<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

W mieszkanku na Chmielnej cicho, na pozór bez zmiany płynęły dni i tygodnie, serca tam jednak żywszą biły nadzieją. Oczekiwano z upragnieniem spełnienia danej przez jenerała obietnicy i oczekiwanie to nie było bezpodstawnem. Jenerał poczynił starania i o pomyślnym ich wyniku zawiadomił Krystynę, ale od Krasnodębskiego list nie nadchodził. O jego powrót codzień się modlono, codzień wieści wyglądano, lecz tej jak nie było, tak nie było.
Jednego dnia wreszcie, jakoś w połowie grudnia, zjawił się list upragniony, w którym z najwyższą radością biedny wygnaniec o swem uwolnieniu donosił.
— Dziś zaraz wyjeżdżam, pisał, bo czyż mógłbym bawić tu dłużej choćby jedną godzinę bez przymusu czy koniecznej potrzeby? Serce moje już przy was, już mię wyprzedziło, ale i ja cały wnet za niem podążę. Najdroższe, ukochane, zaledwie śmiem wierzyć swemu szczęściu, że ja was wkrótce zobaczę. Śpieszę wyjść z tej niepewności, by sobie móc powiedzieć: otom nareszcie znowu na rodzinnej ziemi, otom nareszcie od swych najbliższych niedaleko...
Czekał więc, pragnął, śpieszył, a czemu dni płyną a jego niema? Nadchodzą święta Bożego Narodzenia, ta uroczystość najbardziej rodzinna, gdyby i na nią nie przybył — to już byłoby złym znakiem. Zawitał wreszcie dzień wigilijny, poczyniono nań większe niż w roku ubiegłym przygotowania, smutne jednak były twarze, a serca stroskane i dzieci daremnie już tyle razy pytały:
— Kiedyż tatuś do nas przyjedzie?
Po dniu chmurnym mrok wcześnie zapadł, tu i owdzie błyskały światła, u nich tylko ciemno było i cicho. Pani Krasnodębska siedziała przy oknie, zapatrzona w niebo, w myślach tęsknych czy w modlitwie zatopiona. Krystyna, wróciwszy z kuchni, gdzie w czemś Katarzynie pomagała, wziąwszy kapelusz na głowę, ozwała się do staruszki:
— Wyjdę jeszcze na miasto, przejść się trochę, a może wstąpię do kościoła, ale nie na długo, bo wieczerza już prawie gotowa.
— A czekać nie mamy na kogo, westchnęła biedna matka i spuściła głowę, by ukryć łzy, do oczu napływające. Nie baw jednak długo, moja droga, bo tak dziś mi tęskno i smutno, że miejsca sobie znaleźć nie mogę.
— To może zostać, może nie odchodzić?
— Eh, nie; skoro masz chęć, to przejdź się, wiem, że i tobie ulgi i pociechy trzeba. Proszę cię tylko nie baw długo.
Za chwilę Krystyna biegła ulicą, a biegła nie gdzieindziej jak do kościoła, bo gdzież jak nie tam szukać miała uspokojenia i męstwa w razie nowego ciosu? W ciszy wieczornej modlić się tak błogo, to też ani spostrzegła, że już godzinę była poza domem, a tam przecie na nią czekają. Wyszła pośpiesznie i z pewnym wyrzutem sumienia, ale jakoś dziwnie swobodna i pokrzepiona na duchu. Ulice opustoszały, ścichły, po domach za to gwarniej i ludniej było i tylko czekać, jak wesoła ozwie się kolęda i pod strop niebieski popłynie. Krystyna w sercu, w myśli swej słyszy tę kolędę radosną i radaby ją śpiewać wraz z innymi, śpiewać z samemi aniołami, tak jakoś dziwnie jej uroczyście i błogo.
— Wybacz, Katarzyno, żem się spóźniła. Za długo z wilją czekacie, ale...
— To nic, niech się panienka rozbiera, prędko, pręciuchno, a wszystko będzie dobrze.
Odpowiedziała na to uśmiechem, ale stara też się śmieje i jakiś filuterny wyraz ma w twarzy. Zrzuciła salopkę i kapelusz, gdy wtem drzwi się od pokoju otwarły i stanął w nich Bilecki.
— Stryjaszku! drogi, kochany stryjaszku! skądże nam dziś ta niespodzianka?!
— Odkładam odpowiedź na później, bo wpierw chciałbym się dowiedzieć, gdzie to panienka w chwilę tak uroczystą przebywa, gdy na nią w domu czekają? Ładna z ciebie gospodyni, ani słowa.
