Dziecię z Betlehem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię z Betlehem |
Pochodzenie | Legendy o Chrystusie |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1905 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Markowska |
Tytuł orygin. | Betlehems barn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Przed bramą miasta Betlehem stał na straży żołnierz rzymski. Miał na sobie pancerz i hełm, krótki miecz przy boku i długą włócznię w ręku. Stał tak dzień cały, prawie bez ruchu, że prawdziwie można go było wziąć za posąg ze spiżu. A przez bramę tę wychodzili i wchodzili ludzie miejscy, żebracy wypoczywali w cieniu jej sklepienia, przekupnie owoców, handlarze wina stawiali kosze swe i naczynia na ziemi obok żołnierza; on przecież ledwie raczył głowę zwrócić, by na nich spojrzeć.
— Nie mnie na to patrzeć — zdawał się mówić. — I czemże dla mnie wy, co pracujecie, kupczycie, co ściągacie tu z dzbanami oliwy i miechami wina! — Hej, wojsko mi tu dajcie, co w szyku bojowym staje, by ruszyć przeciw nieprzyjacielowi! Niech moje oczy ujrzą zamęt i wir zawziętej walki, gdy gromada jezdnych spada na zastępy pieszych! Niech zobaczę, jak waleczni chwytają za drabiny oblężnicze, jak śpieszą, by wedrzeć się na mury miasta obleganego! Bo nic oka mego nie może ucieszyć, jeno wojna. Tęsknię do chwil tych, gdy dumne orły Romy mienią się w blaskach słońca. Tęsknię do grzmotu spiżowych trąb, połysków oręża, do strumieni czerwonej krwi.
Właśnie nawprost bramy miejskiej ciągnęło się dziwnie piękne pole, bujnie liljami porosłe. I codziennie stał żołnierz na tem samem miejscu, a spojrzenia jego padały na owo pole. Nigdy przecież nie przyszło mu na myśl, by ucieszyć oczy i duszę dziwną pięknością kwiatów. Widział czasami, jak przechodnie stawali, by owe lilje podziwiać i zdumiewał się, że oto przerywają drogę swoją i wzrok zatrzymują na takiej błahostce.
— Ludzie ci nie wiedzą co pięknem jest — myślał wtedy.
A gdy tak myślał, znikały mu z oczu zielone pola i wzgórza oliwne, otaczające Betlehem, skrzydła marzenia unosiły go daleko, na żarne piaski pustyni, do skąpanej w ogniu słonecznym Libji. Widział, jak legja długim prostym szeregiem przez żółty piasek kroczy. Nigdzie ochrony przed spieką słoneczną, nigdzie ożywczego źródła, nigdzie kresu ani celu wędrówki. Widział, jak żołnierze, umordowani przez głód i pragnienie, chwiejnemi kroki szli wciąż naprzód i naprzód. Widział, jak jednego za drugim walił na ziemię upał słoneczny, niby podcięte drzewa. A przecież oddział szedł wciąż dalej i dalej, bez żadnego wahania, bez cienia myśli, by wodza na łaskę losu zostawić, a samym zawrócić.
— Otóż to piękny obraz! — myślał żołnierz. — Taki widok zasługuje na uwagę walecznego męża!
A gdy tak żołnierzowi dzień za dniem na stanowisku schodził, najlepszą miał sposobność, by przyglądać się ślicznym dzieciom, które bawiły się dookoła niego. Przecież to samo było z dziećmi co z kwiatami. Ani mógł pojąć, by warto było na nie poglądać.
— I cóż to jest, by się tem cieszyć? — myślał, widząc uśmiech na ustach ludzi, co się igraszkom dzieci przyglądali. — Dziwne, że można z niczego taką czuć uciechę.
Zdarzyło się dnia jednego, gdy żołnierz jak zwykle przed bramą miejską stał na straży, że ujrzał chłopię małe, co trzy lata może liczyło, jak przyszło na łąkę i bawić się zaczęło. Biedne to było dziecię, w małą jagnięcą skórkę odziane, a bawiło się zupełnie samo. — Żołnierz stał na swojem miejscu i prawie nieświadomie zaczął się przyglądać maleńkiemu. I najprzód uderzyło go to, że chłopię owe dziwnie lekką stopą biegło przez pole, ledwie wierzchołków trawy tykając. Aliści gdy igraszkom maleńkiego przyglądać się zaczął, większe jeszcze zdjęło go zdumienie.
— Na miecz mój! — zawołał wreszcie — dziecię to nie bawi się tak, jak inne! Cóż to sprawia mu taką uciechę?
Dziecię zaś bawiło się zaledwie o parę kroków od żołnierza, łatwo mu więc było dać baczenie na to, co czyni. I zobaczył oto, jak maleńki wyciągnął rączkę, by pojmać pszczołę, siedzącą na kwietnym płatku i tak obciążoną słodkim łupem, że skrzydeł do lotu rozwinąć nie mogła. I zdjęło go zdumienie wielkie, gdy ujrzał, że pszczoła ani uciekać nie chce, ani żądłem nie grozi, ale spokojnie daje się schwytać. A gdy już maleńki miał pszczołę w ręce, pobiegł śpiesznie ku murom miejskim, do szczeliny, w której rój pszczół się gnieździł, i tam ostrożnie wypuścił strudzony owad. A skoro już jednej pszczole zdążył przyjść z pomocą, powracał śpiesznie, by ratować inne. I cały dzień poglądał żołnierz na to, jak maleńki chwyta pszczoły i do gniazda odnosi.
