Człowiek niewidzialny (Wells)/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Człowiek niewidzialny
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Synowie St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Invisible Man
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Na Oxford Street.

Schodząc na dół po raz pierwszy, doznałem niespodziewanej trudności z powodu, że nie widziałem własnych stóp; potknąłem się nawet dwukrotnie i bardzo niezgrabnym ruchem ująłem za klamkę. Wkrótce jednak nauczyłem się chodzić po równem dosyć znośnie bez patrzenia w dół.
Nastrój mego umysłu był wyśmienity. Doznawałem takiego uczucia, jakiego musiałby doznawać człowiek, odziany w nieszeleszczące suknie i stąpający cicho w mieście, zamieszkanem przez niewidomych. Ogarnęła mnie dzika chętka żartowania, straszenia ludzi, klepania ich po plecach, zrzucania im kapeluszy z głowy i wogóle rozkoszowania się mojem niezwykłem położeniem.
Lecz zaledwie dostałem się na Great Portland Street, (mieszkanie moje znajdowało się w sąsiedztwie wielkiego magazynu bławatnego), gdy usłyszałem szczęk, poczem zostałem gwałtownie uderzony w plecy, a odwróciwszy się, ujrzałem człowieka, niosącego kosz syfonów wody sodowej i patrzącego ze zdumieniem na swoje brzemię. Jakkolwiek uderzenie istotnie mnie zabolało, to jednak zdumienie jego było tak bajecznie komiczne, iż nie mogłem się powstrzymać i roześmiałem się głośno.
— Czart siedzi w koszu! — zawołałem i nagle wyrwałem mu go z ręki.
Wypuścił go niezwłocznie, ja zaś wzniosłem kosz z syfonami do góry.
Tymczasem jakiś głupi woźnica, stojący przed szynkiem, rzucił się nagle po kosz i w pędzie uderzył mnie swemi wyciągniętemi palcami bardzo boleśnie pod ucho. Wtedy opuściłem kosz na woźnicę z trzaskiem, a kiedy zaczęto się koło mnie tłoczyć z krzykiem, kiedy ciekawi zaczęli wychodzić ze sklepów, a wszelkiego rodzaju wehikuły poczęły się przy mnie zatrzymywać, zrozumiałem, jakiego sobie nawarzyłem piwa; to też, przeklinając swoją głupotę, wycofałem się szybko z tłumu, oparłem się plecami o jakieś okno wystawowe i upatrywałem stosownej chwili do wymknięcia się z ciżby. Niebawem byłbym został niewątpliwie otoczony i odkryty. Przemknąłem się koło chłopca rzeźnickiego, który, na szczęście, nie obejrzał się dla zbadania, co odpycha go na bok i zemknąłem po za stojącą dorożkę. Nie wiem, jak zagadka z koszem została rozstrzygnięta, przebiegłem bowiem pośpiesznie po przez drogę, która na szczęście była całkiem pusta i niewiele zastanawiając się nad tem, w którą idę stronę, z obawy, aby mnie nie odkryto, wszyłem się w południowy tłum na Oxford Street.
Starałem się dostać w prąd ludzi, ale był on dla mnie za gęsty tak, że po chwili zaczęto mi deptać po piętach. Wszedłem więc w rynsztok, którego szorstkość okazała się bardzo bolesna dla moich nieprzywykłych do ostrego bruku stóp; niebawem też dyszel jakiegoś fiakra wcale niemile połaskotał moją łopatkę, przypominając mi, że już i tak byłem dosyć silnie poturbowany. Usunąłem się fiakrowi z drogi, uniknąłem wózka dziecinnego z wielkim trudem i znalazłem się po za dwukolną dorożką. Szczęśliwa myśl ocaliła mnie. Postępowałem bezpośrednio za dorożką, drżąc i dziwiąc się zmianie mego położenia; nietylko drżąc, ale wprost dygocąc. Był to jasny dzień styczniowy, a ja nie miałem na sobie żadnego odzienia, cienka zaś warstwa błota, pokrywająca drogę, była blizką zamarznięcia. Obecnie rzecz ta wydaje mi się głupotą z mojej strony, ale wtedy nie liczyłem się z faktem, że czy przejrzysty, czyli też nieprzejrzysty, nie przestałem podlegać wpływowi temperatury.
