Człowiek niewidzialny (Wells)/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Człowiek niewidzialny
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Synowie St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Invisible Man
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
W domu przy ulicy Great Portland.

Przez chwilę Kemp siedział pogrążony w milczeniu, wpatrując się w plecy bezgłowej postaci, stojącej w oknie. Nagle żachnął się pod wpływem jakiejś myśli, powstał, ujął Człowieka Niewidzialnego za ramię i odprowadził go od okna.
— Jesteś znużony — powiedział — a mimo to ja siedzę, ty zaś spacerujesz. Siadaj.
Sam usiadł pomiędzy Griffinem a najbliższem oknem.
Przez chwilę Griffin siedział w milczeniu, poczem ciągnął dalej:
— Opuściłem już Chesilstowe College — gdy się to stało. Było to rok temu w grudniu. Nająłem sobie pokój w Londynie, mianowicie wielką nieumeblowaną izbę w ogromnym, źle prowadzonym pensyonacie, w biednej dzielnicy, niedaleko ulicy Great Portland Street. Izba wypełniła się niebawem instrumentami, zakupionemi za zrabowane pieniądze, a praca szła dalej, stale, z powodzeniem zbliżając się do końca. Byłem podobny do człowieka, wychodzącego z gęstwiny i spostrzegającego nagle jakąś tragedyę. Pojechałem dla pogrzebania ojca. Umysł mój ustawicznie tkwił w dociekaniach i nie kiwnąłem nawet palcem dla ocalenia jego dobrego imienia. Przypominam sobie pogrzeb — tani karawan, ceremonię pogrzebową skąpą, dzień wietrzny, mroźny, stok pagórka i starego przyjaciela z czasów uniwersyteckich, który odczytywał nad nieboszczykiem modlitwy... Był to zgięty i w czarny, wytarty surdut odziany staruszek z silnym katarem.
Pamiętam, że wróciłem do opustoszałego domu przez miejscowość, która ongi była wsią, a obecnie została zamieniona przez niesumiennych i niezdolnych budowniczych na liche miasteczko. W każdym kierunku ulice wybiegały na zruinowane pola, kończące się kupami śmieci i gruzów, oraz mnóstwem bujnego zielska. Przypominam siebie, jako wychudłą, czarną postać, idącą wzdłuż ślizkiego, połyskującego chodnika i to dziwne uczucie obcości w brudnem mieście.
Nie czułem najmniejszego żalu po ojcu. Wydawał mi się ofiarą swego sentymentalizmu. Przesąd wymagał mojej obecności na jego pogrzebie, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.
Naraz, idąc przez ulicę High Street, poczułem w sobie powrót do dawnego życia na czas jakiś. Spotkałem mianowicie dziewczynę, którą znałem przed dziesięciu laty. Spojrzeliśmy na siebie...
Jakiś impuls skłonił mnie do zawrócenia na miejscu i do pomówienia z nią. Była to bardzo zwyczajna osoba.
Cały ten pobyt w dawno znanem mi miejscu był jakby snem tylko. Nie czułem wtedy samotności, ani tego, że ze świata dostałem się na pustkowie. Ceniłem bardzo stratę uczucia sympatyi do świata, którą kładłem na karb ogólnej próżności życia. Powrót do mego pokoju wydawał się jakby odzyskaniem rzeczywistości. Znajdowały się tam przedmioty, znane mi i ukochane przeze mnie. Tam oto stał aparat, doświadczenia były przygotowane i czekały na mnie. Obecnie zaś nie pozostało chyba na mojej drodze ani jednej trudności z wyjątkiem obmyślenia szczegółów.
Prędzej lub później powiem ci wszystko do najmniejszych drobiazgów tego procesu. Nie mamy potrzeby zapuszczania się w nie obecnie. Po największej części, z wyjątkiem pewnych luk, które postanowiłem zachować sam tylko w pamięci, wszystko jest opisane cyframi w książkach, które mi ów włóczęga ukradł. Musimy go ścigać. Musimy odzyskać te książki koniecznie. Główna faza procesu polegała na umieszczeniu przejrzystego przedmiotu, którego współczynnik załamania należało obniżyć, pomiędzy dwa ośrodki promieniejące, a posiadające cechy eterycznych wibracyj, o których powiem ci nieco więcej później. Nie są to promienie Roentgena; nie słyszałem, aby te moje promienie zostały przez kogo już opisane, chociaż są dosyć łatwe do spostrzeżenia. Potrzebowałem dwóch małych maszyn dynamicznych... wprawianych w ruch przy pomocy taniego motoru gazowego... Pierwsze swoje doświadczenie przeprowadziłem z kawałkiem białej tkaniny wełnianej. Najdziwniejszy widok na świecie przedstawił się oczom moim, gdy kawałek tkaniny najpierw jaśniał swą miękością i białością wśród migocących płomieni, a potem niknął, jak kłąb dymu, z przed wzroku.
