Cmentarna lilja/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Cmentarna lilja
Wydawca Kurjer Wileński
Data wyd. 1910
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Od tej chwili, gdy Ingryda poznała w warjacie studenta, myśl o wyleczeniu go nie opuszczała jej. Niełatwe zadanie dla niedoświadczonej dziewczyny.
Pierwszym wysiłkiem jej było zatrzymanie go w domu. To jej się udało.
Cierpliwie czekał godzinami w pokoju Stawy na nią, aby usłyszeć jej grę.
Do przejścia do innego pokoju nie dał się nakłonić.
Chętnie przebywał w towarzystwie dziewczyny, był jej posłuszny, lecz posłuszeństwo jego było krótkotrwałe.
Dziewczyna prosiła go o włożenie innego ubrania, usłuchał i nosił je przez dzień cały; nazajutrz rano za nic nie chciał je włożyć, i gdy mu schowano jego kożuch, zabrał kożuch stróżowi i odział się w niego, — trzeba było ustąpić i wrócić mu ulubioną szatę.
Pewnego dnia Ingryda przechadzała się z nim po parku i poprosiła go, aby przestał się kłaniać — kotom. Nie prosi o zaprzestanie ukłonów przed koniem lub psem, wie że to za trudne, ale czy można się obawiać tak małego stworzonka, jak kotek?
— Można — bo koty, to kozły.
— Nie może kot być kozłem, bo niema rogów.
Zdawało się, że to rozumowanie przekonało Gunnara.
Następnego dnia przechodząc przez kuchnię spotkał kota imość Stawy.
— Ten kozioł nie ma rogów, rzekł śmiejąc się z zadowoleniem.
Przeszedł śmiało obok kota i usiadł przy grającej Ingrydzie.
Po upływie kilku minut począł się niepokoić, wstał, podszedł do kota — i nisko się przed nim skłonił.
Ingryda wzięła kota na ręce i poczęła go głaskać, — Gunnar opuścił kuchnię i przez cały dzień następny nie pokazał się.
Dziewczyna łamała ręce z rozpaczy.
— Dziecko, dziecko, mówiła jej radczyni, robisz te same próby, które ja dawniej robiłam. Zostaw to, bo skończy się na tem, że się przestraszy i zacznie cię unikać. Zostaw go w spokoju. Już i to dobrze, że zdołałaś go w domu zatrzymać. Niech tylko nie odchodzi.
Nie mogła się z tem pogodzić, aby człowiek tak dobry i miły był skazany na wieczną utratę rozumu.
A jakaż będzie jej przyszłość? czyż jej przeznaczeniem jest śpiewanie piosenek warjatowi? Czyż nie nastąpi już żadna zmiana?
Zmęczona graniem, opowiadała Gunnarowi bajki.
Nieraz pośród opowiadania oczy mu się rozjaśniały i robił zupełnie trafne uwagi.
Były to jednakże tylko błyski krótkotrwałe.




Godzina przedwieczorna. Cisza zupełna panowała nad jeziorem, pokrytem sinym lodem. Drzewa na wyspie stały nieruchomo, tworząc ciemne plamy na tle jasnego nieba, gdzie już paliła się zorza wieczorna.
Ingryda szła w stronę jeziora z łyżwami, przewieszonemi przez ramię. Za nią wlókł się odziany w kożuch Gunnar.
Dziewczyna była bladą, zdawała się być zmęczoną, czy też zniechęconą.
Purpurowa zorza coraz bardziej rozlewająca się po horyzoncie, siała radość w około niej, lecz nie było radości w sercu dziewczyny.
Oto miesiąc już mija, gdy poznała w Gunnarze studenta, a wysiłki jej nad uleczeniem go dotąd są daremne.
Lodowate zimno objęło ją wobec pytania, czy nie zamiera jej miłość? Była blizką zapomnienia studenta dla chorego Gunnara. To, co było radośnego w jej uczuciu, zgasło obecnie, pozostał tylko smutny obowiązek. Była blizką rozpaczy. Nie wiedziała, jak postąpić dalej; miała nieraz ochotę porzucić zbyt trudne zadanie.
