Człowiek śmiechu/Część druga/Księga druga/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY
Ursus mędrzec daje się powodować Ursusowi poecie.

Wtem weszła Dea; spojrzał na nią i już nie widział na świecie nic więcej. Takie to są figle miłości; można chwilowo ulegać nawałowi Bóg wie jakich myśli, ale za ukazaniem się ukochanej kobiety pierzcha wszystko, co tylko nie jest w bezpośrednim związku z jej obecnością; a ona ani się nawet domyśla, że może świat jakiś cały w tobie zdmuchnęła.
Zaznaczmy tu jeden szczegół. Od dawna już w „Zwyciężonym zamęcie“ wyraz monstro, zastosowany do Gwynplaina, wielce raził ucho Dei. Zdarzało się, że niekiedy, zamiast mu dawać tę nazwę, próbowała zcicha zastąpić ją wyrazem quiero, co znaczy: tak chcę. Ursus rad nie rad znosił z niejaką niecierpliwością to przerobienie utworzonego przez siebie tekstu. Nieraz jednak korciło go powiedzieć Dei to, co za dni naszych spotkało Vissota od Moëssarda: „Waćpanna ubliżasz sztuce.“
„Człowiek śmiechu“. Taką to nareszcie formę przybrała rozgłośna sława Gwynplaina. Właściwie jego imię, powoli w niepamięć puszczone, wreszcie zupełnie znikło pod tem przezwiskiem, podobnie jak twarz jego dawna pod urobionem wykrzywieniem śmiechu. Tak więc i popularność Gwynplaina, podobnie jak i twarz, maską się stała.
Z tem wszystkiem, imię jego świetniało wołowemi głoskami na ogromnym arkuszu, przylepionym zprzodu Green-Boxu; napis zaś cały brzmiał, jak następuje:
„Tu można oglądać niejakiego Gwynplaina, porzuconego na opatrzność boską w wieku lat dziesięciu 29 stycznia 1690 roku przez niegodziwców comprachicosów na wybrzeżu Portlandzkiem, który to Gwynplaine, z małego stawszy się wielkim, obecnie znany jest i podziwiany pod nazwą:

Człowieka śmiechu“.