Zaledwie mogłem uwierzyć sam sobie, że istotnie ten objaw osiągnąłem. Wsunąłem rękę w pozornie puste miejsce i natknąłem się na przedmiot, znajdujący się tam, jak poprzednio. Doznałem dziwnego uczucia i cisnąłem tkaninę na podłogę. Z trudnością przyszło mi znaleźć ją powtórnie.
Wtedy nastąpiło nowe, dziwne doświadczenie. Usłyszałem miauczenie po za sobą i zwróciwszy się na pięcie, ujrzałem chudego, białego kota, bardzo brudnego, siedzącego nad cysterną po za oknem. Dziwna myśl przyszła mi do głowy. — Wszystko czeka na ciebie — pomyślałem, potem podszedłem do okna, otwarłem je i zawołałem łagodnie. Kot wszedł, mrucząc... Biedak był mocno zgłodzony... To też dałem mu nieco mleka. Cały mój zapas żywności znajdował się w kredensie w rogu izby. Po najedzeniu się, kot zaczął chodzić po izbie węsząc, wyraźnie w myśli roztasowania się na dobre. Niewidzialny gałgan na podłodze wywiódł go nieco z równowagi. Trzeba ci było widzieć, jak nań prychał. Ułożyłem go wygodnie na łóżku i dałem mu nieco masła, aby zniewolić go do mycia się.
— Potem poddałeś kota procesowi?
— Tak, poddałem go procesowi. Ale dawanie kotu przetworów aptecznych to nie przelewki, Kempie! Proces nie dał zadawalającego wyniku.
— Nie udał się?
— W dwóch szczegółach. Działaniu oparły się pazury i barwnik... jak się on tam nazywa? Barwnik, znajdujący się w oku kota. Wszak wiesz, o czem mówię?
— Oczywiście!
— Otóż tu mi nie szło. Gdym zadał kotu środek na odbarwienie krwi i dokonał na nim kilku innych jeszcze czynności, dałem mu opium, umieszczając razem z poduszką, na której spał, w aparacie. Kiedy wszystko już zniknęło zupełnie, pozostała jeszcze para błyszczących oczu.
— To dziwne.
— Nie umiem tego faktu wyjaśnić. Obandażowałem kota i skrępowałem go oczywiście... Miałem go więc bezpiecznie w swem posiadaniu, ale zbudził się jeszcze w odurzeniu i zaczął miauczeć przeraźliwie, a właśnie, jak na złość, ktoś zapukał do drzwi. Była to staruszka z parteru, podejrzewająca mnie o wiwisekcyę... Stara pijaczka, która miała jedynego przyjaciela w tym kocie. Wydostałem szybko nieco chloroformu, zastosowałem go zwierzęciu i otworzyłem drzwi.
— Zdaje mi się, że słyszałam głos kota? — spytała. — Mojego kota...
— Nie tutaj — odparłem bardzo uprzejmie.
Zawahała się nieco, starając się zbadać wzrokiem izbę, przedstawiającą niewątpliwie dziwny dla niej widok, bo ujrzała nagie ściany, okna bez firanek, łóżko na kółkach, wirujący motor gazowy, wrzenie punktów promieniujących i poczuła gryzący zapach chloroformu w powietrzu. W końcu atoli musiała się zadowolić moją odpowiedzią i opuścić izbę.
— Ileż na to wszystko trzeba było czasu? — spytał Kemp.
— Kot wymagał trzech do czterech godzin. Ostatnie zniknęły z oczu kości, ścięgna i tłuszcz, jako też koniuszki włosów zabarwionych. Barwnik jednak oka nie chciał, jak powiedziałem, wcale zniknąć.
