej przestrzeni, gdyby trzęsienie ziemi powtórzyć się miało. Nikt słowa nie przemówił, czekali wszyscy na powrót niewolnika.
Ukazał się on po chwili i stanął przed wielkorządcą.
— Znalazłeś go przy życiu? — zapytał Piłat.
— Skonał już, panie, na krzyżu swym. A w chwili, gdy ducha oddawał, zatrzęsła się ziemia.
Ledwie powiedzieć zdążył, dały się słyszeć ciężkie uderzenia w zewnętrzną bramę. A na odgłos ów drgnęli wszyscy i z miejsc się porwali, jakby nowe trzęsienie ziemi groziło.
Wnet przecież ukazał się inny niewolnik.
— Szlachetna Faustyna i Sulpicjusz, krewny cesarza. Przybywają oni do ciebie, byś im pomógł odszukać proroka z Nazaret.
Cichy szept przebiegł w perystylu, rozległy się śpieszne kroki. A gdy wielkorządca obejrzał się dokoła, ujrzał, iż opuścili go przyjaciele, jako tego, na którego wielkie spada nieszczęście.
Stara Faustyna wylądowała na Capraei i pośpieszyła do cesarza. Opowiedziała mu całą podróż swoją, a mówiąc, nie miała odwagi podnieść oczu na niego. Podczas jej nieobecności choroba straszne uczyniła postępy, ona zaś myślała:
— Gdyby bogowie niebiescy miłosierdzie znali, daliby mi umrzeć, zanim temu nieszczęsnemu umęczonemu człowiekowi powiem, że niemasz już nadziei.
Lecz ku wielkiemu jej zdumieniu, Tyberjusz słów jej zupełnie obojętnie słuchał. A gdy opowiadać zaczęła, że wielki cudotwórca ukrzyżowany został tego dnia, gdy ona do Jeruzalem przybyła, że wcześniej mogła go była uratować — ciężki ból łzy jej z oczu wycisnął. A Tyberjusz powiedział tylko:
— Naprawdę więc dlatego się smucisz? O Faustyno, czyliż całe twoje życie w Rzymie nie zdołało cię pozbawić wiary w czarowników i cudotwórców, którą dzieckiem w górach Sabińskich wyssałaś?
Wtedy zrozumiała stara niewiasta, że Tyberjusz nigdy nie czekał pomocy od proroka z Nazaret.
— Czemuż tedy pozwoliłeś mi odbyć tę drogę do dalekiego kraju, jeśli ją cały czas za bezowocną uważałeś?
— Jesteś mi przyjacielem jedynym — rzekł cesarz. — Dlaczegóż więc miałem odmówić twej prośbie, jeśli jeszcze było w mej mocy uczynić jej zadość?
Lecz Faustyna pogodzić się nie mogła z myślą, że cesarz tak ją podszedł.
— Widzisz — wybuchnęła — to znów ta podstępność twoja, znów to, czego znieść w tobie nie umiem i nie mogę.
— Nie powinnaś była powracać do mnie — rzekł Tyberjusz. — Należało ci raczej w górach twoich pozostać.
I zdawało się przez chwilę, że znów przyjdzie do wybuchu między dwojgiem tych ludzi, co tak często ścierali się z sobą; ale gniew opuścił wnet starą niewiastę. Minęły czasy, gdy tak gwałtownie spierać się mogła z cesarzem. Zaraz też zniżyła głos, nie mogła przecież wyrzec się odrazu wszelkiej próby, by jej słuszność przyznano.
— Jednakże człowiek ten był naprawdę prorokiem — rzekła. — Widziałam go. A gdy oczy moje wejrzenie jego spotkały, pomyślałam, iż musi on być bogiem. I szał rozpaczy ogarnął mię, gdy go na śmierć powlekli.
— A ja rad jestem, żeś mu umrzeć dała — odparł Tyberjusz. — Obraził majestat cesarski i burzycielem był.
Faustyna ledwie zdołała powstrzymać wybuch gniewu.
— Mówiłam z wieloma jego przyjaciółmi w Jeruzalem — rzekła — nie popełnił on zbrodni, o które go pomawiano.
— A choćby nawet tych właśnie zbrodni nie popełnił, nie lepszym był pewnie od innych — odparł cesarz zmęczony. — I gdzież jest człowiek, któryby w życiu swojem po tysiąc razy na śmierć nie zasłużył?
Te słowa cesarza skłoniły Faustynę ostatecznie do uczynienia czegoś, co do tej pory wahanie w niej budziło.
— Chcę ci oto dowód jego potęgi okazać — rzekła. — Mówiłam ci już, żem chustę swoją do twarzy jego przyłożyła. Mamci ją teraz w ręku. Chceszże na nią popatrzeć przez chwilę?
Rozłożyła chustę przed cesarzem, a ten ujrzał na niej widmowy zarys twarzy ludzkiej.
Głos starej niewiasty drżał ze wzruszenia, gdy dalej opowiadać zaczęła.
— Widział człowiek ów, że miłuje go serce moje. Nie wiem, jak to sprawił, by mi obraz swój zostawić. A oczy moje napełniają się łzami, kiedy nań poglądam.