— Zaprawdę, chłopię to głupsze jest iż ktokolwiek, kogo po dziś dzień oglądałem — myślał żołnierz. — I jakże mu to na myśl przyjść może, by nieść pomoc pszczołom, które przecież i same doskonale sprawić się mogą, a takie ostre mają żądła! I cóż to za człowiek wyrośnie z niego, jeśli przy życiu ostanie?
A maleńki powracał codzień i bawił się na łące za murami, — żołnierz zaś wciąż zdumiewał się, patrząc nań i na jego zabawy.
— Dziwna to — myślał, — już trzy lata minęły, jak przy tej bramie na warcie stoję, a nie nadarzyło mi się nigdy nic, coby myśli moje zająć zdołało, krom tego oto chłopięcia.
Żadnej przecież radości nie sprawiało ono dziecię wojennemu mężowi. Przeciwnie, maleńki budził w pamięci straszliwą przepowiednię starego judejskiego wróża.
Ten ci przepowiedział, że przyjdzie czas i pokój zapanuje nad ziemią. I tysiąc lat przeminie, a jedna nawet kropla krwi przelaną nie zostanie i wojny żadnej nie będzie, bo ludzie umiłują się odtąd jako bracia.
A gdy żołnierzowi myśl ta przychodziła, że oto naprawdę ona rzecz przeraźliwa stać się może, dreszcz zimny wstrząsał jego ciałem, a dłoń silniej chwytała drzewce włóczni, jakby w niej właśnie podpory szukał.
Im częściej poglądał wartownik na chłopię małe i jego zabawy, tem częściej powracała myśl o królestwie tysiącletniego pokoju. Nie zdejmowała go wprawdzie obawa, by czary one już nastąpić miały, ale już sama myśl o czemś, tak pogardy godnem, wielce mu wstrętliwą była.
Dnia jednego, gdy maleńki zabawiał się śród kwiatów na onem pięknem polu, spadła z chmur na ziemię sroga ulewa. Ujrzało chłopię, że ciężkie i duże były krople deszczowe, że z mocą wielką padały na kielichy lilji, i zatroskało się o piękne przyjaciółki swoje. I wnet pośpieszył maleńki do największych i najpiękniejszych, pochylił ku ziemi sztywną łodygę, pokrytą kwieciem — i oto krople deszczowe godziły już teraz tylko w zewnętrzną stronę kielichów lilji.
A skoro już tak jedną łodygę kwietną pochylił, wnet do drugiej śpieszył, by białe kielichy ku ziemi odwrócić. I nie ustał w tej pracy, aż wszystkie kwiaty na polu przed deszczem gwałtownym zabezpieczył.
A wartownik musiał się uśmiechnąć, patrząc na one mozoły chłopięcia.
— Ot, myślę, że lilje dziękować mu za to nie będą — powiedział. — Toć oczywista, że wszystkie łodygi połamane. Niepodobna sztywnej rośliny tak przyginać ku ziemi!
Aliści, gdy ulewa minęła, ujrzał wartownik, że malec do lilji śpieszy i pochylone podnosi. I zdjęło go zdumienie wielkie, bo oto chłopię bez żadnego mozołu prostowało sztywne łodygi, a żadna z nich ani złamaną, ani uszkodzoną nie była. Małe rączki podnosiły kwiat za kwiatem i znowu jaśniały uratowane lilje na polu w całym blasku swej piękności.
Na ów widok wzburzyło się dziwnym gniewem serce wartownika.
— Baczże co to za dziecię! — pomyślał. — Aniby podobna uwierzyć, że takie szalone pomysły mieć może. I cóż to za mąż wyrośnie z chłopięcia tego, co znieść nie może widoku nawet lilji złamanej? Jakżeby to było, gdyby taki na wojnę musiał? Cóżby uczynił, gdyby mu rozkazano z dymem puścić dom, pełen niewiast i dzieci, albo li też przedziurawić i na dno morskie posłać statek z całą załogą?
I znowu powróciła myśl o starej wieszczbie i lęk go zdjął, że oto może naprawdę przyszedł czas, w którym wypełnić się miała. Zali nie dość, że takie oto dziecię pojawiło się, by mniemać, iż blizko już on czas okropny. — Już teraz oto pokój zapanował nad światem i nigdy już pono godzina wojny nie uderzy. I rodzić się będą jeno ludzie z duszą i sercem tego chłopięcia. Pełni będą obawy, by wzajemnie szkody sobie nie czynić, nawet kwiatu lub pszczoły nie zdołają zniszczyć. Nie będzie już wielkich bohaterskich czynów. Koniec orężnym zwycięstwom, żaden już wspaniały tryumfator na Kapitol nie wkroczy. I nie będzie już dla chrobrego męża nic, czegoby mógł pożądać.
A wartownik wciąż żywił nadzieję, że nowych wojen doczeka, że skarby i potęgę przez czyny bohaterskie zdobędzie. To też gniew srogi rozpalił się w sercu jego przeciw chłopięciu i groźnie ściągnął ku niemu włócznię, gdy mimo straży bieżało.
Aliści dnia następnego nie służył już maleńki ani pszczołom, ani liljom, ale uczynił coś, co się wojakowi bardziej jeszcze niewdzięcznem i nieużytecznem zdało.
Był dziwnie upalny gorący dzień. Słoneczne promienie raziły hełm i rynsztunek takim żarem, że były one wartownikowi niby szata z płomieni. I wszyscy, co szli mimo, widzieli, że cierpi wielce od tego upału. Bo oczy krwią mu nabiegły i występowały na wierzch, a skóra na wargach schła i pękała. Jednak wartownikowi, co niby stal był zahartowany, i przeniósł płomienny żar piaszczystych pustyń afrykańskich, — wszystko to niewielką rzeczą się zdało i ani pomyślał o tem, by miejsce swoje porzucić. Przeciwnie, niemałe zadowolenie w tem widział, że mógł przechodzącym okazać, jaka w nim moc i wytrwałość, kiedy mu ochrony od spieki słonecznej szukać nie trzeba.