Mój Boże! Jak pogodzić się z faktem, że on pozornie tak silny i zdrowy, w rzeczywistości jest tak słaby i nieuleczalnie chory.
Zeszli ku jezioru. Ingryda przypasała łyżwy i zeszła na lód. Pociągnęła także Gunnara, lecz gdy stanął na łyżwach, wnet upadł, dowlókł się do brzegu prawie na czworakach. Usiadł na kamieniu nad brzegiem, a Ingryda pobiegła po szklannej tafli.
Naprzeciwko kamienia, na którem siedział Gunnar, leżała mała wysepka, zarosła brzozami: kontury brzóz rysowały się z niezmierną czystością w świetle niezagasłej zorzy. Cieńkie, bezlistne gałązki drzew wdzięcznie odcinały się na purpurowem tle nieba, widzialny stąd krajobraz był uroczy.
Gunnar siedział nieruchomo i błądził oczyma po koronkowych czubach brzóz, po sinym lodzie i ośnieżonych wzgórzach; doskonale znał ten pejzaż. Nie było miejsca w okolicy, któreby tak dokładnie wyryło się w jego pamięci.
Spokój panował nienaruszony, — ani człowiek, ani poryw wiatru nie mąciły tej błogosławionej ciszy. Wieczna trwoga, dręcząca Gunnara znikła, przyczaiła się; mała wysepka nawiała na niego czarowną swą ciszę.
Tyle lat nie zaznał spokoju; manja prześladowcza kazała mu wciąż być na straży przed niewidzialnym wrogiem, wciąż ukrywać się przed nim. Obecnie dusza jego wypoczywała, — nie myślał o niczem. Znajoma okolica obudziła w nim wspomnienia lat dawnych; automatycznym ruchem wstał, przypasał łyżwy i zeszedł na lód. Ślizgał się doskonale, z wielką swobodą, odsunął się daleko od brzegu, nim wzbudziła się w nim świadomość swego czynu.
— Jaki cudny lód! Dlaczego nie przyszedłem tu w dzień? Wczoraj zadługo się ślizgałem, ale teraz nie przepuszczę ani jednego dnia, dopóki jestem wolny.
Ulubiony sport, któremu dawniej namiętnie się oddawał, obudził w nim wspomnienia z czasów studenckich.
Ostatnie lata życia nie istniały dla niego.
Okrążył jezioro szybkim lotem i dobiegł miejsca, skąd widać było dom, zatrzymał się, jak to zwykł dawniej czynić, aby zobaczyć, czy pali się światło w oknie jadalnego pokoju.
— Matka pewnie czeka mnie z kolacją, — niech jeszcze trochę poczeka, lód dziś taki pyszny!
Przyjemne ciepło, wywołane szybkim ruchem i cudny wieczór, wprawiły go w dobry humor.
— Zawsze będę się ślizgał w księżycowe wieczory. Ta cisza, ten zmierzch wieczorny, — nic piękniejszego nie może być na świecie. Nagle przystanął zdziwiony, nie był sam na lodzie. Szybkim ruchem zbliżała się ku niemu sylwetka młodej kobiety.
Pomimo, że Gunnar nie był pewny, czy ją zna, nie mógł się powstrzymać od rzucenia jej kilku słów o lodzie i cudnym wieczorze dzisiejszym.
Nieznajoma dziewczyna widocznie była nieśmiałą, nie przywykła do towarzystwa; nie odpowiedziała mu nic, a na twarzy jej widoczny był przestrach.
Nie chcąc jej przeszkadzać Gunnar skierował się w inną stronę jeziora; miejsca było dostatecznie dla obojga.
Nieznajomą dziewczyną była Ingryda, która o mało nie krzyknęła z podziwu, gdy obok niej przebiegł zręczny łyżwiarz. Jakże był zmieniony! Ruchy wytworne, włosy odrzucone z czoła, wyrażał się językiem człowieka cywilizowanego, niezgrabny chłop dalekarlijski, przepadł bez śladu.
