Człowiek śmiechu/Część pierwsza/Księga druga/Rozdział dwunasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tajemnicze to szyderstwo, z całą jego goryczą, nieszczęśliwi rozbitkowie Matutiny w utrapieniu swojem aż nadto zrozumieli. Ukazanie się latarni zrazu ich pokrzepiło, ale natychmiast potem przygnębiło.
Nic do zrobienia, nic nawet do usiłowania. To, co powiedziano niegdyś o królach, da się przystosować do morskiej toni; jest się ich ludem; jest się ich zdobyczą. Cobądź im przez głowę przejdzie, wszystko to wycierpieć trzeba.
Wicher północno-zachodni pędził orkę wprost na Casquety. Nie było rady. Ani sposobu się oprzeć. Szybko leciano zukosa wprost na skałę. Dno coraz bliżej podchodziło pod statek; ołowianka, gdyby podobna ją było w jakibądź sposób zapuścić, nie wykazałaby więcej jak kilka sążni. Już się rozbitkom słyszeć dawało przygłuszone przepadanie odmętu w podwodnych zapadlinach, wchodzących daleko w głąb skały. Już nawet rozróżniać mogli popod latarnią samą niby szczelinę ciemną, zapadającą w przepaść pośród dwóch wałów z granitu, zacieśnioną szyję tej straszliwej przystani zgonu, na której dnie zawczasu mniemano spostrzegać stosy kościotrupów ludzkich i liczne czerepy zatopionych statków. Była to raczej czeluść jaskini, niżeli w jakibądź sposób wejście do portu. Uszu ich dochodziło już nawet trzaskanie ogniska w jego klatce kratowanej; dziko-czerwona pożoga obrzucała światłem zarysy burzy, odblaski płomienia w latających kłębach gradu zamącały szarą jednostajność mgły; walczyły z sobą wijące się czarne tumany i skręty czerwonawego dymu; wąż przeciw wężowi; wyszarpywane żagwie leciały z wiatrem, co widząc, białawe płaty śnieżycy zdawały się co tchu rozpierzchać wobec tego nagłego napadu iskier. Zarysy skał podwodnych, zrazu niewyraźne, teraz dokładniej występowały na widownię, ze wszystkiemi swemi zapadliskami, ostrzami, grzebieniami i igłami. Wyskoczne części uwydatniały się żywemi purpurowemi odkreśleniami, pochyłości zaś krwawem osuwaniem się ogniowych blasków. W miarę zbliżania się, cała wypukłość groźnej rafy wzrastała i dźwigała się w powietrze, z każdym krokiem groźniejsza.
Jedna z kobiet, Irlandka, drżącemi rękoma przebierała różaniec.
W braku patrona, który był sternikiem, pozostał przywódca gromady, będący kapitanem. Wszyscy Baskowie znają na palcach tak góry, jak morze. Zuchwali są ponad przepaściami i radzić sobie umieją w najcięższych przeprawach.
Statek niemal już dotykał straszliwego kresu. Nagle znalazł się już nawet tak blisko wielkiego północnego cypla Casquetów, że w jednej chwili ten ostatni zasłonił latarnię. Jego już tylko widziano przed sobą, a światłość poza jego grzbietem. Skała ta groźna, z pośród mgły występująca, wydawała się podobna do ogromnej czarnej kobiety, mającej czepiec z płomienia.
Osławiona ta skała nazywa się Bibletem. Podpiera ona od strony północnej potężną bryłę skalną, która inne znowu urwisko, zwane Etacq-aux-Guilmets, podtrzymuje od południa.
Przywódca popatrzał na nią i zawołał gromkim głosem:
— Hej! Kto chce na ochotnika z liną do tej skały? Czy jest tam kto, coby umiał pływać?
Nikt nie odpowiedział.
Nikt na całym statku nie umiał pływać, nawet majtek żaden; nieumiejętność zresztą bardzo się często zdarzająca pomiędzy ludźmi, skądinąd oswojonymi z morzem.
Kawał bala, niemal już całkiem oderwanego od boku pomostu, kołatał się na brzegu statku! Przywódca schwycił go silnie obiema pięściami i zawołał:
— Dalej! Pomagać mi!
W mgnieniu oka oderwano ów dyl. Można było teraz zrobić z nim, co chciano. Z broni odpornej stał się teraz zaczepną.
Był to potężny kawał drzewa z czystego rdzenia dębowego; zdrowy i silny, zdolny służyć w potrzebie równie jako narzędzie zaczepne, jak i za punkt oparcia; dźwignia przeciw ciężarowi, taran przeciwko wieży.
— Baczność! — zawołał wódz.
Na te słowa, sześciu z pomiędzy osady statku, przyparłszy się schyleni do kawała kłody pozostałej od wyrąbanego masztu, podnieśli na ramionach potężną belkę i wystawili ją poza obręb statku, utrzymując prosto, jakby dzidę, mającą ugodzić w lędźwia skały olbrzyma.