— Nie gniewaj się, stryjaszku, ale jakoś tęskno mi było, wybiegłam więc odświeżyć myśli i nowego w piersi nabrać powietrza.
— Upatrywałaś gwiazdki spodziewanego w nowym roku szczęścia, a może prędzej w domubyś ją znalazła.
— Nie wiedziałam, stryjaszku, że cię tu zastanę, ty nam zawsze przynosisz orzeźwienie.
— A dziś i pociechę istotną; chodźno, zobacz, co ci na gwiazdkę przywiozłem.
Z radosnem zaciekawieniem w oczy mu spojrzała, ale nie zdążyła się jeszcze poruszyć, gdy z poza niego wysunął się wysoki mężczyzna i upadł przed nią na kolana.
Spojrzała i krzyknęła zdumiona. Był to Krasnodębski, zmieniony znacznie, blady i mizerny, ale ten sam, którego przed dwoma laty w mrocznem więzieniu żegnała. Tak, to był on, jej narzeczony, jej ideał bohaterskiego obrońcy wiary, pocieszyciela ludu gnębionego, on męczennik, tułacz na obcej ziemi, — dziś tu pod dachem rodzinnym, wśród swoich, taki kochany i tak gorąco upragniony. W jednej chwili objęła myślą ogrom szczęścia, jaki ich spotykał i dni lepszych, których był zwiastunem.
— O! gwiazdo ty moja, najmilsza, upragniona, o aniele opiekuńczy mego rodzinnego ogniska, jakże mam cię powitać, jak ci za wszystko podziękować!
— Panie Stefanie, powitaj mię jak swoją narzeczoną i przyszłą towarzyszkę życia.
Podała mu obie ręce, które on do ust przycisnął.
— O, jakżem szczęśliwy, jak bardzo szczęśliwy, kiedy z ust twych takie słyszę słowa. Więc ty, królewno czarowna, moją będziesz, moją na zawsze!
— Tak, Stefanie; słowa danego nie cofnę i dumną jestem że mam być żoną męczennika, mam się starać, by przy mym boku o cierpieniach przebytych zapomniał.
— Już zapomniałem, już mi się wszystko małem wydaje, wobec nagrody, jaka mię w dniu tym spotyka.
— Wstań pan, mnieby przed tobą klęknąć należało, miejsce twe odtąd przy sercu, które ci się oddaje.
Objął ją wpół i serdeczny uścisk złączył ich dłonie.
— Chodźcież do matki, która was oczekuje, ozwał się wreszcie Bilecki. Ale matka w tej chwili przy nim stanęła. Patrzyła ona z drugiego pokoju na powitanie młodych, a teraz, wybrawszy moment stosowny, podeszła bliżej, by udział wziąć w ich radości. Stanęła przy Bileckim, jako przy ojcu przybranym Krystyny i, wyciągając ręce, przywołała ich do siebie:
— Moje dzieci, moje drogie dzieci!
Uklękli przed nią oboje, a ona, płacząc z radości, błogosławiła ich i ściskała, co po niej i Bilecki uczynił. Przybiegły do nich obie dziewczynki, podeszła i stara Katarzyna — i weselili się wszyscy, nie mogąc się swem szczęściem nacieszyć. Ale nadmiar radości osłabił siły staruszki, że musiano ją w fotelu usadzić i wody podać dla orzeźwienia. Teraz zauważono dopiero, że i Krasnodębski osłabł, blady był i chwiał się na nogach. Krystyna z niepokojem spojrzała na stryja.
— Nie kłopocz się, mała, odparł, zrozumiawszy to spojrzenie Bilecki. On po chorobie, nie dziw zatem, że zbytek wzruszenia tak na niego podziałał. Trzeba mu dać chwilę spokoju i wypoczynku, a przyjdzie do siebie. Przecież on u mnie kilka dni leżał i chciałem, aby z nami święta spędził, ale gdzie mu tam było o tem gadać! Rwał się całą duszą, udawał zdrowego, byle jechać prędzej, by na dzień wigilijny być tu koniecznie. Musiałem ustąpić, ale żem się obawiał puścić go samego, musiałem się wyrzec wigilji w rodzinnem kole i towarzyszyć mu do was.
— Jakiś ty dobry, stryjaszku, ale czemuś nam o tem nie napisał?
— Po co was było martwić i budzić niepokój, gdy miałem nadzieję, że to przejdzie, zaziębił się w drodze ot i wszystko.