Cesarz pochylił się i patrzeć zaczął na ten obraz dziwny, na który złożyły się łzy, i krew, i czarne cienie bólu. Powoli zaczęła się przed nim wyłaniać cała twarz, tak jak odcisnęła się na chuście. I widział krople krwi na czole, i kolącą koronę z cierni, i włosy krwią zlepione, i usta, których wargi w niemej boleści drżały.
I coraz bardziej pochylał się nad obrazem. I coraz wyraźniej rysowało się przed nim umęczone oblicze. Z widmowych jego kształtów spojrzały nań nagle oczy, jakby życiem utajonem płonące. I mówiły mu one o bólu najstraszliwszym, ale mówiły zarazem o takiej godności i czystości, jakich cezar dotąd nie napotkał w życiu.
Na łożu swojem leżał i obraz ów pił oczami.
— Jestże to człowiek? — wyrwało się cicho i powoli z ust jego. — Jestże to człowiek?
I znowu leżał w milczeniu i na obraz poglądał. Aż łzy gęste zaczęły mu spływać po jagodach.
— Nad śmiercią twoją płaczę, o nieznajomy... — wyszeptał. — Faustyno! — zawołał nagle. — Czemuż umrzeć mu dałaś? On byłby mię uzdrowił.
I znowu źrenice swoje w obrazie utopił.
— O ty, Człowieku! — rzekł po chwili — jeśli mi już nie czekać ratunku od ciebie, tedy przynajmniej pomścić cię mogę. Ciężką będzie ręka moja dla tych, którzy mi cię ukradli!
I znowu była chwila milczenia, aż zsunął się cesarz na posadzkę i przed obrazem na kolana upadł.
— Tyś jest Człowiekiem! — rzekł. — Tyś jest, czego nigdy nie miałem nadziei oglądać.
I ukazał na siebie, na twarz swą zeszpeconą, na gnijące palce.
— Ja i wszyscy inni jeno zwierzętami dzikiemi i potworami jesteśmy, ty zaś jesteś Człowiekiem.
I tak nizko głowę przed obrazem pochylił, że czołem ziemi dotykał.
— Zmiłuj się nademną, o nieznajomy! — rzekł, a łzy jego padały na kamienie posadzki.
— Gdybyś żył, sam widok twój byłby mię uratował — mówił.
A biedna stara niewiasta wylękła się niezmiernie tego, co uczyniła.
— Lepiejby było cesarzowi obrazu tego nie pokazywać — myślała.
Boć spodziewała się, że wielkim będzie ból jego, gdy oblicze owo zobaczy.
W trwodze i żalu nad rozpaczą cesarza, pochwyciła obraz, jakby go przed oczyma jego ukryć chciała.
∗
∗ ∗ |
A na drugi dzień trzech posłów wyprawiał Tyberjusz.
Pierwszy śpieszył do Rzymu z rozkazem, by senat zbadał natychmiast, jak sprawuje urząd swój wielkorządca Palestyny, i by go ukarano surowo, jeśliby okazało się, że lud uciska i niewinnych na śmierć skazuje.
Drugi goniec podążył do winiarza i jego żony, by im podziękować i nagrodzić za radę, daną cesarzowi, a zarazem opowiedzieć, jak się wszystko stało.
Gdy zaś ci wysłuchali do końca, łzy ciche nabiegły im do oczu, a robotnik powiedział:
— Wiem, że teraz przez życie całe myśleć będę o tem, coby się stać mogło, gdyby spotkali się ci dwaj.
Żona zaś jego rzekła:
— Nie, nie mogło być inaczej. Zbyt wielka była to myśl, by zeszli się ci dwaj. Bóg wiedział, że świat unieśćby jej nie zdołał.
A trzeci goniec do Palestyny pośpieszył i stamtąd kilku uczniów Jezusa przywiózł na Capreaę, by na wyspie tej naukę Ukrzyżowanego głosili.
Gdy zaś uczniowie owi na Capreaę przybyli, stara Faustyna leżała właśnie na łożu śmierci. Zdążyli przecież jeszcze uczynić ją przed zgonem uczennicą wielkiego proroka i obmyć ją wodą chrztu.
A na chrzcie nadano jej imię Weronika, bowiem jej przeznaczonem było, by ludziom prawdziwy obraz Zbawiciela przechowała.
Dawno już temu, bardzo dawno, dwoje biedaków — mąż i niewiasta — a z nimi synaczek ich mały, chodziło po wielkiej świątyni w Jeruzalem. Synaczek ów był dziwnie pięknem chłopięciem. Jedwabiste włosy spływały mu w bujnych pierścieniach na ramiona, a oczy jaśniały niby gwiazdy.
A nie postał on jeszcze w świątyni, odkąd był zaczął pojmować i rozumieć to, na co patrzył; oprowadzali go więc teraz rodzice, pokazując mu wszystkie cuda i wspaniałości. Widział tedy długie szeregi kolumn, i ołtarze złociste, i świętych mężów, co w kole uczniów siedzieli, rozjaśniając umysły ich mądrością własną; widział arcykapłana z iskrzącemi klejnotami na piersi, i zasłony z Babilonu, w złote róże tkane, i potężną bramę spiżową, której ciężar był tak wielki, że ledwie trzydziestu mężów z wielkim trudem zdołało ją w ruch wprowadzić.