A gdy tak stał bez ruchu i prawie że piekł się żywcem na słońcu, ujrzał nagle, że maleńki, co zwykł był igrać na polu, ku niemu śpieszy. Wiedziało pono dziecię, że mąż wojenny do druhów jego nie należy i zdaleka jego i jego włócznię omijało. Teraz przecie podeszło doń blizko zupełnie, poglądało nań bacznie i długo, aż się szybkim biegiem ku drodze porwało. I oto po chwili powraca, a w dłoniach złożonych, jak w czarze, kilka kropli wody przynosi.
— Zali dziecięciu owemu teraz znowu myśl przyszła, by dla mnie wody przynieść? — zagadnął się żołnierz w cichości. — Zbawione ono wszelkiego rozumu. Zali żołnierz rzymski nie zdoła tej odrobiny upału przetrzymać? Przeczże ten malec biega tu, by pomagać tym, co nie pragną pomocy? Nie pożądam ja jego miłosierdzia! Chciałbym raczej, by jego i jemu podobnych jaknajrychlej nie stało na świecie!
A chłopię zbliżało się ostrożnie i powoli. Mocno, mocno zaciskało paluszki, by nic się nie przelało lub nie przeciekło.
Podchodząc do żołnierza, maleńki z obawą wciąż jeno poglądał na tę odrobinę wody, którą przynosił; uszły więc jego baczeniu groźne zmarszczki na czole wojaka i pełne niechęci spojrzenie. Stanął przed nim nareszcie i chciał swą wodę podać.
Jasne długie loki opadały mu w czasie wędrówki coraz bardziej na oczy i czoło. Potrząsnął parę razy głową, by odrzucić włosy i módz patrzeć swobodnie. A gdy mu się to nareszcie udało, gdy ujrzał owo groźne oblicze wojennego męża, nie uląkł się wcale, pozostał, i pełnym dziwnego czaru uśmiechem prosił, by pił wodę, którą dlań przyniósł.
Ale żołnierz daleki był od przyjęcia dobrodziejstwa od dziecięcia, które za wroga swego uważał. Nie obrócił oczu ku uroczej twarzyczce, martwo stał, bez ruchu i niczem poznać nie dawał, że rozumie o co dziecięciu chodzi.
Chłopiątko pojąć nie mogło tego, by ów mu chciał dać odprawę. Pełen ufności uśmiech nie schodził z jego ust, uniosło się na paluszkach i wyciągnęło jak mogło, rączyny w górę, by rosłemu żołnierzowi łatwiej było się napić.
Mąż wojenny widział w tem przecież jeno obrazę, że dziecię z pomocą mu śpieszy, i chwycił za włócznię, by je odpędzić.
I oto stało się, że w tejże samej chwili upał i żar słoneczny tak zmogły żołnierza, iż płomyki czerwone zaczęły mu tańczyć przed oczyma i zdało mu się, jakoby mózg topniał i rozpływał mu się w głowie. Lęk go zdjął, że zabije go słońce, jeśli wnet ulgi nie znajdzie.
I przerażony grożącem mu niebezpieczeństwem, cisnął włócznię o ziemię, pochwycił dziecię w ramiona, uniósł je w górę i chciwie wysączył wodę, którą maleńkie rączki podawały.
Byłoć to parę kropel zaledwie, które mu język zwilżyły, ale nie trzeba było więcej. Skoro wargi jego dotknęły wody, rozeszła się moc ożywcza po umęczonem ciele, a hełm i pancerz przestały palić i ciężyć. Promienie słoneczne utraciły swą moc zabójczą; spiekłe wargi odzyskały świeżość, czerwone płomyki zniknęły z przed oczu.
Nim przecież zdołał pomiarkować to wszystko, już dziecię znowu było na ziemi i biegło bawić się na łące.
A on w zdumieniu począł pytać sam siebie:
— Jakaż to woda była, którą mi dziecię ono przyniosło? Napój to był wspaniały. Trzebaby, bym mu wdzięczność moją okazał.
Ale że wielką była nienawiść jego do dziecięcia, tedy i myśli one prędko go opuściły.
— Toć to dziecię jeno — myślał — ani wie ono, czemu tak lub owak czyni. Tej zabawki szuka, która mu największą sprawia uciechę. Zali u pszczół i lilji najdzie jaką wdzięczność? Gwoli chłopięciu temu trosk sobie żadnych nie przysporzę. I tego ono nawet nie wie, że pomocnem mi było.
I więcej jeszcze gniewu wzbierało w sercu jego przeciw dziecięciu.
Aż oto ujrzał po chwili, że z bramy wychodzi wódz rzymskich żołnierzy, którzy w Betlehem załogą stali.
— I jakież to niebezpieczeństwo groziło mi przez pomysł onego chłopięcia! Niechby Voltigius o chwil parę wcześniej nadążył, ujrzałby mię z dziecięciem w ramionach!
Wódz przecież kroczył wprost ku żołnierzowi i zapytał go wnet, zali mogli tu mówić ze sobą tak, by nikt ich nie posłyszał. Miał mu bowiem tajemnicę powierzyć.
— Odejdźmy jeno dziesięć kroków od bramy — powiedział żołnierz — a nikt nas nie usłyszy.
