Cnotliwi/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cnotliwi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1871 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
August Przybycki był człowiekiem, któremu jak wielu innym na tym świecie ludziom, życie nie dotrzymało swych obietnic.
Poszedł niewłaściwą sobie drogą, i nigdy już nie dorósł miary, jaką mu zrazu zakreśliła natura.
Jednego błędu, jednego nieszczęścia wystarczyło aby skrzywić istnienie, które pięknem być mogło.
Artysta z zamiłowania i wykształcenia, do artystycznego zawodu sposobił się przez lata młodzieńcze z miłością, nadzieją, zapałem niewysłowionym. Czuł się dumny i szczęśliwy obranem i wrodzonemi skłonnościami popartem powołaniem; kochał ludzi, świat i sztukę, śnił o sławie i laurach.
Laury te już zbierać począł, już mistrzowska gra jego zachwycała w stolicy tłumy którym dał ją słyszeć; utwory jego pełne natchnienia i młodzieńczego ciepła, rozchodziły się po świecie porywane, sławione.
Zaczęto pisać o nim, znakomici mistrze zwali go bratem młodszym, i dłonie podawali mu z zachętą i sympatją. Przyszłość przed nim jaśniała szeroka, daleka, bo był jeszcze bardzo młodym — miał dwadzieścia dwa lata.
Nagle na drodze jego stanęła kobieta.
Była nią wdowa o dziesięć lat starsza od niego, ale bardzo piękna jeszcze a zalotna, przebiegła, namiętna. Z całą gwałtownością natury płomienistej, a rozhukanej śród burzliwej i samowolnej przeszłości, rozkochała się w młodym artyście — i póty go wabiła połyskami swojej białej twarzy, paliła namiętnym ogniem czarnych oczów, rozwijała przed nim bogactwo kruczych warkoczy, aż uległ kuszeniu rozkochanej zalotnicy — rozszalał na chwilę.
Potem już honor pojąć mu ją kazał za żonę. Uczynił to, i wnet poczuł, że spełnił jeden z tych kroków, które łamią życie.
Anastazja piękną była jeszcze, ale piękność jej miała się już ku schyłkowi. Czuła to, widziała sama, i tem więcej przywiązała się do młodego męża, który ostatnią miał być jej miłością — a zarazem tem straszniej drżała o utratę jego serca.
Ztąd wywiązała się w tej kobiecie szalona zazdrość, zgryźliwa a nierozsądna podejrzliwość, ciągłe wybuchy gwałtownej namiętności objawiającej się rozżaleniem, nie dającem się utulić niczem, bo źródłem jego był brak wiary w samą siebie.
W domu młodego artysty wrzały ciągłe kłótnie, skargi, płacze, i rzucanie się. On szalał cierpieniem, wrzał młodzieńczą niecierpliwością, a natchnienie słabło coraz, i zamierało mu w piersi; ręce odpadały od instrumentu, duch omdlewał. Jemu potrzeba było miłości słodkiej i łagodnej, coby do coraz nowych marzeń kołysała jego artystyczną duszę; towarzyszki rozumnej, której powierzaćby mógł myśli co mu się w głowie roiły; cichego a ciepłego rodzinnego życia, przy którego ognisku podniecałby się wciąż płomień jego serca.
Anastazja dawała mu tylko burze i niepokoje; miłość jej podobną była do rzucania się wściekłej tygrysicy. Życie z nią rodzinne byłoby męczarnią dla każdego, stało się piekłem dla artysty.
Nie miał dla niej nigdy miłości tylko szał. Szał minął, obojętność przyszła. Na widok obojętności tej, kobieta rozszalała jeszcze bardziej — on ją znienawidził.
Znienawidził ją za to, że go pociągnęła w piekło cierpień domowych; a bardziej jeszcze za to, że przy niej utracił to co mu życiem ducha było i przyszłością — natchnienie.
I ona także schła i więdła, trawiona niepohamowanym ogniem który w niej gorzał. Zaczęła chorować, twarz jej okryła się żółtością, czoło porysowało się zmarszczkami, oczy zapadły, i zapłonęły wiecznem wrzeniem wewnętrznem. Potem, w pewną mroźną i wietrzną noc zimową, porwana dzikiem uniesieniem zazdrości i podejrzenia, wypadła z mieszkania nagiemi stopy, i przewiewną okryta bielizną; owiał ją w bramie domu silny podmuch wichru, i upadła bezwładna na ręce ścigającej ją sługi. Kiedy August wrócił do domu, znalazł ją nawpół zdjętą paraliżem.
