Człowiek śmiechu/Część druga/Księga szósta/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Co odludek mówi.

Spostrzegłszy Gwynplaina znikającego w drzwiach więzienia Southwarku, Ursus zdrętwiał w swojej kryjówce. Długo mu jeszcze brzmiało w uszach zgrzytanie zamków i wrzeciądzów, wyglądających niby radosne wycie więzienia, pochłaniającego nędzną ludzką istotę. Czekał jeszcze czas jakiś. Ale na co? Wyglądał jeszcze. Ale czego? Te drzwi nieprzebłagane, raz się zatrzasnąwszy, niezaraz się otwierają; drętwieją one swoją zastałością w ciemnościach, i skutkiem tego ruchy mają nader trudne, zwłaszcza ilekroć idzie o wyswobodzenie; wejść niemi i owszem, ale wyjść to co innego. Ursus wiedział o tem dobrze. Przestać jednak wyczekiwać niezawsze od woli naszej zależy; czekasz nieraz mimo twej chęci; czyny, które spełniamy, wywiązują z siebie pewną nabytą rozmachem siłę, która trwa nawet dłużej od przedmiotu jej działania, która nas owłada i trzyma w swojej mocy, długo jeszcze zmuszając lgnąć do tego, co jest odtąd bezcelowem. Bezpożyteczne to całkiem czatowanie, niedołężne stanowisko, przez które mniej więcej każdy z nas przechodził przy sposobności, czysta czasu strata, przykuwająca całą uwagę do rzeczy zdawna znikłej bez śladu! Niema człowieka, któryby się wybiegał od podobnie bezwiednych wrytości. Upierasz się przy tem z pewną roztargnioną zawziętością. Sam nie wiesz, czemu się trzymasz miejsca, w którem stoisz, a jednak się go trzymasz uparcie. To, coś czynnie rozpoczął, biernie ciągniesz dalej. Jest to wyczerpująca wytrwałość, z której wychodzisz przygnębiony. Ursus, jakkolwiek niezbyt podobny do innych ludzi, niemniej przecież, jakby pierwszy lepszy przechodzień, stał przygwożdżony do miejsca; w połowie dumanie to sprawiało, w połowie wyczekiwanie, w które nas wtrąca wypadek, dziwnie nam będący panem, podczas gdy sami najmniejszej nie mamy nad nim władzy. Z kolei opatrywał to jedną stronę ulicy, to drugą, to wysoki mur, to niski, to drzwi, ponad któremi tkwiła szubieniczna drabina, to znowu te drugie, z których patrzała trupia głowa; niejako wzięty był w kleszcze, z więzienia złożone i cmentarza. Zaułek ten bezludny tak dalece niemal przechodniów nie miał, że przynajmniej nikt tam nie zauważył Ursusa.
Wyszedł wreszcie ze swej skrytki przypadkowego posterunku, gdzie był szyldwachem, i począł się oddalać wolnym krokiem. Dzień się już miał ku schyłkowi. Chwilami zwracał jeszcze wzrok w stronę tych drzwiczek straszliwych, poza którem i Gwynplaine mu zniknął. Oko jego miało wyraz szklisty i głupowaty. Doszedłszy do końca uliczki, zapuścił się w inną, z tej znowu w inną, i tak dalej, kierując się przeczuciowo pośród dzielnicy, którą po raz pierwszy przebył kilka godzin temu. Odwracał się poza siebie, jakkolwiek od dawna już niewiedzieć ile przeszkód zasłoniło mu nawet ulicę, na której się znajdowało więzienie. Stopniowo, coraz się więcej zbliżał do jarmarcznego targowiska. Zaułki, do niego prowadzące, były raczej odludnem i ścieżkami, wijącemi się pośród murów ogrodowych. Szedł przygarbiony wzdłuż opłotków i ponad dołami. Ale nagle zatrzymał się, wyprostował i zawołał:
— Ha! Tem lepiej!
Jednocześnie dał sobie dwa razy pięścią w głowę, jak człowiek, który sądzić zaczyna rzeczy ze zdrowszego nieco stanowiska.
