Czarna Perełka/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna Perełka
Wydawca M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Data wyd. 1939
Druk M. Arct, Zakł. Wyd. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus — odezwał się głos we drzwiach mieszkania doktora, który podniósł głowę ciekawie, bo oprócz księdza bonifratra ze skarbonką, rzadko kto tym dawnym obyczajem witał się przychodząc. Nieznajoma postać w ubiorze duchownego, widocznie z prowincji (co krój staroświecki sutanny dowodził), ukazała się w progu.
— Przepraszam konsyliarza, czy mogę go na chwilę trudzić?
— Jestem na usługi, mam jeszcze z pół godziny wolnej — odpowiedział doktór.
— Naprzód się przypomnieć muszę, bo widzę, żeś mnie konsyliarz nie poznał. Jestem proboszczem w Muranowie, dobrach niegdyś ś. p. wojewodziny.
— A, przepraszam. Siadajcie, księże proboszczu, możecie nam bardzo być na rękę teraz, mamy tu...
— Ale wiem i umyślnie dla tego smutnego wypadku wybrałem się do Warszawy — odezwał się proboszcz z westchnieniem. — Mówicie o naszej poczciwej Czarnej Perełce! W więzieniu! o mój Boże! gdyby jej przybrana matka z grobu powstała! w więzieniu! ale wyroki Boże niezbadane... Prosto przystępuję do rzeczy. Wiem, jakie zaufanie miała pani wojewodzina w was, szanowny panie, ja też z ufnością do niego przychodzę. Posłuchajcie mnie:
Święta dobrodziejka nasza, choć usiłowała tej familii, którą obdarzała, natchnąć miłość dla swej drogiej pupili, do ostatka nie dowierzała jednakże, przeczuwała złe i starała się ochronić nieszczęśliwą od niedostatku. Zapisała jej dwakroć, zdawało się, że ją zaręczyła na łożu śmierci z panem Alfredem, a jednak snać zawsze miała obawę i wątpliwość, bo potajemnie się zastrzegła od złej woli tych państwa, a moich, na nieszczęście, teraźniejszych kolatorów.
— W jaki sposób? — spytał doktór ciekawie.
— Na lat dwa czy półtrzecia przed śmiercią przysłała raz po mnie, czując się niedobrze, i wynurzywszy obawy swoje, złożyła w moich rękach opieczętowane i zarejestrowane familijne owe klejnoty, z najformalniejszym dokumentem notarialnym, przeznaczającym je sierocie, jeśliby ona wyzuta została z zapisów jej poczynionych. W razie zaś, gdyby hrabina i pan Alfred dotrzymali wszystkiego i obeszli się z nią, jak byli powinni, klejnoty miały być oddane pani Alfredowej dla jej dzieci. Akt i klejnoty opieczętowane przyniosłem.
Doktór zerwał się z krzesła, by księdza uściskać, rozpromieniony, szczęśliwy.
— A, otóż i palec Boży — zawołał. — Ale czekajcie, sierota cierpiała na sławie, na sercu, na zdrowiu, w tej chwili musiano ją przenieść do szpitala, należy się, by sprawa była słuszna i sprawiedliwość tak jawna, jak była krzywda. Co tu robić?
— No, to nie moja rzecz, ja pytam was, co tu robić — odparł ksiądz dobywając z szerokiej kieszeni sutanny ogromny pakiet opieczętowany. — Oto jest ów corpus delicti, a oto dokument. Zdaje mi się, że z prezentacją przed sądem ani chwili dłużej czekać nie potrzeba.
— Siadaj ze mną, jedziemy do sądu — rzekł doktór. Zadzwonił i kazał konie podać.
W kilka minut siedzieli w karetce doktora, w kwadrans zameldowali się do sędziego.
Musieli, jak zwykle, poczekać nieco w kancelarii, ale nareszcie wpuszczono ich do przybytku. Wprzódy jeszcze sędzia był zawiadomiony, w jakiej sprawie życzyli się z nim widzieć, i wziąwszy księdza za prostego świadka, przyjął go zimno, niemal szydersko. A gdy proboszcz objawił, o co chodziło, gdy notarialny akt złożył w ręce sędziego, bezstronny ów stróż prawa zmienił ton i fizjonomię, stał się grzeczny i oświadczył, że natychmiast uwięzioną uwolnić każe, a stronę przeciwną zawezwie do odczytania aktu, który najmniejszej już wątpliwości nie zostawiał.
Doktór coś na końcu poszeptał sędziemu i skutkiem jego żądania poszło wezwanie urzędowe do hrabiny i pana Alfreda, aby dla przesłuchania ważnego aktu, sprawę rozstrzygającego, niezwłocznie osobiście się stawili do sądu.