Na widok niezmiernego nieszczęścia które ją dotknęło, nienawiść zniknęła w jego sercu, a zastąpiła ją litość, i silniejsze jeszcze od niej poczucie obowiązku. Wszystkie środki na jakie tylko zdobyć się mogła sztuka lekarska, przyzwał do łoża nieszczęśliwej żony — ale nadaremnie. Paraliż okazał się nieuleczonym; do niego przyłączyło się mnóstwo innych chorób targających i dręczących to biedne ciało, w którem nieprzestała jednak mieszkać nieposkromiona, burzliwa dusza.
I odtąd Anastazja zasiadła u domowego ogniska Augusta na wpół bezwładna, zżółkła, zeschła, wyniszczona, — a wciąż wyrzucająca na niego żuzle z wulkanu, który nie przestał płonąć w jej piersi.
Oprócz tego, nędza w dom zawitała. August nie był bogaty, i Anastazję wziął ubogą. Niewielkie zasoby jakie posiadał wyczerpały się w dwóch latach bezczynnego życia, i na bezskuteczne ratowanie chorej kobiety. Przyszedł dzień w którym młody artysta zamiast śnionych niegdyś laurów i bogactw, ujrzał przed sobą możebną śmierć głodową.
Ale podniósł dumnie czoło. Uczuł, że bądź co bądź, oprócz własnego życia niósł na swojej odpowiedzialności byt kobiety dotkniętej nieszczęściem, a której egzystencją przyjął na swoje barki. Porzucił sztukę która mu nie dawała już natchnienia ni chleba, i rzucił się w urzędniczy zawód.
Zdolny i otwarty jego umysł, umiał sobie i tam utorować drogę. Zdobył wkrótce byt i położenie, ale młodzieńcze struny jego piersi pękały jedna po drugiej śród łamania się z trudnościami pracy, do której się nie sposobił wprzódy, z którą się nie zrósł, która mu suchą i wstrętną była. A dawne anioły jego młodości, które mu nad głową śpiewały niegdyś pieśni cudowne, i coraz nowe dumy, a melodje poddawały mistrzowskim palcom jego, odlatywały odeń coraz dalej — i darmo je pochwycić, zatrzymać przy sobie pragnął. Znikały i rozwiewały się w prozie walki o byt codzienny, w głębokim niesmaku płynącym z domowego nieszczęścia.
Któż zdoła określić straszny proces psychiczny, odbywający się w duchu człowieka który widzi, że chybił powołaniu swemu, że skłamał prawdzie jaka w nim leżała; że mogąc być olbrzymem stał się karłem; będąc wezwanym do zdziałania wielkich rzeczy na właściwej sobie drodze, zszedł na tę, która mu nie była przeznaczoną, i na której wytworzyć mógł tylko dach nad własną głową, i kawał powszedniego chleba dla siebie!
Ten tylko pojmie w całej rozciągłości nieszczęście to, kto był twórcą a stał się machiną, był mistrzem a został wyrobnikiem. Posiadać natchnienie i utracić je, to rzecz okropna! Jestto śmierć głodowa, tylko sroższa, powolniejsza niż ta, jaką człowiek z braku chleba kona. Tam ciało — tu duch umiera z głodu.
August przestał być artystą, i czuł że być nim przestał.
Rozpaczał zrazu, szalał z bólu, pełną piersią przyzywał ogień który z niej uciekał — potem uspokoił się, zmężniał, zrósł ze swym losem, ale nigdy się nie zrezygnował.
Nie mógł zapomnieć o świetnym błysku swej młodości; nie mógł z piersi wyrwać tęsknoty za rozkoszą tworzenia, ni żalu po zgasłych nadziejach swoich.
Milczał ale marzył, i tęskniąc ciągnął ciężką taczkę żywota.
Tak minęło lat ośm — długich lat dla Augusta, ciągłych prób, walk zewnętrznych i wewnętrznych. Aż przyszła pora że uczuł głębokie zmęczenie życiem; gorycz wjadała się mu w piersi — wypędzał ją ale wracała i stawała się mu ciągłą towarzyszką. Pochyliło się dumne czoło jego, usta złorzeczenia na ślepy a niesprawiedliwy los wyrzuciły, i stanął u tego kresu, do którego gdy dochodzą nieszczęśliwi ludzie, biada im! stają się z nich pijacy, gracze, łotry.
