Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział trzynasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Orka znalazła się znowu na łasce ciemności, pośród tej niezmierzonej pomroki.
Matutina, wymknąwszy się Casquetom, mknęła szybko z fali na falę. Wytchnienie, ale wśród zamętu.
Przez wiatr pchana zukosa, targana tysiącznemi zwrotami bałwanów, odtwarzała sobą wszystkie szalone wy bryki odmętu. Nie posiadała już ruchu wpodłuż statku, co jest groźną zapowiedzią konania. Pływające czerepy umieją się tylko chwiać z boku na bok. Ruch podłużny oznacza jeszcze gorączkowe wysilenia walki. Mając rudel, można się jeszcze podtrzymywać na wietrze.
W czasie nawałnicy, a zwłaszcza podczas śnieżnej zamieci, morze i noc zwykły się wreszcie spływać z sobą i kojarzyć tak, że wyglądają już tylko jakby jedna wspólna chmura dymu. Mgła, tuman, podmuchy, pędy we wszystkich kierunkach, nigdzie punktu oparcia, nigdzie miejsca wytchnienia, nigdzie chwili spoczynku, wiekuiste poczynanie, wiekuiste wdzieranie się, wyłom po wyłomie, nigdzie widnokręgu, wszędzie głębokie zapadlisko czarne; orka ślizgała się po tem wszystkiem.
Wyplątać się z Casquetów, wymknąć się podwodnej rafie, było to dla rozbitków nielada zwycięstwem. Ale nadewszystko osłupieniem. Nie wydali ani jednego okrzyku radości; na morzu nie popełnia się dwa razy podobnej nierozwagi. Rzucić wyzwanie tam, gdziebyś nie potrafił rzucić ołowianki — to nie żarty.
Odepchnąć od siebie skałę, było to dokonać niepodobieństwa. Na samą myśl o tem, ludzie ci kamienieli. Zwolna wszakże poczynali nabierać otuchy. Takie to są, nie umiejące zatonąć, złudzenia duszy. Niema rozpaczy, któraby w najostateczniejszej chwili nie dostrzegała ponad głębiami otchłani niewypowiedzianego uroku brzasków nadziei. Nieszczęśliwi ci radzi byli wszelkiemi sposobami wmówić w siebie, że są ocaleni. Uczyły się wymawiać słowo to usta ich duszy.
Ale nagle przed nimi ciemności pociemniały mocniej jeszcze. Po prawej stronie odkreśliła się wyraźnie, wybiegła w niebo i spiętrzyła się na tle mglistem ogromna bryła nieprzenikliwa, prostopadła, o kantach równo ściętych, niby wieżyca, dźwigająca się z otchłani.
Spojrzeli na nią osłupiali.
Wicher gnał ich prosto w tę stronę.
Nie wiedzieli, co to było. Była to skała Ortachu.