Aliści chłopię owo, które wówczas dopiero dwanaście lat liczyło, niewiele zwracało uwagi na to wszystko. Mówiła mu matka, że to, co ogląda teraz, najgodniejszem jest widzenia na świecie. Powiadała mu też, że wiele wody upłynie, nim oczy jego znów wspaniałość taką oglądać będą mogły. Bowiem w ubogim Nazarecie, gdzie mieszkali, nie było nic, krom szarych smutnych uliczek.
Niewiele przecież miały posłuchu owe słowa matczyne. Zdawało się, że chłopię chętnie uciekłoby z murów świątyni, byle mu tylko miast oglądania ich pozwolono igrać śród ciasnych uliczek Nazaretu.
Najdziwniejszem przecież było to, że im bardziej obojętniało chłopię, tem większa była radość i zadowolenie rodziców. Dawali sobie znaki porozumienia nad jego główką i pełni byli uciechy.
Aż zmęczył się i wyczerpał chłopczyna, a matka pożałowała go i rzekła:
— Zadługo chodziliśmy z tobą. Pójdź, odpoczniemy.
Usiadła tedy u podnóża kolumny, mówiąc chłopięciu, by siadło na ziemi i głowę na jej kolanach złożyło. A dziecię wnet usnęło.
Ledwie przecież sen zamknął mu powieki, gdy niewiasta rzekła do męża:
— Niczego nie obawiałam się tak, jak godziny, w której w świątyni jerozolimskiej stanie. Mniemałam, że gdy ów dom Boży ujrzy, nazawsze w nim pozostać zechce.
— I mnie podróż ta napełniała lękiem — odparł mąż. — Różne bowiem okazywały się znaki czasu jego narodzin, wieszcząc, że stanie się potężnym władzcą. Aliści, cóż mogłoby mu dać dostojeństwo królewskie, krom trosk i niebezpieczeństw? Powiadałem zawsze, że najlepiej byłoby i dla niego i dla nas, gdyby został cieślą w Nazaret.
— Odkąd pięć lat ukończył — mówiła matka zamyślona, — nie ukazały się żadne znaki. A i on sam nic już nie pamięta z tego, co się za najmłodszych lat jego stało. I jest on teraz dzieckiem śród dzieci, takiem samem, jako i każde z nich. Wola Boża niech się dzieje, ale zaprawdę, budzi się we mnie nadzieja, że Bóg innego do owych wielkich losów przeznaczył, a mnie syna mego ostawi.
— Ja zaś pewnym jestem — odparł mąż, — że wszystko będzie dobrze, byle tylko nie dowiedział się nic o cudach i znakach, które działy się w pierwszych leciech jego życia.
— Nie mówię z nim nigdy o tem — ciągnęła dalej niewiasta. — Aliści boję się, że i bez mego udziału stanie się coś, co mu powie, kim jest. Najwięcej zaś lękałam się zaprowadzić go tu, do świątyni.
— Bądźże tedy dobrej myśli, bo niebezpieczeństwo minęło — odpowiedział mąż. — Maluczko, a będzie znów z nami w Nazaret.
— Lękałam się wielce uczonych w piśmie w świątyni — mówiła niewiasta. — Lękałam się wieszczków, którzy tu na matach siedzą. Mniemałam, że gdy dziecię ukaże się między nimi, z miejsc swoich powstaną i oddadzą mu pokłon, jako królowi judzkiemu. I dziwne to zaiste, że jego dostojność ich nie uderzyła, bowiem takie dziecię nigdy jeszcze nie ukazało się ich oczom.
Zamilkła i długą chwilę poglądała na śpiące chłopię.
— Nie mogę tego pojąć — rzekła znowu. — Mniemałam, że gdy oczy jego ujrzą tych sędziów, co w świątyni siedzą i waśnie ludu godzą, tych nauczycieli, którzy do uczniów swoich przemawiają, tych kapłanów, którzy Panu służą — tedy zbudzi się w nim coś i zawoła:
— Tu oto, śród tych sędziów, nauczycieli i kapłanów miejsce moje!
— A i cóżby to było za szczęście, przebywać tu w zamknięciu, śród tego lasu kolumn? — odezwał się mąż. — Toć lepiej dlań swobodnie wędrować po wzgórzach i pagórkach dokoła Nazaretu.
Matka westchnęła.
— Taki przecież szczęśliwy tam u nas w domu. Ileż to mu radości sprawia, gdy stadom owiec w ich samotnych wędrówkach towarzyszyć może, albo śród pól chodząc, na pracę rolników pogląda! Nie mogę uwierzyć, byśmy źle czynili, starając się zatrzymać go w domu.
— Oszczędzamy mu jeno największych cierpień — odparł mąż.
I trwali tak na rozmowie, aż dziecię obudziło się ze snu.