Otóż, jak nadmieniłem, szczęśliwa myśl przyszła mi do głowy. Podbiegłem nieco naprzód i wskoczyłem do dorożki. Drżący, wystraszony, czując początki kataru i silny ból w krzyżu, jechałem zwolna wzdłuż Oxford Street i minąłem Jottenham Court Road. Usposobienie moje było teraz zupełnie różne od tego, z jakiem wyruszyłem w świat przed dziesięcioma minutami. — Zaiste, śliczna to rzecz ta niewidzialność! — mówiłem wtedy, a teraz rozmyślałem, jak wybrnąć z tego niemiłego położenia.
Przejechaliśmy około księgarni Mudiego; tu jakaś wysoka kobieta, z kilku książkami pod pachą, zawołała na dorożkę, a ja miałem jeno tyle czasu, aby wyskoczyć, zanim ona wsiadła. Zwróciłem się ku Bloomsbury Square z zamiarem skręcenia na północ po za Muzeum, aby w ten sposób dostać się do spokojnej dzielnicy. Byłem okrutnie zmarznięty, a osobliwość mego położenia tak mnie zdenerwowała, że biegnąc, szlochałem. Na zachodnim rogu skweru mały, biały pies wybiegł z biura Towarzystwa Farmaceutycznego i natychmiast, z nosem przy ziemi, zwrócił się w moją stronę.
Nigdy nie przyszło mi na myśl przedtem, że nos dla psa jest tem, czem oko dla widzącego człowieka. Psy tak rozpoznają zapach idącego człowieka, jak człowiek spostrzega jego widomą, cielesną powłokę. Zwierzę zaczęło szczekać i biegać, okazując bardzo wyraźnie, iż odczuwa mnie. Przeszedłem przez Great Russel Street, patrząc przez ramię po za siebie, i zapuściłem się już daleko wzdłuż Montague Street, zanim się zoryentowałem, na co znowu się narażam.
W tej chwili bowiem usłyszałem hałaśliwy dźwięk muzyki, a rzuciwszy wzrokiem wzdłuż ulicy, ujrzałem gromadę ludzi, wychodzących z Russel Square, w czerwonych kurtkach, poprzedzonych chorągwią Armii Zbawienia. Taki tłum, śpiewający na drodze, przedstawiał dla mnie ogromne trudności do zwalczenia, a bojąc się wracać i oddalać się coraz bardziej od mego mieszkania, wbiegłem na białe stopnie domu, zwróconego frontem ku sztachetom muzealnym, gdzie stałem, dopóki tłum nie przeszedł. Na szczęście pies na odgłos muzyki przystanął, zawahał się i podwinąwszy ogon, pobiegł z powrotem do Bloomsbury Square.
Orkiestra zbliżała się coraz bardziej, wygrywając jakby przez ironię hymn, rozpoczynający się od słów: „Kiedyż ujrzymy Jego oblicze?“ Zdawało mi się, że wieki całe upłynęły, zanim fala tłumu przepłynęła koło mnie. Bum! bum! bum! odzywał się huczący bęben, a jam, niestety, nie spostrzegł dwóch urwisów, zatrzymujących się pod sztachetami tuż obok mnie.
— Widzisz to? — zapytał jeden.
— Co mam widzieć? — mruknął drugi.
— Ano te ślady stóp bosych. Takie same odbijają się w błocie.
Spojrzałem w dół i spostrzegłem, że malcy rozpatrywali zabłocone ślady stóp, pozostawione przeze mnie na świeżo pobielonych schodach. Przechodzący popychali ich i szturchali, ale ich przeklęta spostrzegawczość zajęła się silnie niezwykłem zjawiskiem. Tymczasem bęben huczał wciąż: „Bum, bum, bum, kiedyż, bum, ujrzymy, bum, Jego oblicze, bum, bum, bum!“
— Ktoś o bosych nogach wszedł po tych stopniach, albo jestem ostatnim osłem — odezwał się jeden z urwisów. — I nie schodził wcale na dół. A przytem jego stopa krwawiła.
Najgęstszy tłum już przeszedł.
— Patrz tam, Ted! — rzekł młodszy z detektywów z wyrazem zdumienia w głosie i wskazał palcem na moją stopę.
Spojrzałem i ja w dół i spostrzegłem zarysy moich nóg, wyciśnięte w błocie. Przez chwilę stałem jak obezwładniony.