Była to już późna noc, kiedy rzecz się skończyła i nie widziałem nic, prócz przyćmionych oczu i pazurów. Wstrzymałem motor gazowy, wyczułem i pogłaskałem zwierzę, ustawicznie jeszcze nieprzytomne, rozluźniłem mu więzy, a potem, znużony, zostawiłem je śpiące na niewidzialnej poduszce i położyłem się sam spać. Okazało się, iż nie przyszło mi łatwo usnąć. Leżałem i rozważałem różne rzeczy, przechodząc w myśli nieustannie cały proces doświadczenia; to znowu snuły się przed memi oczyma rozmaite przedmioty, rozpraszające się jakby w mgłę i ginące w przestrzeni; aż wreszcie wszystko, nawet ziemia, na której stałem, zniknęła mi z przed oczu. Ogarnęła mnie ciężka, nieznośna zmora. Około godziny drugiej, kot zaczął miauczeć i włóczyć się po izbie. Starałem się uciszyć go, a gdy mi się to nie powiodło, postanowiłem wyrzucić go precz. Pamiętam niemiłe uczucie, jakiego doznałem przy zapalaniu światła... widniały tylko okrągłe, zielone oczy... zawieszone w powietrzu. Byłbym mu chętnie dał mleka, ale nie miałem w domu ani kropelki. Nie mogłem go w żaden sposób uspokoić, usiadł przy drzwiach i miauczał. Usiłowałem pochwycić go, z myślą wyrzucenia przez okno, ale nie dawał się schwytać i niknął mi z oczu. Miauczał nieustannie w różnych miejscach izby. W końcu otworzyłem okno i zacząłem hałasować, dla wypłoszenia go. Przypuszczam, że musiał uciec przez okno. Nie widziałem go już więcej, ani też słyszałem o nim.
Potem... nieba raczą wiedzieć dlaczego... zacząłem znowu myśleć o pogrzebie mego ojca... o ponurym, wietrznym dniu i stoku pagórka, aż doczekałem się brzasku dnia. Przekonawszy się o niemożności zaśnięcia, zamknąłem drzwi na klucz i wyszedłem, aby użyć rannego spaceru.
— Nie chcesz chyba twierdzić, że istnieje gdzieś na świecie jakiś niewidzialny kot? — spytał Kemp.
— Jeżeli nie został zabity — odparł Człowiek Niewidzialny — dlaczegoby nie?
— Dlaczego nie? — powtórzył Kemp. — Ale nie miałem zamiaru przerywać ci.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa jednak został zabity — zauważył Człowiek Niewidzialny. — Wiem, że żył jeszcze w cztery dni potem i znajdował się za kratami na ulicy Great Tichfield Street, ponieważ widziałem tłum, otaczający to miejsce i pragnący dowiedzieć się — skąd miauczenie pochodzi.
Umilkł na chwilę, potem zaczął opowiadać dalej:
— Przypominam sobie bardzo żywo ranek, poprzedzający moją przemianę. Musiałem zapewne udać się w górę ulicy Great Portland Street... ponieważ przypominam sobie baraki przy Albani Street, oraz żołnierzy, wyjeżdżających konno, aż w końcu znalazłem się na szczycie wzgórka Primrose Hill. Czułem się bardzo niedobrze i dziwnie. Był to słoneczny dzień styczniowy... jeden z tych jasnych, mroźnych dni, któie owego roku poprzedziły ukazanie się śniegu. Zmęczony mózg starał się objąć sytuacyę i ułożyć plan działania.
Ze zdumieniem spostrzegłem w chwili, kiedy nagroda mych wysiłków była już niemal w ręku, że osiągnięcie jej nie jest pewne. Czułem się mocno wyczerpany; nadmierny wysiłek blizko czteroletniej, nieustannej pracy pozbawił mnie niemal sił i czucia. Byłem apatyczny i napróżno usiłowałem odzyskać entuzyazm, z jakim prowadziłem pierwsze badania i tę namiętność odkrycia, która mi pozwoliła nawet rzucić na pastwę hańby siwe włosy mego ojca. Zdawało się, że nic mnie nie obchodzi. Wiedziałem dobrze, że to był stan przejściowy, który zawdzięczałem przepracowaniu i bezsenności i że przy pomocy leków, albo odpoczynku, będę mógł odzyskać energię.