Życie tej garstki hecarzy było niby pobytem trędowatych w otoczeniu z kwarantanny, raczej zaś istnieniem wybranych w zaczarowanej atlantydzie. Cechował je dnia każdego nagły przeskok z jarmarcznego najhałaśliwszego jak być może pokazu do najbardziej oderwanego bytu. Co wieczora najzupełniej znikali ze sceny świata. Byli to niejako umarli, którzy sobie odchodzili z ziemi, mając się znowu odrodzić nazajutrz. Komedjant to niby latarnia morska, wirująca na osi, raz błyskająca, to znowu zapadająca w ciemności; dla ogółu patrzących istnieje on tylko jako widziadło, a raczej światłość, w przerwach oglądana.
Po jarmarcznym gwarze następowała cisza klasztorna. Natychmiast po skończeniu widowiska, podczas kiedy rozpływający się tłum ciekawych, gubiąc się w zakrętach ulicznych, oznakami zadowolenia dawał jeszcze znaki życia, Green-Box wciągał w siebie swoją estradę, niby most zwodzony, i wtedy jakbyś nożem przeciął wszelki dalszy z rodzajem ludzkim stosunek. Zostawał po jednej stronie świat szeroki, po drugiej owa buda szczelnie zamknięta; a jednak w budzie tej mieszkała i swoboda, i spokojne sumienie, i odwaga, i poświęcenie, i niewinność, i szczęście, i miłość — słowem, na niebie jej cichem iskrzyły się wyraźnie wszystkie gwiazdy błękitu.
Widząca ślepota i ukochana szpetność zasiadały wtedy obok siebie, zaplatając sobie dłonie, dotykając się skrońmi, i w upojeniu szeptały z sobą po cichu.
Przedział środkowy miał dwa przeznaczenia; dla widzów był sceną, dla aktorów zaś jadalną komnatą.
Ursus, wiecznie rad porównaniom, korzystając z tej dwustronności celów, zwykł był przedział środkowy Green-Boxu nazywać arradashem z chaty abissyńskiej.
Po obliczeniu wpływu dziennego zasiadano do wieczerzy. W miłości wszystko jest idealnem, stąd nawet jedzenie wspólne przedstawia tyle słodkich a ukradkowych powodów do zbliżenia, że wreszcie każdy kąsek chleba pocałunkiem się niemal staje. Pije się wtedy piwo czy wino z jednego kubka, podobnie jakby się piło rosę z kielicha tej samej lilji. Dwie dusze u jednej wspólnej biesiady tyleż rozwijają wdzięku, co dwoje ptasząt, karmiących się nawzajem. Gwynplaine posługiwał Dei, krajał jej, nalewał, zbliżał się do niej więcej, niż było potrzeba.
— Niech go tam! — mruczał Ursus, uśmiechając się wbrew swojej woli.
Tymczasem pod stołem wilk dogryzał swoje kości, niewiele się troszcząc o co więcej. Vinos i Fibi wraz ze wszystkimi zasiadały do wieczerzy, nie będąc wszakże na zawadzie. Dwie te włóczęgi, przez pół dzikie, przez pół ogłupiałe, z sobą tylko i to po cygańsku rozmawiały.
Po wieczerzy Dea oddalała się do swojej przegrody, kędy udawały się za nią Fibi i Vinos. Ursus szedł uczepić Homa na łańcuchu, Gwynplaine zaś, z kochanka stajennym się stając, konie opatrzyć, podobny w tem do bohatera Homerowego, lub któregoś z rycerzy Okrągłego stołu. Około północy wszystko już spało, z wyjątkiem wilka, który, przejęty ważnością swoich obowiązków, kiedy niekiedy otwierał choć jedno oko.
Nazajutrz rankiem znowu się schodziła gromadka; śniadanie składało się zwykle z szynki i herbaty, która już około roku 1678 weszła była w Anglji w powszechne użycie. Poczem Dea, zwyczajem hiszpańskim, a głównie z porady Ursusa, który ją uważał za nadto wątłą, spała jeszcze godzin parę, podczas kiedy Gwynplaine i Ursus załatwiali wszystkie drobne czynności gospodarstwa, nieodłączne od koczującego ich życia.
Rzadko się zdarzało, ażeby Gwynplaine oddalał się gdzie z Green-Boxu, wyjąwszy chyba w odludnych jakich pustkowiach. W miastach zaś wychodził chyba nocą, i to w kapeluszu mocno nasuniętym na czoło, ażeby ile możności twarz jego nie spowszedniała.
Całkiem odkrytym widywano go tylko na scenie.
Zresztą, coprawda, Green-Box nawet niezbyt często większe miasta nawiedzał, i to do tego stopnia, że Gwynplaine, mając już skończonych lat dwadzieścia cztery, w życiu swojem zaledwie miał sposobność oglądać pięć głównych grodów portowych. Pomimo to sława jego coraz się bardziej rozszerzała. Pomału poczynała już wypływać ponad powierzchnię motłochu, a nawet sięgać coraz wyżej. Pomiędzy lubownikami dziwowisk jarmarcznych, ubiegającymi się za osobliwością i wogóle wszystkiem, co niezwykłe, krążyły wieści, że gdzieś, w nieustającej włóczędze, raz tu, to znowu owdzie, istnieje jakaś twarz jedyna w swoim rodzaju. Mówiono o tem, szukano tego, wypytywano się: — Gdzie to jest? — Koniec końcem, człowiek śmiechu stawał się nie żartem sławny po świecie. Z tych powodów spływał także blask niepowszedni na ów „Zamęt zwyciężony“.
Do tego stopnia, że dnia pewnego Ursus w uniesieniu pychy rzekł stanowczo:
— Trzeba się będzie udać do Londynu.

KONIEC TOMU DRUGIEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.