— Wiadomem ci jest — prawił dowódzca — jako król Herod nie raz już pilnie szukał i pochwycić chciał dziecię, które tu w Betlehem wzrasta. Kapłani i wróżkowie jego rzekli mu, że dziecię ono tron jego posiędzie, a krom tego przepowiedzieli, że ów król nowy założy tysiącletnie królestwo pokoju i świętości. Tedy jasnem ci być musi, że dziecię ono Herod nieszkodliwem uczynić pragnie.
— To oczywiście rozumiem — odparł żołnierz z zapałem — aleć to chyba najłatwiejsza sprawa.
— Trudnąby nie była — ciągnął wódz — gdyby król to jeno wiedział, o którem z pośród dzieci betlehemskich mowa.
Głębokie zmarszczki poradliły czoło żołnierza.
— Źle to, że wróże jego nic mu o tem powiedzieć nie mogą.
— Przyszła przecież królowi myśl bardzo trafna do głowy — prawił dalej wódz — i mniema, że pomoże mu ona zgładzić ze świata młodocianego księcia pokoju. I dar wspaniały przyrzeka każdemu, kto mu pomocnym być zechce.
— A cokolwiekby rozkazał Voltigius to i bez nagród i darów wykonanem będzie — rzekł żołnierz.
— Dzięki — rzecze wódz na to. — Słuchajże planu króla! Chce on dzień narodzin najmłodszego swego syna uczcić przez wielkie gody i sprosić na nie wszystkich chłopców z Betlehem, co od dwóch do trzech lat życia liczą, wraz z ich matkami. A na owych godach...
Tu przerwał i w śmiech uderzył, gdy ujrzał wyraz wstrętu, rozlany na obliczu żołnierza.
— Druhu miły — ciągnął dalej — toć nie boisz się tego, by Herod chciał z nas niańki dla owych dzieci uczynić. Skłoń no ucho ku ustom moim, bym ci zamiary jego powierzył.
I wódz szeptał długo z żołnierzem, a gdy się już wszystkiem z nim podzielił, dodał jeszcze:
— Pono nie trzeba ci przypominać, że milczeć należy jak grób, by cały ów zamysł w niwecz się nie obrócił.
— Wie o tem Voltigius, że na mnie polegać może — odparł żołnierz.
Gdy wódz się oddalił i wartownik znów stał samotny na swojem stanowisku, oczy jego zaczęły szukać chłopięcia. Igrało ono między kwiatami, a wartownik pomyślał w duchu, że to dziecię tak lekko i z takim wdziękiem między kwiatami buja, jak barwnoskrzydły motyl.
I nagle śmiać się począł.
— Zaprawdę — powiedział — nie długo już będzie mi to dziecię cierniem w oku. Toż i ono znajdzie się owego wieczoru na godach u Heroda.
I dzień cały wytrwał wojownik na miejscu swojem, aż nastąpił wieczór i pora przyszła bramy miejskie na noc zamykać.
Wtedy przez wązkie ciasne uliczki podążył ku wspaniałemu pałacowi, który Herod w Betlehem posiadał.
Wewnątrz potężnego tego gmachu znajdował się wielki podwórzec, wyłożony kamiennemi płytami, otaczały go ze wszystkich stron zabudowania, a wzdłuż nich biegły — jeden nad drugim — trzy otwarte krużganki. Na najwyższym z nich, tak chciał król, odbyć się miały gody dla dzieci betlehemskich.
Krużganek on — z woli królewskiej — tak został przeobrażony, że był niby przecudny osłonięty szpaler wspaniałego ogrodu. Winna latorośl pięła się po sklepieniu, a przepyszne grona zwisały od niej ku ziemi. Wzdłuż ścian i kolumn stały małe drzewka pomarańcz i granatów, obciążone dojrzałemi owocami. Posadzkę posypano liśćmi róż, a słały się one grubo i miękko niby puszysty dywan. Wzdłuż balustrady, gzymsów sklepienia, stołów i nizkich węzgłowi wiły się wieńce przepięknych wonnych lilji.
W tym kwietnym gaju mieściły się tu i owdzie wielkie baseny marmurowe, a w nich, w przejrzystej wodzie igrały lśniące złote i srebrne rybki. Drzewa roiły się od ptaków z dalekich krajów, a w dużej klatce siedział stary kruk, który gadał bez ustanku.
Zaczęły się gody od wejścia matek z dziećmi na krużganek. Dzieci zaraz na wstępie do pałacu odziano w białe szatki, bramowane purpurą, a ciemnowłose główki uwieńczono różami. Niewiasty przystroiły się świątecznie w czerwone i błękitne szaty, w białe zasłony, które im do stóp spływały od wysokiego nakrycia głowy, zdobnego w łańcuszki i monety złote. Sadzały sobie matki synków swych wysoko na ramieniu, inne swoich za ręce wiodły, te zaś, których dzieci nieśmiałe były i strwożone, niosły je na rękach.
Niewiasty zapełniły krużganek, a skoro tylko zajęły miejsca, wnet sypnęli się niewolnicy i zaczęli przed niemi ustawiać nizkie stoliczki, na tych zaś znalazły się najdoskonalsze potrawy, i napoje, zwyczajnie, jak na królewskich godach. I wszystkie one szczęsne matki jeść zaczęły i pić, nie zbywając się onej pełnej uroku godności, która największą jest ozdobą niewiast betlehemskich.
A wzdłuż ściany krużganku, prawie że ukryci śród kwiatowych wieńców i obciążonych owocem drzewek, stali podwójnym rzędem żołnierze w pełnej zbroi. Tak nieruchomo i martwo stali, jakby nie obchodziło ich wcale to, co się działo dokoła.