O jednem mogłem myśleć tylko jasno, a mianowicie o tem, że rzecz należy doprowadzić do końca, gdyż środki finansowe już się wyczerpywały. Spoglądałem wokoło siebie, patrzyłem na stoki pagórka, na którym dzieci bawiły się pod okiem piastunek i starałem się wyobrazić sobie te wszystkie fantastyczne zdarzenia, jakie musiałyby spotykać w świecie Człowieka Niewidzialnego. Po chwili powlokłem się do domu, zjadłem cokolwiek, zażyłem silną dawkę morfiny i położyłem się spać w ubraniu na nieposłanem łóżku... Morfina — Kempie, jest dzielnym środkiem tonicznym, wyciągającym z człowieka chwilowe zwiotczenie.
— Szatański to środek — wtrącił Kemp.
— Zbudziłem się ogromnie pokrzepiony, lecz i w stanie podrażnienia. Znasz to uczucie?
— Znam je.
— Tymczasem ktoś zapukał do drzwi. Był to mój gospodarz, który mi groził i stawiał różne pytania. Był to stary Żyd polski w długim, szarym chałacie i zatłuszczonych pantoflach. Wyrażał pewność, iż musiałem w nocy dręczyć kota... widać stara baba dość mu nagadała. Chciał koniecznie dowiedzieć się szczegółów. Prawo w tym kraju karze wiwisekcyę bardzo surowo... i on mógłby być odpowiedzialnym. Zaprzeczyłem kategorycznie wszystkiemu: nie widziałem żadnego kota. Potem on skarżył się, że słychać warczenie w całym domu motoru gazowego. To nie ulegało wątpliwości. Prześliznął się koło mnie na środek izby, stanął i rozglądał się dokoła przez swoje okulary, a mnie nagły lęk ogarnął żeby nie uniósł z sobą jakiej cząstki mego sekretu. Starałem się stać ciągle pomiędzy nim a aparatem koncentracyjnym, który skonstruowałem, ale to jeszcze bardziej podniecało jego ciekawość. Chciał się dowiedzieć, co ja takiego robię? Dlaczego jestem zawsze sam i otaczam się tajemniczością? Czy robota moja jest przez prawo dozwolona? Czy jest może niebezpieczna? Dom jego nie był nigdy podejrzany, jakkolwiek znajdował się w dzielnicy bardzo osławionej. Nagle straciłem cierpliwość. Kazałem mu wynosić się. Zaczął protestować przeciwko temu i paplać coś o swem prawie gospodarza. W jednej chwili chwyciłem go za kołnierz... coś się rozpruło... i sam nie wiem kiedy znalazł się w korytarzu. Zatrzasnąłem za nim drzwi i zamknąłem na klucz, a sam usiadłem, drżąc ze wzruszenia.
Narobił hałasu, na który nie zwracałem uwagi, a po chwili poszedł sobie.
Ale zdarzenie to sprowadziło kryzys. Nie wiedziałem, co zamierza uczynić, ani też zastanawiałem się, co ma prawo uczynić. Przenoszenie się do innego mieszkania pociągnęłoby za sobą nową zwłokę, a posiadając zaledwie dwadzieścia funtów wszystkiego, złożonych w banku, nie stać mnie było na to. Musiałem koniecznie zniknąć. Ale to znowu pociągnęłoby za sobą wywiady i plondrowanie mego pokoju.
Na myśl o tem, że praca moja mogłaby zostać odkrytą lub przerwaną w chwili dojrzewania jej owoców, wpadłem w gniew i zabrałem się do czynu. Wybiegłem z memi trzema książkami, zawierającemi same notatki i z czekami, które obecnie posiada ów włóczęga i wysłałem je z najbliższej stacyi pocztowej do stacyi „poste-restante“ dla listów i paczek z ulicy Great Portland Street. Starałem się wyjść cichaczem. Wychodząc, zauważyłem gospodarza, idącego spokojnie po schodach... przypuszczam, że musiał słyszeć zamykanie drzwi. Śmiałbyś się widząc, jak uskoczył na bok ujrzawszy, że sunę za nim. Gapił się na mnie, gdym go mijał; trzasnąłem drzwiami za sobą tak, że aż cały dom się zatrząsł. Słyszałem, jak wszedł na moje piętro, zawahał się chwilę i zszedł z powrotem. Zabrałem się natychmiast do moich przygotowań.