Robota była dziwnie niebezpieczna. Chcieć dać kułaka górze wielkie to zuchwalstwo. Tych sześcioro ludzi mogło być jak nic rzuconych w wodę od samego wstrząśnienia.
Takie są urozmaicenia w zapasach z nawałnicą. Po tumanach rafa podwodna; po podmuchach wichru bryła granitu. Z kolei masz tam do czynienia, to z czemś nieujętem, to z czemś niewzruszonem.
Nastąpiła jedna z tych chwil, w ciągu których włosy siwieją na głowie.
Skała i statek miały się wzajemnie zahaczyć.
Głaz jest cierpliwy. Rafa czekała.
Nadbiegł wał dziwnie rozpasany. Ten położył kres oczekiwaniu. Podjąwszy statek od spodu, dźwignął go w górę i zakołysał przez chwilę, jak kiedy w procy pocisk się kołysze.
— Śmiało, dzieci! — zawołał wódz. — To tylko skała, a myśmy ludzie.
Dyl czekał w gotowości. Pomocnicy trzymali go silnie, jakby z nim zrośnięci. Ostre jego drzazgi wpijały im się w pachy, ale oni wcale tego nie czuli.
Nareszcie bałwan cisnął orkę o skałę.
Nastąpiło zderzenie.
Stało się to pod osłoną mętnego tumanu piany, skrywającego zwykle widok podobnych klęsk.
Kiedy ten tuman opadł w morze, kiedy się znów zrobił przestwór pomiędzy wodą i skałą, wszyscy sześciu leżeli na pomoście, ale Matutina zmykała, ślizgając się szybko wzdłuż groźnej rafy. Belka spisała się wybornie i właśnie spowodowała zboczenie. W kilka chwil potem, przy niezrównanem szaleństwie pędów odmętu, Casquety były już Bóg wie jak daleko poza orką. Matutina znowu na czas jakiś znajdowała się wolna od natychmiastowego przynajmniej niebezpieczeństwa.
To się zdarza. Właśnie podobne uderzenie okrętu wprost przodem w skałę ocaliło Wooda de Largo u ujścia Tayu. Podobnym także, pełnym zuchwalstwa ciosem w straszliwą skałę Brannodu-um, w nader ciężkich przejściach u przylądka Winterton, potrafiła ujść zguby fregata, nazwiskiem Royale-Marie, pozostająca pod dowództwem kapitana Hamiltona, jakkolwiek był to tylko statek szkockiej budowy. Morska toń jest rodzajem siły, której rozkład tak jest nagły, że wszelkie zwroty są tam rzeczą łatwą, możebną przynajmniej, nawet w razie najgwałtowniejszych uderzeń. Jest w nawałnicy coś z bydlęcia; orkan to byk rozwścieczony, i nietrudno bywa z drogi m u zeskoczyć, ponieważ naoślep pędzi.
Starać się ile możności przejść z siecznej do stycznej, oto cała tajemnica środków uniknięcia rozbicia.
Taką to właśnie przysługę wyświadczyła orce owa belka, w porę użyta. Spełniła ona obowiązek wiosła, zastąpiła miejsce rudla. Ale ów obrót zbawczy raz już był dokonany, niepodobnaby go było powtórzyć. Belka znajdowała się już w morzu. Siła uderzenia wytrąciła ją z rąk trzymających ludzi poza krawędź statku i wrzuciła w rozpasane fale. Oderwać na jej miejsce jaką inną, byłoby to rozpocząć rozczłonkowanie kadłuba okrętu.
Orkan znów porwał z sobą Matutinę. Niebawem Casquety wydawały się już tylko na widnokręgu jakimś złomem niepotrzebnym. Nic nie ma tak zawstydzonej powierzchowności, jak skalna rafa w podobnym wypadku. Istnieją w przyrodzie, od strony rzeczy nieznanych tam, gdzie dotykalność plącze się z niewidzialnością, złośliwe zarysy nieruchome, które zdaje się oburzać zdobycz, uchodząca ich szponom.
Właśnie takiem i wydały się Casquety, podczas kiedy Matutina od nich odbiegała.
Latarnia, cofając się, pobladła, pomętniała, wreszcie całkiem znikła.
To rozpłynięcie się było bardzo ponure. Coraz grubsze warstwy mgły ponakładały się na tę pierzchającą płomienistość. Promieniowanie rozproszyło się w wilgotnem przestworzu. Błyski błąkały się, walczyły, wreszcie topnieć poczęły w niewyraźnych zarysach. Rzecby można: potonęły. Ognisko stało się światełkiem, wkrótce już było tylko drżeniem błędnego i bladawego płomyka. Wokoło niego coraz więcej rozszerzało się koło rozlanej jasności. Było to jakby przydławienie światła w głębi studni.
Dzwon, groźbą będący, umilkł; latarnia groźbą będąca, znikła. Z tem wszystkiem, kiedy nie było już tych gróźb obu, zrobiło się straszniej jeszcze. Jedna z nich była przynajmniej głosem, druga przynajmniej pochodnią. Każda miało w sobie coś ludzkiego. Kiedy ich nie stało, otchłań tylko pozostała.