— Widzisz — mówiła matka — odpocząłeś, prawda? Wstawajże teraz, bo oto wieczór się zbliża i pora nam do obozowiska.
Znajdowali się właśnie w najbardziej oddalonej części świątyni, gdy trzeba było pomyśleć o powrocie.
Po kilku chwilach weszli pod stare sklepienie, istniejące pono od tych czasów, gdy po raz pierwszy na tem miejscu świątynię zbudowano. Oparty o jednę ze ścian, stał tam, niby kolumna, róg spiżowy, niesłychanie długi i ciężki, a przecież na to przeznaczony, by go do ust podnosić i dąć weń. Stał zapomniany, krzywy, wewnątrz i zewnątrz, pajęczyną i kurzem pokryty, otoczony ledwie widzialnym splotem staroświeckich liter. Bodaj że tysiąc lat minęło od chwili, gdy ktoś chciał zeń dźwięk jaki wydobyć.
Aliści, gdy chłopię ujrzało ów róg olbrzymi, stanęło zdumione wielce.
— Co to? — wyrwało mu się z ust.
— Jestto ów wielki róg, zwany Głosem Pana Światów — odpowiedziała matka. — W niego to dął Mojżesz, by zwołać dzieci Izraela, gdy się w pustyni rozproszyły. Po nim zaś nikt już nie zdołał wydobyć zeń ani jednego tonu. Ktoby zaś to potrafił, ten zapanuje nad wszystkiemi ludami świata.
I uśmiechnęła się, miała bowiem za baśń dawną to, o czem mówiła; aliści chłopię stało przy rogu owym tak długo, aż wołać nań musiała. Bowiem ze wszystkiego, co oglądał w świątyni, róg ów pierwszy był rzeczą, która mu się podobała. I chętnie byłby został przy nim, oglądał długo i dokładnie.
Poszli tedy dalej, a po chwili znaleźli się na jednym z obszernych dziedzińców świątyni. Ujrzeli tu w głębokościach góry przepaść, tak bezdenną i wielką, jaka od najdawniejszych czasów istniała. Gdy król Salomon świątynię wznosił, nie kazał przepaści tej zasypywać; ani pozwolił, by most przez nią przerzucić, ani też nie dał ogrodzić zawrotnej otchłani. Miast tego połączyła oba brzegi głownia stalowa, na kilka łokci długa, lśniąca, ostra i ostrzem ku górze zwrócona. Przeszła nieskończona mnogość lat i zmian przeróżnych, a głownia wciąż jeszcze wisiała nad przepaścią. Ale teraz rdza pokryła ja prawie zupełnie, końce jej straciły dawne pewne umocowanie, kołysała się też i drżała, gdy ktoś cięższym krokiem przez podwórzec przechodził.
Gdy matka prowadziła chłopca bocznem przejściem obok przepaści, ten zapytał:
— I cóż to jest za most?
— Przerzucił go król Salomon — odpowiedziała matka — my zaś nazywamy go Mostem do Raju. Jeśli bowiem zdołasz przejść nad otchłanią po owym drżącym moście, którego ostrze cieńsze jest niż promień słoneczny, tedy możesz być pewien, że się do raju dostaniesz.
Uśmiechnęła się znowu i śpieszyła dalej, chłopiec zaś stanął i długo poglądał na ów most wązki, aż matka wołać go musiała.
Posłuchał jej, ale westchnął głęboko, bowiem tych dwóch najcudowniejszych rzeczy nie pokazała mu wcześniej, gdy miał dość czasu, by je dokładnie obejrzeć.
Szli już teraz śpiesznie, nie zatrzymując się, aż stanęli u wejścia w wielkim portyku o pięciu rzędach kolumn. Były tu w jednym rogu dwie kolumny z czarnego marmuru, na jednej podstawie, tak do siebie zbliżone, że z trudem możnaby ledwie słomkę między niemi przeciągnąć. Stały wysokie i pełne majestatu, dźwigając bogate kapitele, otoczone łańcuchem szczególniejszych głów zwierzęcych. Aliści na pięknych tych kolumnach nie było ani jednego miejsca bez skaz i pęknięć, uszkodzone były i zużyte bardziej, niż wszystko inne w świątyni. Nawet podłoga dokoła nich starta była i wydeptana przez liczne kroki.
I znów zatrzymało chłopię matkę, pytając:
— Co znaczą te kolumny?
— Kolumny te rodzic nasz Abraham z dalekiej Chaldei do Palestyny sprowadził, a zwał je Wrotami Sprawiedliwości. Bowiem kto się między niemi przeciśnie, ten jest sprawiedliwy przed Panem i nigdy nie popełnił grzechu.
A dziecię stanęło i wpatrzyło się w kolumny.
— Nie będziesz chyba próbował, by się między niemi przecisnąć? — zapytała matka ze śmiechem. — Widzisz, jak dokoła wydeptały podłogę stopy tych, którzy próbowali przedostać się przez ciasną szczelinę, — wierz mi, nie udało się to nikomu. Śpiesz się, słyszę już łoskot spiżowej bramy, którą trzydziestu sług świątyni wysiłkiem swych ramion porusza.