Czuł niepohamowaną żądzę wrażeń gwałtownych, wstrząsających, śród których zapomniałby o sobie, przeszłości swej, teraźniejszości, przyszłości — o tem co mógłby mieć, a co utracił, o tem, o czem śnić nie przestawało serce młode. Czuł tę potrzebę, a złe nałogi niosące wrażenie w darze nieszczęśliwym, wabiły go coraz ponętniej. Jeszcze krok jeden, a wpadłby w otchłań moralnej zaguby.
W tejto porze otrzymał posadę w X., i przybył tam ciągnąc za sobą cały ciężar swego losu. Nie znał nikogo z mieszkańców miasta, i obojętnem mu to było, bo oddawna prowadził życie pustelnicze prawie. Trudna praca pochłaniała go; lękał się, by śród ludzi bardziej nie rozbudzić targań swych i żalów.
Miał wtedy lat trzydzieści, ale zdawało mu się że przeżył dwa razy tyle.
Zżółkły szkielet kobiecy który siedział przy jego ognisku domowem, rzucał na niego tchnienia starości, znużenia, goryczy.
I w tejto także porze wzrok jego zatrzymał się raz na przechodzącej mimo okna jego postaci kobiecej, i ścigał ją póki nie znikła; ścigał jeszcze gdy znikła, migocące odblaski jej powłoczystej sukni.
Ujrzał ją raz drugi i trzeci i czwarty, i widywał ją co dnia, to w oknie otwartem, to a ulicy; a gdy ją widział, zdawało mu się że śni, że jest jeszcze młodym artystą o czole marzącem i piersi niedotkniętej cierpieniem. Czuł że fale ożywczego ciepła przenikały go na wskróś, że cóś w nim tworzyło się wówczas, coś mu szeptało, śpiewało do ucha. Złe myśli i pociągi odleciały, jak zaklęte — a z wezbraną piersią codziennie oczekiwał chwilki, tej chwilki krótkiej jak mgnienie oka, w której ją spostrzegał.
I dnia pewnego gdy ona przeszła mimo okna jego mieszkania łabędzim swym krokiem, poważna jak kobieta, spokojna jak dziewica; objął oczami płowe jej warkocze, puścił wzrok za falującym krańcem jej sukni — potem usiadł przed instrumentem, i grać zaczął.
Zaczął grać — i nagle posłyszał dawne anioły swoje śpiewające mu nad głową melodje cudowne. Powróciły! tworzył! znowu tworzył! natchnienie pierś mu przepełniło — był artystą, odrodził się!
Jak długo i co grał, sam nie wiedział; ale gdy ocknął się z zachwytu, poczuł dla tej nieznajomej prześlicznej dziewicy wdzięczność niezmierną za to, że słodką postacią swą odpędziła odeń złe duchy i ogień który był zagasł, przywołała do serca.
I byłby upadł przed nią na kolana, jak przed świętą, i byłby ucałował skraj jej szaty!
Znowu widywał ją codziennie, ale zdaleka, na mgnienie oka zawsze. To mu starczyło.
W piersi wrzał mu wulkan cały niezużytych, tęsknotą długą i pragnieniem roznieconych uczuć, ale myśli miał czyste jak dziecko.
Gdy spostrzegał ją, zaledwie śmiał wzrokiem zawisnąć na jej wyniosłem, marzącem czole, albo spojrzeniem ogarnąć płową jej koronę z warkoczy. Nie wiedział nawet dobrze czy ona go spostrzegała — czuł tylko, że tak być musiało. Przeczuwał jej rumieniec gdy szła mimo niego, i sam bladł od przyśpieszonego ruchu krwi co mu do serca zbiegała.
Wiedział że imię jej Wanda, ale w myśli nazywał ją swoim „słowikiem podniebnym“ i „gwiazdą nieznaną“, bo słała mu z góry co wieczór pasma słodkich melodij, a świeciła przed nim dniem i nocą choć jej nie znał.
Jakiem było to uczucie, które w nim dla niej istniało? jakie miało nazwanie w ludzkiej mowie? zkąd powstało? dokąd dążyło? Ani wiedział o tem, ani się o to pytał siebie, ani z tego co czuł sprawę chciał zdawać przed sobą. Byłto świt, błyskawica, przemknienie anioła po ciemnem jego niebie, pasmo promieni przerzynające jego mglistą drogę.
Dobrze mu było, pierwszy raz dobrze oddawna; nie chciał się budzić, nie pytał o nic.