Poczem jął mruczeć, jak mu to zwykłem było:
— Dobrze! Dobrze mu tak! Ach, oberwaniec! Zbójca! Hultaj! Ladaco! Bajdała! Głupi! Toż nie co innego, jak jego ozór przeklęty tam go zaprowadził! Tak, tak, to krnąbrność tej bestji narobiła całego bigosu! I to ja takiego u siebie miałem! Ale już go nie mam. To całe moje szczęście. Dopieroż mi napędził pietra. Aż nareszcie wpadł ptaszek w samotrzask. Ha, tem lepiej. Niech żyją wyborne prawa! I to ja takiego wyhodowałem. Czy to warto? I jemu to było wdawać się w gawędy! I to o czem? O urządzeniach społecznych. No, proszę, o urządzeniach społecznych z powodu nędznego groszaka. Albo jest jaka władza, albo jej niema. Wyrzekał na podatki, na biednych, na lud, na wszystko to, co go nie obchodzi! Złośliwie mówił o miedziaku królewskim! Obraził liard Jej Królewskiej Mości! Farthing to to samo co królowa! Święte wyobrażenie majestatu, do pioruna! Czy jest królowa, czy nie? Wszystko się w państwie trzyma. Trzeba to wiedzieć. Ja wiele żyłem, wiele widziałem. Powiedzą mi: więc się wyrzekasz polityki? Polityka, moi mili, dbam o nią tyle, co o szorstką szerść osła. Żyłem ja kawałek czasu; znam się na rzeczach tego świata. Raz dostałem laską po grzbiecie od niejakiego baroneta. Powiedziałem sobie: mądrej głowie dość na słowie; i wszelkie w tym względzie uwagi schowałem aż na samo dno kieszeni. Lud ma tylko jednego miedziaka, królowa go bierze, lud dziękuje. Nic nad to prostszego. O wszystko inne niech się troszczą lordowie. Tego błazna Gwynplaina na dwa spusty zamknięto? Cóż mocniej zasłużonego? Cóż prawniejszego? Cóż wyborniejszego? Sam sobie piwa nawarzył. Trzymaj język za zębami, kochanku. Czyś to ty lord, ośle głupi? Więc też wapentake łapą go dotknął, strażnik bezpieczeństwa w opiekę wziął, aż wreszcie szeryf za kołnierz porwał. W tej chwili dopieroż go tam obskubywać musi ów poważny urzędnik w czepcu na mądrej głowie.
Taki to ci się dopiero dobierze do zbrodni! Zapadła klamka! Już po tobie, serdeńko! Tem gorzej dla niego — tem lepiej dla mnie. Mocno się z tego cieszę. W istocie, co to było za głupstwo z mojej strony brać do budy tych dwoje małych włóczęgów. Tak nam dobrze było we dwóch, mnie i Hornowi. Poco się to psiarstwo do mnie przywlekło? A jakżeż na nich chuchałem, gdy byli mali! Ileż to czasu się z nimi wlokłem w mojej budzie! Piękny uczynek! On potwornie brzydki, ona ślepa na oba oczy! I pozbywaj się tu wszystkiego! Ileż to dla nich najadłem się głodu! I to rośnie i kocha się! Zaloty kalek, oto do czegośmy doszli. Ropucha i kret, idylla. I miałem to we własnym domu. Prędzej czy później, sprawiedliwość się w to wdać musiała. Ten brzydal przeklęty wmieszał się w politykę. I oto pozbyłem się go łatwym kosztem. Kiedy wapentake przyszedł, sam nie wiedziałem, dlaczegom zgłupiał; teraz widzę, że to było ze szczęścia. Bo przecież wcale mi się to nie przyśniło. Trudno o coś rzeczywistszego. W istocie, możnaby rzecz tę namacać palcem. Gwynplaina zapakowano do ciupy, jak Pan Bóg przykazał. Jest to zrządzenie Opatrzności. Mocnom ci wdzięczny za to, łaskawa pani. Ten koczkodan utrapiony, który głupiem swojem bajaniem niepotrzebnie tylko ściągnął baczność władzy na mój zakład i niemal wydał zwierzchności biednego mojego wilka! Bądź zdrów, mości Gwynplainie. Za jednym razem pozbędę się obojga. To tak, jakby kto jednym kamieniem nabił dwa guzy, gdyż Dea z pewnością tego nie wytrzyma; kiedy już nie będzie przy niej Gwynplaina, nie będzie miała potrzeby żyć na świecie. Jestem pewny, że powie sobie wtedy: — Aja tu poco? — I wyniesie się własnym kosztem. Ha! Szczęśliwa droga. Idźcie do djabła oboje. Nigdy ja ich bardzo nie kochałem, coprawda. Zdychaj sobie, mościa Deo. Ha, ha! Co ja też dziś mam uciechy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.