Noc całą spędziło chłopię małe w namiocie bezsennie, myśląc wciąż o Wrotach sprawiedliwości, o Moście do Raju i Głosie Pana Światów. Nigdy bowiem jeszcze nie słyszał o tak zdumiewających rzeczach. I na chwilę jedną nie mógł się od nich oderwać.
Dzień się zbudził, a w nim żadna nie zaszła zmiana. Nie mógł myśleć o czem innem. Rankiem dnia tego mieli do domu powracać.
Rodzice wiele mieli do roboty: musieli zwinąć namiot, objuczyć wielkiego wielbłąda i wszystko uporządkować. Mieli też jechać nie sami, ale w gronie licznych krewnych i sąsiadów. Że zaś tyle ludzi razem wyruszyć miało, więc też pakowanie i juczenie odbywało się bardzo wolno.
Malec nie pomagał w robocie. Dokoła niego zamęt był i krzątanina, on zaś siedział cichutko, rozmyślając o owych trzech cudownych rzeczach.
Nagle przyszło mu do głowy, że dość ma czasu, by do świątyni pobiedz i przyjrzeć im się raz jeszcze. Dokoła tyle jeszcze juków czekało. Zdąży powrócić, nim w drogę ruszą.
Pobiegł więc śpiesznie, nie mówiąc nikomu, dokąd się udaje. Nie sądził, by to potrzebnem było: miał przecież zaraz wrócić.
Wkrótce stanął u progów świątyni i wszedł do przedsionka, gdzie wznosiły się dwie czarne bliźniacze kolumny.
Ledwie na nie spojrzał, a już głęboka radość rozpaliła mu się w oczach. Usiadł u ich podnóża i wciąż na nie poglądał. Gdy zaś przypominał sobie, że kto się między temi kolumnami przecisnąć zdoła, ten jest sprawiedliwy przed Panem i nigdy nie zgrzeszył, — myślał, że oto nigdy jeszcze nie widział nic równie cudownego.
Myślał też, jak wielkiem byłoby szczęściem módz przecisnąć się między niemi; kolumny przecież stały tak blizko siebie, że nawet próba wszelka była zupełnem niepodobieństwem. Z godzinę może przetrwał tak bez ruchu u podnóża kolumn, ale nie wiedział o tem wcale. Zdało mu się, że ledwie chwil kilka na nie pogląda.
Aliści stało się, że w owym wspaniałym przedsionku, w którym usiadł chłopczyna, zebrali się sędziowie Wielkiej Rady, by rozstrzygnąć i sądzić sprawy i spory ludu. W przedsionku pełno było ludzi, uskarżających się to na przesunięcie kopców granicznych, to na kradzież podstępną owiec, które fałszywemi znakami później cechowano, to na dłużników, którzy długów płacić nie chcieli.
Zjawił się też między innymi bogaty człek, odziany w długie purpurowe szaty, a wiódł on przed sędziów biedną wdowę, która mu jakoby kilka syklów srebra winną była. Biedna wdowa lamentowała głośno, mówiąc, że bogacz krzywdę jej wielką czyni. Zapłaciła mu ona już raz dług swój, on zaś zmusić ją chce teraz, by zrobiła to po raz drugi, lecz tego ona nie zdoła uczynić. Biedna bowiem jest bardzo i jeśli sędziowie skażą ją na oddanie pieniędzy, będzie musiała córki swoje zaprzedać w niewolę bogaczowi.
A ten z sędziów, który najwyższe miejsce zasiadał, zwrócił się do bogacza i rzekł:
— Zali możesz przysięgnąć na to, że owa biedna niewiasta nie wypłaciła ci długu?
Bogacz zaś odpowiedział:
— Panie, jestem bogatym człowiekiem. I pocóż miałbym się trudzić a domagać pieniędzy mych od tej biednej wdowy, gdybym prawa nie miał do tego? Przysięgam, jako prawdą jest, że nie przejdzie nikt przez Wrota Sprawiedliwości, tak prawdą jest, że winna mi niewiasta owa pieniądze, których od niej żądam.
A gdy sędziowie usłyszeli tę przysięgę, uwierzyli słowom jego i wydali na biedną wdowę wyrok, by córki swoje bogaczowi jako niewolnice oddała.
Mały chłopczyna siedział bardzo blizko i wszystko słyszał. Wnet też pomyślał:
— Jakżeby dobrze było, gdyby ktoś zdołał przecisnąć się przez Wrota Sprawiedliwości! Bogacz ów z pewnością nie mówił prawdy. Jakże mi żal starej niewiasty, która córki swoje w niewolę oddać musi.
Wskoczył na podstawę, z której wyrastały obie kolumny, i spojrzał w szczelinę.
— Gdybyż to takiem niepodobieństwem nie było! — pomyślał.
Smucił się zaś tak bardzo, jedynie ze względu na nieszczęsną niewiastę. I nie myślał o tem wcale, że ten, co zdołałby się przecisnąć przez owe Wrota, byłby sprawiedliwym i wolnym od wszelkiego grzechu. Pragnął przecisnąć się przez szczelinę, by dopomódz biednej niewieście.