To wezwanie dla dumnej Pyzy równało się prawie upokorzeniem publicznemu aresztowaniu Lenory. Hrabina nie mogła przypuścić nawet, aby osobę tak dostojną jak ona śmiał sąd wezwać do osobistego stawienia się. Sędziowie i notariusze zwykle sami z księgami do niej jeździli — a w kryminalnym procesie być wezwaną, było dla pani tej obelgą. Toteż odebrawszy pismo, w największym gniewie kazała jechać Alfredowi i złajać sąd, jak śmiał ją! ją wzywać przed siebie. Była wzburzona do tego stopnia, iż mało nie zachorowała. Alfred przelękły poleciał w cwał do sądu, wpadł jak burza, począł od grubiaństwa i rozgniewał urzędnika, który mu z najzimniejszą krwią odpowiedział:
— Pani hrabina jest oskarżycielką, nie pan, i ona stawić się musi dla wysłuchania konkluzji.
— Jest wyrok i jaki? — zapytał Alfred.
— O tym się pani hrabina dowie, gdy przyjedzie.
Rzekłszy te słowa sędzia wyszedł do drugiego pokoju, a Alfreda porzucił osłupiałego. Wiedział on, że powróciwszy do matki z taką odprawą, będzie miał uroczyście zmytą głowę i nic nie zrobi. Nie pojmował, jaki mógł zajść wyrok, czym spowodowany. Kanceliści patrząc na jego zakłopotanie śmieli się i szydzili po cichu, nie było co robić, trzeba się było wynosić. Ze strachem ukazał się w progu matki, która piła proszki sodowe.
— No, wyłajałżeś tego gbura sędziego! — zawołała. — Cóż to za śmiałość tych biuralistów, żeby osoby wysoko urodzone śmieć ciągnąć do sądu! Ja się będę skarżyła, ja mu tego nie daruję.
Alfred milczał.
— No, cóż zrobiłeś?
— Nic nie mogłem zrobić — odparł syn — pokłóciłem się tylko. Zdaje się, że jakaś formalność wymaga osobistego stawienia się.
— To niech się oni, ci panowie, co są za to płatni, stawią do mnie!
— Zdaje się, że to nie może być.
— Ja pojadę do Zamku!
— Ale to nic nie pomoże, niech mama się uspokoi. Cóż tam tak strasznego na pół kwadransa stanąć przed sądem i na pięć minut zejść do kancelarii.
— Co ty oszalałeś, czy co? Ja! ja! co, jak żyję, w takim miejscu nie byłam.
— Ale, moja mamo, wyzwaliśmy sami proces kryminalny, mama jest stroną w nim... to są konsekwencje...
— Przecież nie może być wyroku, bo się nic nie znalazło i nic nie skończyło.
— Ja nie wiem, co zaszło, bo mnie sędzia, pokłóciwszy się, nic powiedzieć nie chciał, ale coś stanowczego zajść musiało.
— Może ona w szpitalu umarła! — zawołała hrabina.
— I to być może — rzekł Alfred.
— A! to już bym i do sądu pojechała, żeby raz być wolną od tej Cyganki...
Syn zamilkł. Hrabina piła proszki i rzucała się, walcząc z tą myślą, jak ona, ona! pojedzie stawić się przed sądem. Ale na ostatek rozbudzona ciekawość, domysł, że winowajczyni pod posądzeniem kradzieży umarła może, skłoniły ją do upokarzającej podróży. Wyprawiła tylko syna przodem, aby tak wszystko urządził, iżby, uchowaj Boże, czekać nie potrzebowała.
Alfred posłuszny poleciał co prędzej. Za nim potoczyła się majestatycznie kareta hrabiny, przy której dwóch lokajów z tyłu, a kamerdyner na koźle. Powóz stanął przed sądem i natychmiast zgromadził się tłum gawiedzi dla podziwiania wspaniałości jego.
Dobry kwadrans, czerwieniejąc ze złości, jejmość, w głąb się zasunąwszy, przeklinała niezręczność najukochańszego syna, który nareszcie zbiegł blady i pomieszany. Prowadząc matkę na schody, pełne różnych ludzi i wcale nie grzeszące wytwornością, miał tylko czas szepnąć na ucho hrabinie:
— Na miłość Boga, kochana mamo, bądź co bądź, przed sądem ani słowa! bo oni wszystko wpiszą do protokołu!...
— Ale co to jest?
— Niech się mama przygotuje. Jest coś niedobrego, nie wiem co, ale... złe.
— Cóż może być?
— Nie mówią nic... widzę, że proboszcz z Muranowa siedzi także wezwany.
W tej chwili otworzyły się drzwi i hrabina weszła nimi majestatycznie.