Pewnego dnia grać zaczął, i znowu usłyszał obok siebie śpiewające dobre dawne anioły swoje. Grał i tworzył, a z tonów wychodzących mu z pod ręki upleciona, wyłaniała się przed nim coraz wyraźniej postać nieznanej dziewicy. I ujrzał naprzód kibić wysmukłą, gibką, niby dzika wśród gaju brzezina; potem słodkie lica zajaśniało jak lilji śnieżnej kielich; płowe włosy rozpromieniły się nad czołem z marmuru, i drobne białe ręce przycisnęły pierś falującą. I całe to cudowne zjawisko uniosło się przed nim w powietrzu oblane powodzią muzyki, chyląc się i pływając w tonach niby sennie rozmarzone. Nagle — z pod dłoni jego wypłynęły akordy dziwnej treści; była w nim boleść, szczęście, modlitwa, i żal bez granic. Zjawisko promienne zadrżało — pochyliło się, rozplotły się i wyciągnęły drobne ręce, a słodkie różane usta szepnęły: Auguście!
August jęknął i grać przestał, bo ręce mu opadły bezwładne. Zamyślił się potem, roztęsknił, i ból w sercu poczuł — ból wielki!
W parę dni potem August po raz pierwszy zblizka spotkał Wandę, i po raz pierwszy przemówili do siebie, stojąc nad brzegiem przepaści.
Po raz pierwszy przemówili do siebie stojąc nad brzeiem przepaści, ale nie widzieli że to przepaść... Słyszeli tylko szum srebrzystych na dnie strumieni, a konary sosnowego boru podniebną pieśń nad ich głowami śpiewały... Pośrodku urwiska, w gruppie gęstej zieleni, błyskał wprawdzie przed nimi krzyżyk biały; ale nie pamiętali że jest on godłem cierpienia — widzieli w nim tylko znak wiary...
Nie pytali siebie zkąd im przyszło to piorunne wrażenie, jakie uczuli spotykając się tak nagle oko w oko; ani pomyśleli o tem, jakich uczuć zaczątkiem to wrażenie było.
I mogłaż ona myśleć w owej chwili, kim on był i mógł być dla niej? — jakiem było położenie jego według zwyczajnych warunków tego świata?
I mógłże on wtedy przypomnieć sobie swoje kajdany, i pomyśleć, że one mu ją czynią niedosięgłą jak gwiazdy, niepochwytną jak woń lilji?
Nie. Oboje artyści, poeci i marzyciele, nie tknęli myślą zwyczajnego biegu spraw ludzkich; wszelka rachuba i obawa o przyszłość daleką była od nich.
Nie znając się przeczuli siebie, pochwycili się w objęcia duszami, a o uścisku rąk, nawet nie pomyśleli jeszcze. Dalecy od siebie jak dwa obłoki, które przegradza firmament cały, czuli przecież, że się posiadają wzajem na mocy nieśmiertelnego prawa miłości duchów, i tych attrakcij niezmierzonych a niepojętych, co unoszą się ponad ziemskiemi prawami i sądami, a same w sobie są prawdą wiekuistą. W piersi przecież Augusta zadrgało nie wyraźne przeczucie bólów niezmiernych, ale zarazem niewyraźny również głos w nim się odezwał: niech boli serce i niech pęknie, ale niech czuje!
Bywają w życiu pewnych ludzi epoki, w których czepiają się oni bólu nawet i cierpień jak deski zbawienia, byle ich one uniosły ponad warunki otaczającego bytu, i uchroniły od snu apatji, lub sroższego jeszcze nadeń zwątpienia o wszystkiem.
Przyszedł więc dzień w którym Wanda przestała być dla Augusta „gwiazdą nieznaną“; wstąpił ku niej kierowany spuszczającemi się ku niemu promieniami jej lica.
Pani Apolonja mówiła tym razem prawdę w pobożnych opowiadaniach swych o młodej parze. August zaczął bywać w domu Wandy i jej matki.
I widywali się codziennie, już nie na mgnienie oka jak wprzódy, ale po godzin kilka; a gdy pożegnali się braterskiem rąk uściśnieniem, długo jeszcze potem dwa okna ich, same jedne oświetlone i czuwające śród ciemnych i uśpionych otaczających okien, błyszczały słabem światłem, i zdawały się śród ciszy nocnej wieść z sobą tajemniczą rozmowę. Pośrodku ulica mroźna i cicha zapadała między niemi niby przepaść.