— A to ci heca! — zawołał starszy. — Pyszna heca! To zupełnie wygląda na stopy ducha, czy nie? Zawahał się, a potem postąpił naprzód z wyciągniętą dłonią.
Jakiś przechodzień zatrzymał się dla zobaczenia, co on tam takiego chwyta, a z nim i jakaś dziewczyna. Jeszcze chwila, a byłby mnie dotknął. Wtedy atoli już wiedziałem, co mi czynić wypada. Postąpiłem krok naprzód, chłopiec żachnął się i cofnął z krzykiem, a ja szybkim ruchem przerzuciłem się do przedsionka następnego domu. Ale młodszy zauważył ten ruch natychmiast i zanim znalazłem się w nowej kryjówce, ochłonął ze zdumienia i zaczął wołać, że stopy przeskoczyły mu przez mur.
Rzucili się ku drugim schodom i spostrzegli moje ślady na niższych stopniach oraz na chodniku.
— A tam co? — zapytał ktoś z przechodzących.
— Stopa! Widzisz? Stopa biegnie!
Wszyscy na drodze, z wyjątkiem owych trzech, ścigających mnie, sunęli za Armią Zbawienia, a potok ten nietylko mnie wstrzymał, ale i ich także. Powstał chaos zdumienia i szereg bezładnych pytań. Wywróciwszy jednego z malców, wydostałem się szczęśliwie i zacząłem biedz, jak opętany, wokoło Russel Square, a sześciu czy siedmiu zdumionych ludzi ścigało mnie dalej. Nie było czasu na zastanawianie się, wobec tak groźnego niebezpieczeństwa.
Dwukrotnie zawracałem na rogach, trzykrotnie przebiegałem drogę wpoprzek i wracałem na pierwotny ślad, a kiedy wreszcie stopy moje ogrzały się i wyschły, wilgotne ślady zaczęły znikać. Nakoniec mogłem złapać nieco tchu, otarłem stopy dłońmi i w ten sposób uszedłem pogoni bez szwanku. Naostatku widziałem część swego pościgu, złożoną z jakiegoś tuzina ludzi, który z nieskończonem pomieszaniem przyglądali się wolno wysychającemu śladowi stopy, powstałemu wskutek kałuży na Tavistock Square, — śladowi, tak dla nich niezrozumiałemu, jak ślady stop, odkryte przez Robinsona Cruzoe.
Bieganina rozgrzała mnie do pewnego stopnia, więc szedłem dalej z pewną otuchą przez labirynt mniej uczęszczanych ulic w tej okolicy. Grzbiet zdrętwiał mi i zesztywniał, migdałki pod szczęką ucierpiały od palców woźnicy, a skóra na karku nosiła ślady jego paznogci; stopy bolały mnie nadzwyczajnie, a na jedną nawet kulałem. Po chwili spostrzegłem zbliżającego się do mnie ślepca, od którego uciekłem z obawy przed jego subtelną intuicyą. Raz czy dwa zdarzyły się przypadkowe kolizye, a skutkiem ich były klątwy z mojej strony, których przechodnie wytłumaczyć sobie nie umieli. Potem coś cichego i spokojnego upadło mi na twarz, a skwer przykrył cienki całun wolno opadających płatków śniegu. Dostałem kataru i pomimo wysiłku, nie mogłem się powstrzymać, by kiedy niekiedy nie kichnąć. Każdy pies, zjawiający się na drodze z nosem nastawionym i węszącym, przejmował mnie strachem.
Potem zaczęli biedz mężczyźni i chłopcy jeden za drugim, wykrzykując. Wybuchnął właśnie ogień. Wszyscy biegli w kierunku mego mieszkania. Byłem pewien, że to właśnie moje mieszkanie stanęło w płomieniach; moje ubranie, aparaty, wszystkie przyrządy, z wyjątkiem książeczki z czekami i trzech tomów zapisków, czekających na mnie w Portland Street, znajdowały się tam. Ogień! Spaliłem mosty za sobą! Wszystko stało w płomieniach!
Człowiek Niewidzialny zatrzymał się i zamyślił. Kemp wyjrzał niespokojnie przez okno.
— To bardzo interesujące — rzekł — mów dalej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Herbert George Wells.