Wparł ramiona w zagłębienie między kolumnami, jakby chciał sobie gwałtem drogę uczynić.
A w tejże chwili, wszyscy ludzie, znajdujący się w przedsionku, spojrzeli ku Wrotom Sprawiedliwości. Bowiem głuchy grzmot rozległ się pod sklepieniami, wstrząsnęły się stare kolumny i odchyliły się — jedna na prawo, druga na lewo zostawiając tyle wolnego miejsca, że smukłe ciało dziecięcia mogło się przesunąć między niemi.
I wielki podziw, i wielkie zdumienie ogarnęło wszystkich. Milczeli, nikt słowa nie zdołał przemówić. Stali wszyscy bez ruchu z okiem utkwionem w chłopczynę, który tak wielkiego cudu dokonał. Najstarszy z pomiędzy sędziów pierwszy przyszedł do siebie. Zaczął wnet wołać, by pojmano bogatego kupca i stawiono go przed sądem. A gdy się to stało, wydano wyrok, by całe mienie bogacza dostało się biednej wdowie, bowiem popełnił on krzywoprzysięztwo w świątyni.
Potem zaś sędzia począł dopytywać o chłopca, który przeszedł przez Wrota Sprawiedliwości. Skoro jednak ludzie obejrzeli się za nim, znikł on już bez śladu. Bowiem tejże chwili, gdy rozstąpiły się kolumny, zdało mu się, że się ze snu głębokiego obudził i wnet przypomniał sobie rodziców i podróż do domu.
— Śpieszno mi teraz wracać trzeba — pomyślał — by rodzice nie czekali na mnie.
Nic przecież nie wiedział o tem, że godzinę całą strawił u Wrót Sprawiedliwości. Zdało mu się, że ledwie chwil parę tam spędził, mniemał więc, że dość ma jeszcze czasu, by spojrzeć na Most do Raju, zanim opuści świątynię.
Lekką stopą przemknął się między tłumem ludu i stanął przy Moście do Raju, który znajdował się w innej zupełnie części olbrzymiej świątyni.
Spojrzał na ostrą głownię stalową, łączącą brzegi przepaści, i pomyślał o tem, że ten, co zdołałby przejść po owym moście, miałby pewność, że się do raju dostanie. A wtedy zdało mu się, że oto jest przed nim najbardziej zdumiewająca rzecz, jaką kiedykolwiek oglądał. Siadł tedy na kraju przepaści, by się dobrze przyjrzeć głowni.
Siedział w milczeniu i rozmyślał, jak wielkiem szczęściem musi być pobyt w raju i jak bardzo pragnąłby przejść po tym moście. Ale widział zarazem, że nawet wszelka próba jest zupełnem niepodobieństwem.
Minęły dwie godziny, a on rozmyślał wciąż i ani wiedział, że już tyle czasu przeszło. Nie ruszał się z miejsca i dumał o raju.
Na tym zaś samym podwórcu, gdzie znajdowała się przepaść, stał wielki ołtarz ofiarny. Otaczali go kapłani w białych szatach, strzegli ognia na ołtarzu i przyjmowali ofiary. Wiele też było na podwórcu ludzi, którzy z ofiarami przybyli, dokoła zaś tłoczyła się ciżba tych, co się jeno przyglądali obrzędom świętym.
Wtem między tłumem ukazał się biedny stary człek. Niósł on jagnię chude bardzo i małe, a na domiar złego pokąsane przez psa, tak, że wielka rana krwawiła się na boku zwierzęcia.
Człek z jagnięciem przystąpił do kapłanów i prosił, by mu pozwolili ofiarować je, ale ci nie chcieli się zgodzić. Powiadali, że nie mogą złożyć Panu tak nędznego daru. Starzec błagał o litość, mówiąc, że oto syn jego leży śmiertelnie chory, on zaś nie posiada nic innego, coby mógł złożyć Panu w ofierze z modłami o zdrowie syna.
— Musicie mi pozwolić, bym ofiarował to jagnię — powiedział — inaczej bowiem błagania mego nie usłyszy Pan i syn mój umrze.
— Wierz, że lituję się wielce nad tobą — rzekł kapłan — ale prawo zakazuje nam surowo składania ofiar ze zwierząt poranionych. Spełnienie twojej prośby jest tak samo niemożliwem, jak niemożliwem jest przejść po Moście do Raju.
Mały chłopczyna siedział tak blizko, że słyszał całą rozmowę. I wnet pomyślał, jaka wielka szkoda, że nikt nie zdoła przejść przez ów most. A może przecież wyzdrowiałby syn biedaka, gdyby mu pozwolono ofiarować jagnię.
Stary człek w smutku wielkim opuszczał podwórzec, chłopczyna zaś powstał z miejsca, zbliżył się do chwiejnego mostu i postawił na nim nogę.
Myślał zaś o przejściu nie dlatego wcale, by się upewnić, że go raj czeka. Zajęty był jedynie biedakiem, któremu ze wszystkich sił pragnął dopomódz.
Ale wnet cofnął nogę i pomyślał:
— Niepodobna. Most już tak stary i zjedzony przez rdzę, że nie zdoła mię utrzymać.