Niewiasty nie mogły się powstrzymać, by od czasu do czasu nie rzucić wielce zdumionego wejrzenia na ów pancerny zastęp.
— Przeczże oni tu? — szeptały. — Zali mniema Herod, że godnie zachować się nie potrafimy? Zali mniema, że takich zbrojnych zastępów trzeba, by nas na wodzy utrzymać?
Aliści inne wnet odpowiadały szeptem, że jest, jako się należy, by u króla było. Że nigdy Herod nie wyprawiał godów tak, by całego domu nie zapełnili zbrojni. To gwoli okazania im czci stali śród kwiecia żołnierze na straży.
Małe dzieciny nieśmiałe były i trwożne na początku godów, lękliwie i cicho przy rodzicielkach swych siedziały. Wnet przecież górę brać zaczęła przyrodzona żywość i zapragnęły dzieci nacieszyć się przepychem, który im Herod zgotował.
A stworzył król dla małych gości swoich istną zaczarowaną krainę.
Idąc przez krużganek znajdowały nagle bogate w miód ule i miód ten mogły zabierać same, a żadna rozgniewana pszczoła żądłem im za to nie groziła. Tu znowu obciążone owocem drzewa wdzięcznie pochylały ku nim swe gałęzie, a w jednym zakręcie krużganku ukazali się czarodzieje i wnet naczarowali dzieciom pełno zabawek do kieszeni. W innym znów kącie umieścił się pogromca zwierząt i pokazywał im parę tygrysów, tak obłaskawionych, że dzieci na grzbiecie ich jeździć mogły.
Aliści w całym tym raju, pełnym rozkoszy, nie znalazło się nic, coby tak oczy dzieci ku sobie rwało, jak owe rzędy żołnierzy, znieruchomiałych wzdłuż jednej ściany krużganku. Spojrzenia maleńkich nie mogły się nasycić widokiem lśniących hełmów, srogich dumnych lic i krótkich mieczów, co w bogatych pochwach tkwiły.
Bawiły się i igrały dzieci, ale myśli ich wciąż przecież do wojowników powracały. Trzymały się zdala od nich, ale coraz gorętsze w małych serduszkach budziło się pragnienie, by zbliżyć się do owych postaci, a przekonać się, czy też to żywi mężowie, czy mogą się poruszać.
Zabawy i wesołość godowa rosły z każdą chwilą, a żołnierze wciąż jeszcze trwali w swej nieruchomości. Dzieci zaś pojąć nie mogły tego, że ludzie stoją tak blizko owych jagód i przysmaków, a żaden ręki nie ściągnie, by coś pochwycić i do ust podnieść.
Aż chłopię jedno małe nie mogło dłużej już opanować swej ciekawości. Powoli, ostrożnie, gotów zawsze zerwać się do ucieczki, podchodził maleńki do jednego z pancernych. Wciąż bez ruchu stał żołnierz, dziecię wciąż bliżej było, aż mogło już rączynami dotknąć rzemieni sandałów.
I oto jakby ono zbrodnię straszną popełniło, zadrgał i poruszył się cały zastęp żelaznych mężów. W szale wściekłości rzucili się na dzieci i chwytać je zaczęli. Jedni okręcali je wysoko nad głowami, niby pociski ręczne, i z całym rozmachem rzucali je skroś wieńców i kwiatów poza balustradę krużganka na dół, na podwórzec, gdzie ciałka ich miażdżyły się na płytach marmurowych. Inni powyciągali miecze, by je w sercach dzieci utopić, inni rozbijali im główki o ściany, i wtedy dopiero ciskali je na pogrążony w mrokach nocy podwórzec.
Pierwsza chwila po tym wybuchu była chwilą śmiertelnej ciszy. Maleńkie ciałka jeszcze drgały w powietrzu, a niewiasty skamieniałe były i martwe z przerażenia. Wnet przecież zbudziła się w nieszczęsnych świadomość tego, co się stało, i z krzykiem rozdzierającym skoczyły ku katom.
Były jeszcze na krużganku dzieci, których odrazu schwytać nie zdołano. Gnali ku nim żołnierze, a biedne matki padały przed nimi na kolana, chwytały gołemi dłońmi ostre miecze, by cios straszliwy powstrzymać. A wiele z tych niewiast, których dzieci zamordowane były, biegło ku żołnierzom i chwytało ich za gardła, by pomścić śmierć maleńkich, udusiwszy ich morderców.
A gdy zamęt straszliwy wrzał na krużganku, gdy całym pałacem wstrząsały przeraźliwe krzyki, gdy najokropniejsze popełniano zbrodnie, żołnierz on, co zwykł był przed bramą miejską wartować, stał bez ruchu na samym szczycie schodów, które z krużganku wiodły. Nie przyłożył on dłoni do walki i morderstwa; gdy przecież mimo niego przebiedz chciała niewiasta jaka, której udało się dziecię swoje pochwycić, a teraz z uratowanem uchodzić pragnęła — tedy on miecz swój podnosił. A kto nań spojrzał, jak stał tak groźny i nieubłagany, drżał z przerażenia, i wolały niewiasty przez balustradę na podwórzec się rzucać, albo w wir walki powracać, byle tylko mimo niego przejść nie próbować.
— Zaprawdę — myślał żołnierz — Voltigius wiedział, co czyni, gdy mnie właśnie to stanowisko powierzył. Bo młody i nierozważny wojownik nie wytrwałby, a rzucił się tam w odmęt walki. Gdybym ja uległ pokusie, niejedno dziecię mogłoby umknąć tędy.