Wszystko załatwiłem tego samego wieczora i tej nocy. Gdym siedział jeszcze pod wpływem silnych środków, odbarwiających krew, — nagle ktoś zapukał dwukrotnie do drzwi. Pukanie ustało, lecz niebawem rozpoczęło się na nowo. Ktoś usiłował wsunąć pod drzwi kawałek niebieskiego papieru. Wtedy w przystępie podrażnienia wstałem, podszedłem do drzwi i otworzyłem je naoścież.
— Kto tam? — spytałem.
Był to mój gospodarz, z aktem sądowego wymówienia mieszkania czy czemś podobnem. Podając mi akt, snać zauważył coś niezwykłego w moich rękach, bo podniósł oczy na moją twarz.
Przez chwilę gapił się, potem okrzyk przerażenia wydarł się z jego piersi, upuścił na ziemię świecę i dokument i poleciał w dół po ciemnych schodach.
Zamknąłem drzwi na klucz i zbliżyłem się do lustra. Odrazu zrozumiałem jego przerażenie... Twarz moja była biała — biała, jak wapno.
Spędziłem noc wśród bolesnej tortury, wśród nudności i omdlewania. Zacisnąłem zęby i nie pisnąłem, chociaż skóra i całe ciało były jakby w ogniu. Leżałem jak uosobienie ponurej śmierci. Zrozumiałem wtedy, dlaczego kot miauczał tak rozpaczliwie, dopóki go nie zachloroformowałem. Szczęściem, mieszkałem zupełnie sam i nikt mnie nie obsługiwał. Chwilami łkałem, jęczałem i mówiłem sam do siebie, Ale wytrwałem... Straciłem przytomność i zbudziłem się jak bez życia, w ciemnościach.
Bole minęły. Sądziłem, iż zakończę życie, ale niewiele mnie to wówczas obchodziło. Nigdy nie zapomnę przestrachu, jaki z nadejściem rana uczułem na widok moich rąk, podobnych do zapoconego szkła i stających się, w miarę rozwidniania się, coraz przejrzystszemi tak, że wreszcie mogłem ujrzeć przez nie fatalny bezład w mojej izbie, chociaż przymknąłem przejrzyste powieki. Członki mego ciała stały się szkliste, kości i tętnice wypłowiały, znikały, aż nareszcie przestały być widzialnemi. Zacisnąłem zęby i wytrzymałem do samego końca... Wreszcie pozostały jedynie martwe końce paznogci u rąk, białe zupełnie i brunatna plama jakiegoś kwasu na palcach.
Zerwałem się na nogi. Zrazu byłem tak niezgrabny, jak spowite niemowlę; z trudnością poruszałem nogami, których nie mogłem widzieć. Byłem osłabiony i bardzo głodny. Spojrzałem w lustro i nic w niem nie ujrzałem, z wyjątkiem miejsc po za siatkówką oka, gdzie pozostały jeszcze mgliste ślady barwnika.
Z nadludzkim wysiłkiem dowlokłem się znów do aparatu i skończyłem nareszcie proces.
Przez całe przedpołudnie spałem, naciągnąwszy na oczy prześcieradło. Około południa obudziło mnie znowu pukanie. Czułem, żem odzyskał siły. Usiadłem i nasłuchując, pochwyciłem uchem szept. Zerwałem się na nogi i zacząłem, jak mogłem najciszej, rozbierać aparat i rozkładać pojedyncze części po izbie tak, aby nikt nie mógł złożyć je z powrotem w całość. Nagle pukanie powtórzyło się i ozwały się głosy, — najpierw głos mego gospodarza, a potem i inne. Aby zyskać na czasie, odpowiadałem na owe głosy. Niewidzialna szmatka i takaż poduszka wpadły mi pod rękę, otworzyłem więc okno i wyrzuciłem je na cysternę. W chwili, gdy otwierałem okno, drzwi zaczęły silnie trzeszczeć. Ktoś podważał ich w zamiarze wyłamania. Ale silne rygle, które kilka dni przedtem umocowałem, nie puściły. Ten gwałt mocno mnie podrażnił. Zacząłem krzątać się gorączkowo, drżąc cały.