Ingryda zorjentowała się szybko. Pobiegła na brzeg, zdjęła łyżwy i puściła się pędem do domu.
Zadyszana wbiegła do kuchni; z radości nie wiedziała, jakiemi słowy wyrazić dobrą nowinę.
— Imość Stawa, młody pan przyszedł!
W kuchni nie było nikogo, w pokoiku gospodyni również.
Ingryda obleciała cały dom, nie przestając wołać:
Młody pan przyszedł!
W bawialni nareszcie znalazła panią radczynię i imość Stawę. Ze wzruszenia nie mogła znaleźć innych słów, powtórzyła raz jeszcze „młody pan przyszedł“!
Zrozumiano ją. Kobiety stały jak porażone, drżały im usta i ręce. Patrzały na siebie w osłupieniu, nie wiedząc, co czynić im wypada.
Najprzód oprzytomniała matka i cichym głosem wydała kilka rozporządzeń.
— Zapalić świece w pokoju młodego pana. Rozniecić ogień na kominku, przygotować ubranie!
Pomimo, że nie była to pora odpowiednia, imość Stawa nie straciła okazji okazania swej wyższości.
— Na kominku młodego pana ogień nigdy nie zagasa, — rzekła, a ubranie przygotowane czeka jego przybycia.
Ingryda stanęła przy oknie, starając się opanować łkanie, które ją dusiło. Niecierpliwie ocierała oczy z łez, chcąc widzieć, co dzieje się na śnieżnej polanie jeziora.
Nie będzie płakała, a ta cudna noc księżycowa nic przed nią nie skryje.
Otóż on nadchodzi.
— Tam, tam, idzie, patrzcie jak szybko idzie, biegnie prawie, patrzcie!...
Pani radczyni siedzi przy kominku. Nie pragnie widzieć, chce słyszeć. Ruchem ręki nakazuje milczenie Ingrydzie, pragnie usłyszeć dokąd syn jej skieruje kroki. Zgięta naprzód, cała zamienia się w słuch.
Idzie. — Czy zajdzie znów do kuchni? Nie! skrzypią schody pod jego stopami; idzie szybko, przeskakuje odrazu po trzy, cztery stopnie. Czy słyszysz matko? Idzie śmiało, lekko, nie ociężałym, chłopskim chodem. Stuknęły drzwi, — wszedł do swego pokoju.
Pani radczyni osunęła się na oparcie fotelu i zamknęła oczy, rękę wyciągnęła ku Ingrydzie i przycisnęła ją do siebie.
— Moje dziecko, moje dziecko! — powtarzała. Siądź tu koło mnie, musimy być zupełnie spokojne, gdy on tu przyjdzie...
Na stole była przygotowana herbata. Po upływie półgodziny Gunnar wszedł. Z chłopa nie zostało w nim ani śladu, ubranie i ruchy zmieniły go zupełnie; nie okazywał żadnego wzruszenia.
Pani radczyni i Ingryda ścisnęły się mocno za ręce, radość przepełniała ich serca.
— Przyszedłem tylko, rzekł Gunnar, powiedzieć ci dobranoc, kochana mamo, strasznie mnie boli głowa, mam zamiar zaraz położyć się spać.
Pani radczyni nic nie odpowiedziała.
— Czy dasz mi szklankę herbaty? — ciągnął dalej Gunnar, zdziwiony milczeniem matki.
Pani radczyni podeszła do stołu i starając się zapanować nad wzruszeniem, zaczęła rozlewać herbatę.
— Czy płakałaś, mamo, dlaczego jesteś taka smutna?
— Rozmawiałyśmy z moją młodą przyjaciółką o pewnym smutnym wypadku, odpowiedziała matka, wskazując na Ingrydę.
— Ach, przepraszam, nie wiedziałem, że masz gościa, skłonił się przed nią ceremonjalnie, widocznie nie wiedząc, kogo ma przed sobą.
— Widziałem dziś panią na lodzie, rzekł.
Przeszłość dla niego nie istniała, był pewien, że Ingrydę widzi dziś poraz pierwszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: anonimowy.