A gdy tak myślał, oczy jego padły na młodą niewiastę, która dziecię swe pochwycić i przycisnąć do siebie zdołała; teraz, niby wichrem gnana, wprost ku niemu biegła. A żaden z żołnierzy drogi jej zastąpić nie mógł, bo wszyscy walką z innemi niewiastami pochłonięci byli.
— Oto właśnie zwierzyna — pomyślał wartownik — która snadnie ujść mogłaby sieci! I ani ona, ani dziecko nie zostało ranione. Gdyby mnie tu nie było...
Niewiasta biegła, jakby ją skrzydła niosły, żołnierz nie zdołał ujrzeć dokładnie ani jej, ani dziecka oblicza. Miecz jeno ku nim wyciągnął, a niewiasta z dziecięciem w ramionach rzuciła się na niego. Mniemał, że wraz z dziecięciem padnie na ziemię przeszyta mieczem.
Aliści tejże samej chwili usłyszał żołnierz gniewny brzęk nad swoją głową i wnet uczuł dotkliwy ból w oku, a był on tak dojmujący i gwałtowny, tak go oślepił i ogłuszył, że miecz wysunął mu się z dłoni i legł bezsilny na ziemi.
Ściągnął rękę do oka, pochwycił pszczołę i poznał, że ten ból straszliwy zadało mu żądło maleńkiego owadu. — Gwałtownie schylił się po miecz swój, ufny, że może jeszcze uciekających dosięgnąć zdoła.
Lecz maleńka pszczółka sprawiła się doskonale. Bo dość było tej chwili oślepienia wojaka, by młodej matce udało się mimo niego śpiesznie zbiedz ze schodów. Próżno wartownik w pogoń się rzucił, nie mógł odnaleźć uciekających. Matka z dziecięciem zniknęła i w całym wielkim pałacu nikt jej odszukać nie zdołał.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz stał żołnierz z kilku towarzyszami na warcie przed bramą miejską. Wczesny to był ranek i tylko co otwarto ciężkie wrota. Jednak rzekłbyś, iż dnia tego nikt nie czekał, by się one otworzyć miały. Nie ciągnął ku polom zastęp robotników z miasta, jak to się działo co rano, bo na wszystkich mieszkańców Betlehem takie padło przerażenie po krwawej rzezi ostatniej nocy, iż nikomu nie stało odwagi, by dom swój opuścić.
— Na miecz mój — powiedział żołnierz, poglądając z miejsca swego w wązką uliczkę, która do bramy wiodła — na miecz mój, sądzę, że Voltigius źle uczynił. Boć należało rozkazać raczej zamknąć bramy i przeszukać każdy dom w mieście, by odnaleźć chłopię, któremu udało się ujść w czasie godów. Voltigius mniema, że rodzice dziecka zechcą uprowadzić je stąd, skoro tylko wiadomem im będzie, że bramy stoją otworem. I tego nawet spodziewa się, że ja to właśnie pochwycę je w tej bramie. Ale ja lękam się, że zawodne to mniemanie. Zali trudno im będzie ukryć dziecię?
I rozważać zaczął, jak je mogą ukryć: czy w koszu z owocami, które osły roznoszą, czy w wielkim dzbanie na oliwę, czy też w przeznaczonych na zboże jukach karawany.
A gdy tak stał i czekał, by go podejść spróbowano, ujrzał niewiastę i mężczyznę, którzy wązką uliczką śpiesznie ku bramie kroczyli. Szli oni bardzo prędko i coraz ciskali za siebie pełne lęku spojrzenia, jakby przed niebezpieczeństwem jakiemś ujść chcieli. Mężczyzna miał w ręku siekierę, a ujmował ją tak mocno i pewnie, jakby w postanowieniu, że siłą drogę sobie uczyni, jeśli go kto powstrzymać zechce.
Ale żołnierz baczył więcej na niewiastę niż na mężczyznę. Widział bowiem, że tak samo smukłą była, jak owa młoda matka, która uszła przed nim poprzedniego wieczoru. I to zobaczył, że suknię swoją na głowę sobie zarzuciła.
Odziała się tak dlatego może — myślał — by snadniej ukryć, że dziecię na ręku niesie.
Im bardziej się zbliżali, tem jaśniej widział wartownik, że pod fałdami sukni kryje się dziecię, które niewiasta owa ma na ręku.
— Pewnym, że ona to właśnie wczoraj wieczorem ujść mi zdołała. Nie mogłem ci dojrzeć jej oblicza, ale poznaję tę postać wysoką. I tak oto nadchodzi z chłopięciem na ramieniu, ani się nawet postarała, by je ukryć. Zaprawdę, ani marzyłem, by mię takie szczęście spotkać miało.
A mężczyzna i niewiasta nie przerywali swej śpiesznej wędrówki ku bramie miejskiej. Przez myśl im widać nie przeszło, by ich tu zatrzymano; dreszcz trwogi wstrząsnął niemi, gdy żołnierz włócznią drogę im zagrodził.
— Czemu nam bronisz, byśmy na pole do pracy naszej poszli? — zapytał mężczyzna.
— Możesz iść zaraz — odparł żołnierz — muszę jeno obaczyć, co niewiasta twoja pod suknią ukrywa.
— I cóż obaczysz? — rzekł mężczyzna. — Niemasz nic więcej, chleb i wino tylko, któremi się dzień cały żywimy.
— Może i prawdę powiadasz — rzekł żołnierz na to — jeśli tak jest, czemuż mi z dobrej woli ukazać nie chce, co niesie?
— Nie chcę ja, byś to oglądał — odparł mężczyzna — i radzęć, puść nas w pokoju.
I z temi słowy podniósł siekierę. Ale niewiasta dłoń swą na ramieniu jego położyła.