I znów myśli jego pobiegły za starcem, którego syn ze śmiercią walczył. Znów postawił nogę na głowni.
I wraz uczuł, że przestała drżeć, że jest dla nogi oparciem pewnem i szerokiem.
A gdy pierwszy krok na niej uczynił, zdało mu się, że powietrze dokoła podtrzymuje go i że spaść nie może. Niosło go ono tak, jakoby ptakiem był i na skrzydłach się ważył.
Dziecię szło, a wyprężona głownia wydała dźwięk drżący i dziwnie piękny, aż słysząc go, odwrócił się jeden z tych, którzy na podwórcu stali. I wnet wyrwał mu się z ust okrzyk głośny, aż obejrzeli się wszyscy na jego wolanie i oczy ich padły na chłopczynę, który szedł po głowni stalowej.
Zdumienie i podziw przykuły wszystkich do miejsca. Pierwsi opamiętali się kapłani. Posłali wnet sługę, by przy prowadził biednego człeka, a skoro ten się ukazał, rzekli doń:
— Pan uczynił cud, by nam ukazać, że chce przyjąć dar twój. Daj jagnię, ofiarujemy je.
A gdy skończyła się ofiara, pytać zaczęli o chłopczynę, który przeszedł ponad przepaścią. Aliści mimo szukania, już go znaleźć nie mogli.
Bowiem wtedy właśnie, gdy chłopiec na drugim brzegu stanął, przypomnieli mu się rodzice i podróż do domu. Nie wiedział on, że minął już ranek, a za nim przeszło południe i myślał:
— Teraz trzeba mi śpiesznie wracać do obozowiska, by nie czekali na mnie. Zdążę przecież jeszcze rzucić okiem na Głos Pana Światów.
Przesunął się tedy między ciżbą i lekką stopą zdążał do ginącej w mroku kolumnady, gdzie stał oparty o ścianę róg spiżowy.
A kiedy spojrzał nań i przypomniał sobie, że ten, kto w niego zadąć potrafi, nad wszystkiemi ludy świata zapanować może, zdało mu się, że nigdy jeszcze nic równie godnego uwagi nie oglądał. Siadł tedy obok rogu i oczu zeń nie spuszczał.
Myślał, jak wielką i potężną rzeczą jest zdobyć sobie wszystkich ludzi na ziemi; myślał, jak gorąco pragnie tego, by zadąć w róg odwieczny. Widział przecież dobrze, że jestto zupełnem niepodobieństwem i nie ośmielał się na żadne próby.
Mijały godziny, on zaś zupełnie nie wiedział, że czas upływa. Rozmyślał jeno wciąż nad tem, co może uczuwać człowiek, gdy pod władzą swoją połączy wszystkich ludzi na ziemi.
Aliści stało się, że w owym chłodnym krużganku siedział mąż święty i nauczał uczniów swoich. I oto obrócił się ku jednemu z młodzieńców, którzy u nóg jego siedzieli, i nazwał go oszustem. Duch boży odkrył mu oto, mówił mąż święty, że młodzian ów jest cudzoziemcem, a nie izraelitą. Teraz więc pyta go mędrzec, czemu pod fałszywem mianem wślizgnął się między uczniów jego.
A wtedy powstał obcy młodzieniec i rzekł, że oto przewędrował pustynie i morza przebył, byle usłyszeć głos mądrości prawdziwej i naukę o Bogu jedynym.
— Dusza moja usychała z tęsknoty — mówił do świętego męża. — Wiedziałem przecież, że nie zechcesz mię nauczać, jeśli nie powiem, że i ja synem Izraela jestem. Skłamałem ci tedy, by uciszyć tęsknotę moją. I błagam cię, pozwól mi pozostać!
Aliści mąż święty porwał się z miejsca i wyciągnął ramiona ku niebu.
— Jako nie powstanie nikt z martwych i nie zadmie w róg, który Głosem Pana Światów nazywamy, tak i ty nie ostaniesz przy mnie. Ani wolno ci nawet przebywać w onem miejscu świątyni, bowiem poganinem jesteś. Uchodź, albo uczniowie moi rzucą się na ciebie i rozerwą na sztuki; obecność twoja kala świątynię!
Aliści młodzian nie poruszył się wcale i rzekł:
— Nie odejdę stąd, bowiem nigdzie nie znajdzie pokarmu dusza moja. Raczej umrę tu przy nogach twoich!
Ledwie skończył, a już uczniowie świętego męża porwali się z miejsc, by go odpędzić. Gdy zaś chciał się bronić, obalili go na ziemię — chwila jeszcze, a ugodzi weń cios ostateczny.
Zaś mały chłopczyna siedział tak blizko, że widział i słyszał wszystko, pomyślał też:
— Oto zaprawdę wielka srogość. Jakżebym pragnął zadąć w róg spiżowy! Spełniłoby się wtedy życzenie cudzoziemca.
Powstał i dłoń swoją położył na rogu. A w chwili tej nie żądał go do ust podnieść dlatego, że ten, któryby to uczynić zdołał, stałby się władzcą potężnym. Myślał jedynie o tem, że uratować możnaby kogoś, czyje życie było w niebezpieczeństwie.