Za stołem siedział sędzia, który nie powstając głowę lekko skłonił i natychmiast, wziąwszy papier ze stołu, czytać począł:
„Działo się w Warszawie... dnia...“
W miarę jak akt czytano, hrabina, której przez uszanowanie dla jej tuszy podano fotel zaledwie mogący pomieścić, stawała się na przemiany blada, czerwona i sina. Posłuszna jednak radzie syna, choć darła rękawiczki, nie odezwała się nic, trzęsła się cała. Wysłuchawszy dokumentu, wezwana do podpisu, zrobiwszy dwa „żydy“, krzywo nakreśliła swe imię i ze ściśnionych warg wyrwało się:
— Zobaczymy.
Sędzia się ukłonił. Alfred wziął matkę pod rękę i wyprowadził ją. W milczeniu przeszli schody, siedli do powozu i pojechali. W karecie hrabina zaczęła płakać z gniewu i upokorzenia. Alfred był czerwony, pałający, wściekły. Przybyli do domu, a jeszcze nie odezwała się ani matka do niego, ani on do niej.
— Moja mamo — rzekł na koniec Alfred — co się stało, odstać się nie może, narzekać i płakać na nic, trzeba myśleć, jak się dźwignąć z tego.
— A! tak, ja sama widzę, żem złą miała kalkulację — odezwała się hrabina — nie tak nam postąpić należało, ale po czasie teraz, po czasie. Cyganka zwyciężyła.
— I — dodał praktyczny Alfred — zdaje się, że w miejsce dwukroć stu tysięcy, weźmie za klejnoty ze dwa razy tyle.
— Ale to własność familii!
— W takim razie familia ich wartość opłacić będzie obowiązana.
— Niech ją i z klejnotami kaci porwą! — uderzając w stół pięścią ozwała się matka.
— Pozwoli mama sobie powiedzieć... ludzie się żenią i z chłopkami, i z garderobianymi... Cyganka czy nie, mogłem się ożenić, byłbym nie potrzebował płacić dwóchkroć i klejnoty byłyby nasze, a potem mógłbym się też i rozwieść, i procesować, i nic nie dać.
— Ty zawsze do niej miałeś słabość, ale ja... ja myśli tej znieść nie mogę, aby krew nasza senatorska! a! nie mogę, duchy ojców! Cyganka.
Rozpłakało się nieszczęśliwe senatorskie dziecię.
Gdy się to działo w żałobą okrytym domu hrabiny, proboszcz z doktorem poszli do osobnej izdebki w szpitalu zwiastować Lenorze jej oswobodzenie i uniewinnienie.
W pierwszych dniach niebezpieczną, ale energiczną przerwaną kuracją, przecierpiawszy gorączkę, Lenora czuła się była lepiej. Staraniem przyjaciół dano jej w szpitalu osobną czystą izdebkę, a dozór panien miłosierdzia uczynił pobyt w niej znośnym, w porównaniu zaś z pierwszym więzieniem, niemal wesołym. Pomiędzy obwinioną a dozorczynią jej, siostrą Felicją, zawiązała się przyjaźń najczulsza. Powołanie miłosierdzia dziwnie wyszlachetnia duszę; siostra Felicja była osobą bardzo mało wykształconą, ale pobożną i poświęconą bliźnim; dziesięć lat tej ofiary u łoża chorych, z cierpiącymi, uczyniły ją aniołem cierpliwości, dobroci, poświęcenia skromnego i nadzwyczajnej przenikliwości umysłu. Lenora znajdowała w niej pociechę, z nią czuła się prawie uspokojona, a widok tej ofiarnej niewiasty unosił ją aż do pożądania poświęcenia się podobnego.
Leżała jeszcze, ale zrezygnowana, ukojona na duchu, przejednana ze światem i przebaczająca krzywdę nieprzyjaciołom. Na białej kołderce, która ją okrywała, przez cały dzień spoczywało „Naśladowanie Chrystusa Pana“, które jej siostra przyniosła. Cała ubrana w bieli, ze swą ciemną, ale zbladłą twarzą, ognistymi oczyma, czarnymi rozpuszczonymi włosami, wydawała się uroczo piękna, bo mistrzyni boleść umie także do ideału rozpromieniać człowieka, jeśli dusza upokorzona przyjmie ją jak błogosławieństwo.
W tym stanie ducha błogim, który wynagradza największe cierpienia ideą sprawiedliwości nadziemskiej, czuwającej nad człowiekiem — znalazł ją doktór i proboszcz muranowski.
Gdy ich ujrzała we drzwiach, gdy ujrzała oblicze przyjazne, uśmiechnięte kapłana, do którego, jak do ojca duchownego, nawykła była od dzieciństwa, wyciągnęła ku niemu ręce z uśmiechem i okrzykiem:
— A, co za szczęście!
— Dziecko moje! — zawołał rozrzewniony kapłan — dziecko moje! przynoszę ci i zwiastuję od progu uwolnienie, uniewinnienie, triumf. Wszystko skończone.