— Nie wdawaj się w zwadę — prosiła. — Wolę inaczej uczynić. Niech ujrzy co niosę, a wierzę mocno, że nic mu nie uczyni złego.
I oto z pełnym dumy i zaufania uśmiechem uniosła kraj swej szaty i obróciła się ku żołnierzowi.
A on w tejże chwili gwałtownie w tył się cofnął i oczy zamknął, niby blaskiem niezwykłym oślepiony. Bo to, co niewiasta pod suknią swoją ukrywała, taką nań uderzyło jasnością, że ani wiedział, na co oczy jego patrzą.
— Mniemałem, że dziecię na ręku trzymasz — powiedział.
— Widzisz, co niosę... — niewiasta na to.
Wtedy nareszcie ujrzał wartownik, że to, co tak oślepiającym jaśniało blaskiem, jeno więzią lilji białych było, takich samych, jak owe, co za murami miasta na polu rosły.
Blask przecież od nich bił jaśniejszy i czystszy, że żołnierzowi ciężko było oczy na nich zatrzymać.
Zanurzył przecież dłoń swoją w kwiatach, bo nie mógł zbyć się myśli, że niewiasta owa koniecznie dziecię nieść musi. Ale palce jego znajdowały tylko miękkie płatki kwiatów.
O wielką gorycz przyprawił go ten zawód; ulegając podszeptom gniewu, uwięziłby był zaraz mężczyznę i niewiastę, lecz sam to rozumiał, że żadnej ku temu nie dali przyczyny.
Niewiasta zaś ujrzawszy jego pomieszanie, pytała:
— Zali nie dozwolisz nam pójść dalej?
Wartownik, milcząc, cofnął włócznię, którą był przejście zagrodził i odstąpił na stronę.
Niewiasta znowu osłoniła szatą swoją kwiaty i z błogim uśmiechem poglądała na to, co na ramieniu niosła.
— Wiedziałam — rzekła do wartownika — iż skoro je ujrzysz, nie zdołasz mu nic złego uczynić.
Poczem śpiesznie oddalać się zaczęli, żołnierz zaś poglądał za nimi, póki ich widać było.
A gdy tak oczy jego za oddalającymi się dążyły, znów zbudziła się w nim dziwna pewność, że niewiasta owa nie więź lilji, ale prawdziwe żywe dziecię niosła.
Stał tak na miejscu swojem i za wędrowcami poglądał, gdy nagle głośne krzyki i wołania rozległy się na ulicy. Był to Voltigius, co z garścią ludzi swoich ku niemu śpieszył.
— Zatrzymaj ich! — wołali. — Bramę zawrzyj przed nimi! Ujść im nie daj!
Nadbiegli wreszcie do wartownika, i jęli mu powiadać, że na trop owego zbiegłego chłopięcia wpadli. Już go w domu własnym szukali, aleć i stamtąd ujść zdołało. I widzieli zdala, jak uciekali z niem rodzice jego. Ojciec — rosły siwobrody mąż, siekierę miał w ręku, a matka smukła niewiasta, ukrywała dziecię w fałdach podniesionej szaty.
W chwili, gdy Voltigius opowiadał, w bramę miejską wjeżdżał beduin na dzielnym koniu. Bez słowa jednego rzucił się żołnierz na jeźdźca. Z konia przemocą na ziemię go zwalił, na siodło wskoczył i drogą jak wicher popędził.
∗
∗ ∗ |
Dni parę przeszło, i oto żołnierz jechał przez straszliwą pustynię górską, która się w południowej części Judei ciągnie. Ścigał on wciąż jeszcze zbiegów z Betlehem i rosła jego zapamiętałość, bo bezowocny pościg ów zdawał się przedłużać w nieskończoność.
— Rzekłbyś, ludzie owi umieją w ziemię się zapadać — snuł gniewne swoje myśli. — Ileż to razy w ciągu dni owych tak blizko byłem, że już, już mniemałem włócznią w dziecię ugodzić, a przecież zawsze ujść mi zdołali! Uwierzyć mi chyba trzeba, że nigdy ich nie dogonię.
I taki uczuł w sobie brak odwagi, jak każdy, w którym się budzi przekonanie, że walczyć zaczął z czemś nad moc ludzką wyższem. Wnet też zadał sobie pytanie, zali podobna, by bogowie ludzi onych strzegli.
— Daremne snać trudy moje. Wolej mi powrócić, niżbym miał tu w pustyni onej z głodu i pragnienia zginąć; — tak raz po raz mówił do siebie.
Ale wnet strach go chwytał na myśl, co go czeka, jeśli powróci, nic nie sprawiwszy. Toć on to przecież już dwa razy pozwolił zbiedz dziecięciu. Ani podobna było, aby mu Voltigius lub Herod taką zbrodnię darować mogli.
— Póki zaś Herod wie, że żyje jeszcze jedno z dzieci betlehemskich, nie przestanie go trwoga nękać — dumał żołnierz. — Ani mi wątpić, że aby cierpieniom swoim ulgę przynieść, mnie ukrzyżować rozkaże.
Była południowa godzina. Męki piekielne znosił żołnierz, jadąc przez szczerą skalną pustynię, gdzie ani drzewka ani drzewiny żadnej nie widziało oko. Droga wiła się głębokim skalistym wąwozem, dokąd żaden podmuch wiatru nie dochodził. Jeździec i koń upadali ze zmęczenia.
Od kilku już godzin żołnierz utracił wszelki ślad zbiegów i odwaga opuściła go zupełnie.