Oplótł mocno rączynami róg spiżowy i usiłował go dźwignąć.
I oto poczuł, że olbrzymi róg sam się podnosi ku jego ustom.
Odetchnął tylko, a już z rogu wydarł się ton mocny i dźwięczny i rozbrzmiał po całej świątyni.
Obrócili się wszyscy ku tej stronie i ujrzeli, że to chłopię małe stoi dzierżąc róg przy ustach, i dobywa z niego dźwięki, które wstrząsają lasem kolumn i potężnemi sklepieniami.
I wraz opadły pięści, grożące obcemu młodzieńcowi, a świętobliwy nauczyciel rzekł doń:
— Pójdź i usiądź na twem miejscu u nóg moich! Pan cud uczynił, bym poznał, że wolą jego jest, abyś poznał jego naukę.
∗
∗ ∗ |
A gdy już dzień ku końcowi się chylił, mąż jakiś i niewiasta podążali śpiesznym krokiem do Jeruzalem. Trwoga i niepokój malowały się na ich obliczach, wołali też do każdego, kogo spotykali.
— Zgubiliśmy syna naszego. Mniemaliśmy, że jest z krewnymi i sąsiadami naszymi, a oto nikt z tych nie widział go. Zali nikt z was nie spotkał samotnego dziecięcia?
A wracający z Jeruzalem odpowiadali im:
— Nie, nie widzieliśmy syna waszego, jeno oglądaliśmy w świątyni cudną dziecinę. Było chłopię to jako anioł niebieski i przeszło przez Wrota Sprawiedliwości.
I chętnie byliby rozpowiadali dłużej, co i jak się stało, ale rodzice nie mieli czasu, by ich słuchać.
Uszli część drogi i znów napotkali powracających z miasta, powtórzyli im tedy swoje pytanie.
Ci przecież rozpowiadali tylko o dziecięciu, co jako zesłaniec niebios wyglądało i przeszło po Moście do Raju.
I wielką mieli chęć przystanąć na drodze, a prawić o tem do późnego wieczora, aliści mąż i niewiasta nie mieli czasu, by ich słuchać, i podążali śpiesznie do miasta.
Chodzili długo po ulicach, ale nigdzie nie było dziecięcia. Stanęli wreszcie przed świątynią.
A wtedy rzekła niewiasta:
— Jeżeli już tu jesteśmy, wnijdźmy, a zobaczymy, co to za dziecię, o którem mówią, że jest, jakoby z nieba zesłanem było!
Weszli tedy i pytali, gdzie mogą ujrzeć dziecię.
— Idźcie prosto, tam, gdzie święci mistrzowie z uczniami swymi siedzą. Ujrzycie tam dziecię. Starcy posadzili je między sobą, zadają mu pytania, a ono im pytania zadaje, a wszyscy je podziwiają. Zaś lud cały zgromadził się na dole, na podwórcu świątyni, by choć okiem rzucić na tego, który do ust swych zdołał podnieść Glos Pana Światów.
Mąż i niewiasta z trudem przecisnęli się przez tłum i ujrzeli, że dziecię, które pośród mędrców i nauczycieli siedzi, jest ich synem.
A skoro niewiasta poznała dziecię swoje, poczęła płakać.
Zaś chłopczyna, siedzący pośród uczonych w piśmie, usłyszał wraz, że ktoś płacze, i poznał, że to matka jego była. Powstał tedy i pośpieszył do niej, a rodzice wzięli go za ręce i wyszli razem ze świątyni.
Aliści matka nie przestawała płakać, aż dziecię zapytało:
— Czemu płaczesz? Wszak pośpieszyłem do ciebie, skoro tylko głos twój usłyszałem.
— Jakże nie mam płakać? — odparła. — Sądziłam, że jesteś straconym dla mnie.
Opuścili miasto, ciemność zawisła nad światem, a matka płakała wciąż.
— Czemu płaczesz? — zapytało dziecię. — Nie wiedziałem wcale, że dzień upłynął. Zdało mi się, że to jeszcze ranek, i pośpieszyłem do ciebie, skoro tylko głos twój usłyszałem.
— Jakże nie mam płakać? — odparła. — Oto szukałam cię dzień cały. Sądziłam, że jesteś straconym dla mnie.
Wędrowali noc całą, a matka płakała wciąż.
Gdy zaś świtać zaczęło, rzekło dziecię:
— Czemu płaczesz? Nie dążyłem do sławy. Bóg to pozwolił mi uczynić cud, bowiem chciał dopomódz owym trojgu. I przecież skoro tylko usłyszałem twój głos, pośpieszyłem do ciebie.
— Synu mój! — odrzekła matka. — Płaczę, bowiem straconym jesteś dla mnie. Nigdy już należeć do mnie nie będziesz... Bowiem od tej chwili dążeniem twego życia stanie się Sprawiedliwość, tęsknotą twoją — Raj, a wszystkich biednych i nieszczęśliwych na ziemi ogarnie twoja Miłość!