— Namów go, stryjaszku, żeby się choć na kanapce położył, a ja tymczasem do stołu nakryję, bo czas wielki zasiąść do wieczerzy.
— Pewnie, że czas, wszyscyśmy głodni porządnie, więc się zakrzątnij, gosposiu, abym się za ciebie przed narzeczonym wstydzić nie potrzebował.
Rozśmiała się, ale zamiast śpieszyć do kuchni, podeszła do Krasnodębskiego, który rozmawiał z matką, o fotel jej oparty.
— Musi pan odpocząć choć chwilę, ot, tu na kanapce i nabrać sił do wieczerzy, rzekła, biorąc go pod rękę i kierując w stronę wskazaną.
— Idź, Stefanie, posłuchaj dobrej rady, poparła żądanie matka.
— Będę posłuszny mojej pani i z najżywszą radością, oddaję się jej w niewolę.
— A nie śpieszże z tem oświadczeniem, rozśmiał się Bilecki, bo to ci na złe wyjść może.
— Jakoś się tego nie lękam, zresztą ta, której oswobodzenie swe zawdzięczam, ma nademną prawa.
Przycisnął do ust drobną rączkę, co mu pod głowę poduszkę podsuwała i przymknął oczy z wyrazem największej błogości. Przymknął oczy nie aby zasnąć, lecz aby zebrać myśli i Panu Bogu podziękować za wszystko, czego dziś doświadczył. I nietylko dziś. Wspomniał rozpaczne dni w więzieniu spędzone, boleści wygnania, pożerającą tęsknotę za krajem, za rodziną, za wolnością. Ach, wolność, czem ona jest, rozumie to ten tylko, kto ją utracił. Wspomniał osamotnienie i chłód i głód i przeróżne przykrości, jakich doznawał na wygnaniu — i zestawił to, porównał z chwilą obecną, aby uwypuklić sobie szczęście, spokój, pieszczoty, jakich już tyle otrzymał, a tyle się jeszcze spodziewał. W obrazach snujących się jeden za drugim widział to wszystko oddalające się, niby upiory straszliwe, ustępujące miejsca obrazom pięknym, świetlanym, któremi się teraz rozkoszował. O, jak to w życiu szybko wszystko przemija i jak błogie wspomnienie po przebytych cierpieniach zostaje! Z najszlachetniejszych pobudek naraził się na cierpienie, a ono mu zjednało serce tej, która, zdawało się, straconą była dla niego nazawsze, teraz zaś sama się mu oddaje. O! jaki Bóg dobry! jak potężną dźwignią jest wiara, jak wielka za cierpienie przebyte nagroda!
Marzył, odpoczywał, cieszył się aż cienki głosik dziecięcy wyrwał go z zadumy. To Janinkę przysłano, żeby zobaczyła czy tatuś się obudził. Przygarnął dziecko do piersi, ucałował, poczem oboje udali się do jadalnego pokoju, gdzie już wszyscy na niego czekali. Jak radosną była ta wilja, ile życzeń spadło przy opłatku, ile marzeń i planów na przyszłość omówiono, tego opisać nie podobna. Siedzieli z Krystyną obok siebie, jak ongi przy pierwszem spotkaniu i znowu jak wtedy opowiadał jej o cierpieniach wywiezionych z kraju unitów, o ich cichem, kornem, z poddaniem się woli Bożej przyjmowaniu śmierci, która nie jednego tam spotkała.
— To za świętą naszą wiarę, panoczku, mówili, to na pohybel wrogów umieramy, i umierali spokojni i ufni, że ich za to nagroda nie minie.
Wieczór ten i dwa dni następne, to dla dwojga młodych były chwile niezapomniane, najszczęśliwsze w życiu. Minęły szybko, a zostały niespodziewanie rozerwane. Bilecki oświadczył, że Krystynę z sobą zabiera na te kilka tygodni, dzielące ich od dnia ślubu. Matka i dzieci mają teraz opiekuna, więc może spokojnie od nich odjechać, a o swej wyprawie pomyśleć. Uznając słuszność tego żądania, nikt mu się nie śmiał sprzeciwiać i, choć z żalem, zgodzono się na trzytygodniową rozłąkę.
Trzeciego dnia świąt, wczesnym rankiem, Krystyna w towarzystwie stryja, opuściła Warszawę, aby przed wieczorem stanąć w gnieździe rodzinnem, gdzie ją niecierpliwie wyglądano. Tu zaraz na wstępie spotkało ją przypomnienie strasznej doli niewinnie dręczonego narodu. Dwuletnie dziecko chodziło po pokoju jadalnym, mizerne, zabiedzone, ale takie ładne i miłe. Na zapytanie, co to za dziecko, usłyszała smutną opowieść o okrutnem zbiciu nahajkami matki tego dziecka za to, że wraz z innemi kobietami broniła wstępu do cerkwi przysłanemu popowi prawosławnemu.