— Trzeba się wyrzec pościgu — dumał. — Zaprawdę, trudno pomyśleć, by warto było dłużej ich gonić. Toż w strasznej tej pustyni tak czy inaczej zginąć muszą.
W myślach tych pogrążony, ujrzał nagle w ścianie skalistej, co się tuż przy drodze wznosiła, sklepione wejście do groty.
Zaraz też konia swego ku otworowi temu skierował.
— Chwilę choć w chłodnej tej grocie wypocznę — pomyślał. — Może mi siły przybędzie, by znowu w pościg ruszyć.
Jednak gdy wkroczyć chciał do groty, uderzyło go coś niezwykłego. Po obu stronach wejścia rosły dwa krzewy lilji. Prosto i wysoko wznosiły się łodygi ich, kwieciem cudnem osypane. Biła od nich upajająca miodna woń, a pszczoły rojem wiły się nad niemi.
W pustyni onej było zjawisko owo tak niezwykłe, że i żołnierz coś zupełnie dziwnego uczynił. Zerwał oto jeden wielki biały kwiat i trzymając go w ręku, wszedł do groty.
Grota zaś ona ani ciemną, ani zbyt wielką nie była, a skoro się pod sklepieniem jej znalazł, ujrzał, że już tam troje wędrowców przebywa. Mężczyzna to był, niewiasta i dziecię małe. Leżeli oni na ziemi w głębokim śnie pogrążeni.
I nigdy pono nie słyszał żołnierz tak głośnego bicia własnego serca, jak w owej chwili. Toż to byli właśnie zbiegowie, których tak długo ścigał. Poznał ich przy pierwszem spojrzeniu. I tu oto zmógł ich sen, leżeli na ziemi bezbronni i do obrony niezdolni, na jego łaskę oddani.
Szczęknął wyjęty z pochwy miecz, żołnierz pochylił się nad dziecięciem.
Ostrożnie miecz ku sercu jego skierował, a mierzył dobrze, by jednem pchnięciem zgładzić je ze świata.
Nagle zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć w oblicze dziecięcia. Pewnym już był teraz zwycięztwa i radość uczuł okrutną na myśl, że się ofierze swojej przyjrzeć zdoła.
Skoro zaś oczy na oblicze dziecięcia zwrócił, żywszą jeszcze stała się jego radość, poznał bowiem chłopię małe, które na polu za bramą miejską z pszczołami i liljami igrało.
— Zaprawdę — pomyślał — dawno mi już to trzeba było zrozumieć. Dlatego tak nienawidziłem owo dziecię; jest ono zapowiedzianym księciem pokoju.
I myślą tą zajęty zniżał miecz ku ziemi. Jeśli głowę dziecka tego u stóp Heroda złożę, uczyni mię on dowódzcą swej straży przybocznej.
Ostrze miecza coraz bliżej było śpiącego, a żołnierz mówił do siebie, pełen radości:
— Teraz oto nic już nie zdoła stanąć między nami, nic go z rąk moich nie wydrze!
Wciąż przecież jeszcze trzymał żołnierz w dłoni lilję, u wejścia do groty zerwaną. A gdy myśli swe wypowiadał, z kielicha kwiatu wyleciała ukryta w nim pszczoła i z brzękiem krążyć zaczęła nad odzianą w hełm głową.
Dreszcz nagły wstrząsnął żołnierzem. I wspomniał one pszczoły, którym z pomocą biegło dziecię i wspomniał, że pszczoła właśnie pomogła maleńkiemu ujść z uczty Heroda.
Zdumienie wielkie zdjęło go na tę myśl. Miecz znieruchomiał w jego dłoni, on zaś sam stał spokojnie i słuchał brzęku pszczoły nad głową.
Aż przestał już słyszeć brzęk małego owadu. Tem mocniej uderzyła go słodka silna woń, płynąca z kielicha lilji, którą w ręku trzymał.
I wspomnienie nasunęło mu gwałtem owe lilje, przez dziecię ratowane. Wspomniał i to, że właśnie więź lilji ukryła chłopię przed jego oczyma, że lilje dopomogły mu do przebycia bramy miejskiej.
I w coraz głębsze popadał zamyślenie, a miecz ku sobie ściągał.
— Pszczoły i lilje za dobrodziejstwo jego wdzięcznemi być umiały — szepnął sam do siebie.
I wspomnieć musiał to, że maleńki jemu także dobrodziejstwo wyświadczył. Purpurą wstydu zabarwiło się jego lice.
— Zali może żołnierz rzymski zapomnieć o zapłacie za dobry uczynek? — wyszeptał.
Krótką a gorącą stoczył ze sobą walkę. O Herodzie pomyślał i o własnem pragnieniu, by zgładzić małego księcia pokoju.
— Nie przystoi mi przecież zamordować dziecię, które mnie samego od śmierci uratowało — takie słowa wybiegły mu wreszcie na usta.
I oto pochylił się ku ziemi, miecz swój koło dziecięcia złożył, by wędrowcy, zbudziwszy się, ujrzeli, jakiego uszli niebezpieczeństwa.
Wtem zobaczył, że dziecię nie śpi. Leżało na miejscu swojem i poglądało na żołnierza przepięknemi oczami, które niby gwiazdy jaśniały.
I mąż wojenny zgiął kolana przed dziecięciem:
— O Panie, tyś jest potężny! — rzekł. — Tyś jest zwycięzcą silnym. Tyś jest, którego umiłowali bogowie. Tyś jest, który po żmijach i skorpjonach stąpać może.
Ucałował stopy chłopięcia i cicho wyszedł z groty, a ono leżało spokojnie i poglądało za żołnierzem wielkiemi zdumionemi oczami dziecka.