Nagromadziłem jakieś skrawki papieru, słomę, papier do pakowania i inne rzeczy, złożyłem wszystko na środku izby i odkręciłem gaz. Tymczasem szturmowano do drzwi coraz silniej. Nie mogłem znaleźć zapałek. Waliłem z wściekłości o mur. Zakręciłem gaz, wyszedłem przez okno na pokrycie cysterny, zamknąłem je bardzo delikatnie i niewidzialny, więc bezpieczny, usiadłem sobie, by już spokojniej śledzić przebieg wypadków. Widziałem, jak wyłamali drzwi, oderwali zawiasy i łańcuch bezpieczeństwa, jak następnie weszli do pokoju. Był to gospodarz i jego dwaj pasierbowie — tędzy, młodzi ludzie w wieku lat dwudziestu kilku. Po za nimi ukazała się stara pijaczka z parteru.
Możesz sobie wyobrazić ich zdumienie, gdy znaleźli izbę pustą. Jeden z pasierbów podbiegł natychmiast ku oknu, rozwarł je i wyjrzał przez nie. Jego wytrzeszczone oczy i brodata twarz o grubych wargach znalazły się o stopę od mojej twarzy. Miałem już zamiar wymierzyć mu policzek, ale wstrzymałem swą zaciśniętą pięść.
Patrzył się prosto przez moje ciało. To samo uczynili inni, którzy się do niego przyłączyli. Starszy Żyd zajrzał pod łóżko, potem wszyscy rzucili się nagle do kredensu. Ponieważ nie odpowiadałem na ich wołania, przeto przyszli do przekonania, iż widocznie musieli się omylić. Uczucie nadzwyczajnej radości ogarnęło mnie w chwili, gdym siedział za oknem i patrzył na tych czworo ludzi — bo i staruszka weszła, oglądając się podejrzliwie, jak kot — którzy usiłowali dociec, kto właściwie jestem i czem się zajmuję.
O ile byłem w stanie zrozumieć ich szwargot, stary zgodził się z domysłem staruchy, iż muszę być wiwisekcyonistą. Synowie protestowali przeciwko temu łamaną angielszczyzną, twierdząc, iż jestem raczej elektrotechnikiem, przyczem powoływali się na maszyny dynamiczne, oraz na radyatory. Wszyscy oczekiwali niecierpliwie mojego przybycia, ale potem spostrzegłem, że zaryglowali drzwi frontowe. Staruszka zajrzała jeszcze raz pod łóżko i do kredensu. Jeden z moich współlokatorów, owocarz, zajmujący sąsiedni pokój, zjawił się przed drzwiami z jakimś rzeźnikiem, a tym przybyszom moja czwórka opowiedziała o mnie różne rzeczy bez żadnego związku i sensu.
Przyszło mi na myśl, że gdyby osobliwe moje radyatory wpadły w ręce jakiegoś sprytnego i wykształconego człowieka, to mogłyby za dużo uchylić zasłony z mojego odkrycia; żeby temu zapobiedz, upatrzywszy odpowiednią chwilę, wskoczyłem do pokoju i obaliwszy jedną z małych maszynek dynamo-elektrycznych, strzaskałem nią obydwa aparaty. Jakże się przerazili!.. Potem, kiedy usiłowali wyjaśnić sobie przyczynę zdarzenia, wymknąłem się z pokoju i zszedłem cicho na dół. Tam zaczekałem, aż i oni zeszli, wciąż jeszcze rozprawiając i różne czyniąc domysły, zawiedzeni wskutek niewykrycia żadnych rzeczy „przerażających“ a także zastanawiając się nad tem, jakie jest właściwie ich prawne stanowisko względem mojej osoby. Gdy porozchodzili się do swoich mieszkań, wbiegłem znowu na górę z pudełkiem zapałek, zapaliłem stos papieru i śmiecia, dołożyłem krzesła i łóżko, doprowadziłem do tego stosu gaz za pomocą rurki kauczukowej...
— Podpaliłeś dom?! — zawołał Kemp.
— Podpaliłem dom. Był to jedyny sposób zatarcia śladów, a niewątpliwie dom był zaasekurowany.
Odsunąłem spokojnie rygle drzwi frontowych i wyszedłem na ulicę. Byłem niewidzialny i dopiero teraz zacząłem uświadamiać sobie niesłychane korzyści, jakie mi dawała moja niewidzialność. Głowa moja pełna już była najrozmaitszych planów, najzuchwalszych sprawek, których mogłem obecnie dopuszczać się bezkarnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Herbert George Wells.