— Nieszczęśliwa kobieta nie przeżyła kaźni, kończyła opowiadanie pani Bilecka. Trzeciego dnia przyszła śmierć i do lepszego przeniosła ją życia. Ale po niej pozostało to maleństwo, samo jedno w chacie bez opieki i pod grozą, że je strażnicy pochwycą i na prawosławną wychowają. Przyniesiono je tutaj z prośbą o ratunek i przyjęłam tymczasem, dopóki coś się dla niej nie znajdzie.
— Ja ją zabiorę — to będzie moje wiano, powiedziała z zapałem Krystyna. Wprawdzie Stefan nie ma jeszcze posady, ni sposobu zarobkowania, jednak wiem, że rad ją przyjmie. Będzie to nasze odwdzięczenie Panu Bogu za jego powrót z niewoli.
Zatrzymano więc małą Kasię, jako własność Krystyny, dla której stała się tem cenniejszą, że, jak się pokazało, była jednem z owych dwojga dzieci, które ona z Krasnodębskim w starym młynie do chrztu trzymała.


∗             ∗

Z kościoła św. Krzyża w Warszawie wyszła gromadka z kilku osób złożona, w jakimś poważnym, lecz radosnym nastroju. Twarze spokojne, ale uśmiechnięte, każą się domyślać, że coś według życzenia wszystkich się dokonało. I tak było w istocie. Przed chwilą bowiem tu w kaplicy Matki Boskiej Stefan i Krystyna ślubowali sobie miłość dozgonną i teraz w gronie najbliższej rodziny wracają do domu, by podjąć czekające na nich obowiązki i nowe życie rozpocząć. Do tego życia uśmiechają się oboje, promieni się im ono błogą nadzieją, bo wszak po burzy zwykle piękna następuje pogoda, po cierpieniach wesele przychodzi. Na to życie błogosławiła im matka i stryjostwo, a stara Katarzyna tak się codzień gorąco modliła, więc z wiarą w nie wstępują i z przekonaniem, że choć ono bywa trudne i ciężkie, potrafią na jego niwie kwiat szczęścia prawdziwego zaszczepić i wyhodować.
— Najmilsza moja, mówił Krasnodębski, ciernistym szlakiem do tej chwili szczęśliwej doszliśmy, z dumą więc i radością możemy patrzeć w przyszłość i zdobywać to, co nam ta przyszłość dać może. Na twardej roli, wśród ostrych podmuchów wyrósł kwiat naszej miłości, hartowny więc on i niema obawy, żeby go byle przeciwność nadwyrężyć mogła.
— O, tak, mój kochany biedaku, należy ci się słuszna nagroda za zniesione prześladowanie, a za bolesną ze swymi najbliższymi rozłąkę — przy sercu kochającem spokojny spoczynek i wytchnienie.
— Obojgu nam się to należy i tyś przecierpiała niemało i trudów niemało podjęłaś. Obowiązkiem teraz moim stworzyć ci życie miłe i łatwe. Bóg mi dopomógł znaleźć pracę, odpowiadającą twoim i moim upodobaniom. Hrabia powierza mi z pełnym zaufaniem majątek swój do administracji, a ja tego zaufania nie zawiodę. Będziemy więc na wsi, niedaleko Warszawy, w pięknej miejscowości i w dobrych warunkach. Wszyscy z pewnością odetchniemy.
— Szkoda tylko, że tak daleko od naszych kochanych unitów.
— Trudno; tam wracać, by wrogom leźć w oczy, nie mogłem. Wychowując małą Kasię na dobrą katoliczkę, będziesz miała pociechę, że choć jedną duszę im wyrwałaś. Zresztą mam to przeświadczenie, że Bóg ich prześladowaniu kres położy. Runęła Rzymian okrutnych potęga, runie i carów tron okrwawiony, a święta wiara katolicka wyjdzie z prześladowania jeszcze silniejsza i bardziej ukochana, by bujniej i piękniej na ziemi podlaskiej rozkwitnąć.
— Daj Boże, aby to były słowa prorocze i abyśmy patrzeć mogli na triumf wiary, jak na łzy i męczeństwo patrzyliśmy.
— Ufajmy! ciernistym szlakiem najpewniej się do szczęścia dochodzi.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.