— Byćże to może! W jaki sposób?
— Uspokój się pani — rzekł doktór — ksiądz proboszcz opowie jej wszystko. W każdej chwili możesz powrócić do domu. Nie ma już ani cienia wątpliwości, źli ludzie zawstydzeni zostali.
— O mój Boże! o mój Boże! — wołała Lenora składając ręce. — Jam się już tego spodziewać nie śmiała. To chyba święty ten anioł, matusia moja droga zstąpiła z niebios i dała świadectwo niewinności dziecięciu.
— Zaprawdę, odgadłaś! — rzekł proboszcz. — Jeśli nie ona, cień jej, głos jej, wola rozstrzygnęły. Staruszka pamiętała na wszystko, znała ludzi, a kochała cię jak córkę. Dała tego dowód, składając na ręce moje osobno spisany akt urzędowy, tyczący się owych klejnotów, które są tobie przeznaczone. Dziś wszystko to się wyjaśniło przed sądem, jesteś wolna i Bóg dał, niezależna. Wartość tego daru przechodzi to, co ci było zapisane.
— Ja tego przyjąć nie mogę — odezwała się Lenora.
— Zaczekaj, oto jest akt i słowa nieboszczki: „Znając szlachetne usposobienie i bezinteresowność wychowanicy mojej i to przewidzieć mogę, że daru mojego przyjąć nie zechce — ale ja ją zaklinam zza grobu w imię miłości, jaką dla mnie miała, ażeby go nie odrzucała, jeśli nie chce, bym bolała nad tym, że najgorętsza wola moja się nie spełni. Rodzinie mej zostawiam więcej, niż wartość tych klejnotów, które były moją osobistą własnością“.
Lenora słuchając płakała, doktór i ksiądz milczeli.
— Są bardziej potrzebujący ode mnie — odezwała się po cichu — darem jej rozporządzę w myśl jej, to później, ale jam niewinna i wolna! Jam czysta.
— I najmocniej proszę — przerwał doktór — ani się bez mojego pozwolenia ruszać z łóżka, ja wieczorem przyjadę po was... nie wprzódy.
Zostawiając proboszcza, któremu w pomoc przyszła siostra Felicja, doktór odjechał. Zacna zakonnica na wieść o uniewinnieniu Lenory, do której się sercem całym przywiązała, wbiegła zapłakana z radości i rzuciła się jej na szyję.
— Błogosławione imię Pańskie! — zawołała. — Błogosławione imię Tego, który niewinnych dźwiga i podnosi.
— Cudem — dodał proboszcz. — Sławmy imię Jego.
I kapłan ukląkł, aby odmówić modlitwę dziękczynną, a Lenora ze złożonymi rękoma, siedząc w łóżku zapłakana, powtórzyła słowa modlitwy. Scena była rozczulająca.
Doktór nie bez przyczyny chciał, by Lenora wypoczęła jeszcze, nim ją do domu przeniosą, bo choć radość leczy, są wypadki, że jej znękane serca znieść nie mogą. Chciał przy tym, ażeby tryumf sieroty uczynić tak głośnym i uroczystym, jak jawne i okrutne było prześladowanie. Pojechał do pani Laury, rozesłał do znajomych, dano znać lordowi, który nie przestał się interesować Lenorą, Zbigniewowi i matce jego. Postanowiono, aby jak najwięcej osób pojechało po chorą i odwiozło ją do dawnego mieszkania, okazując jej zasłużone współczucie.
Pan Alfred powracał wieczorem od prawnika, do którego wysłała go matka na naradę, czyby przeciwko aktowi ś. p. wojewodziny prawnie coś działać nie można — gdy w pobliżu pałacu Zamoyskich spotkał ten szereg powozów, odprowadzający Lenorę. Poznał ją siedzącą w karecie z doktorem, panią Laurę, lorda, kilku jego przyjaciół, i odgadł łatwo znaczenie tego rodzaju manifestacji. Zbladł, zagryzł usta, ale się w nim, zazwyczaj obłudnym, tak wszystko wzburzyło, iż wróciwszy do domu pohamować się nie mógł. Wpadł do pokoju matki, rzucając o stół kapeluszem, z wyrazem takiego dzikiego gniewu na twarzy, iż się hrabina przelękła.
— Co ci jest, Alfredzie? Co ci jest?
— To są łajdaki! To niepoczciwi ludzie, to szuje! To demagogi, gałgany!
— Ale kto?
— Ta niepoczciwa Laura, ten doktór intrygant, głupi lord.
— Cóż znowu się stało?
— Wystaw sobie, mama! Cała ta czereda pojechała do więziennego szpitala po Cygankę, i z paradą największą odwieźli ją do jej mieszkania, ulicami głównymi, do bramy pałacu, w tryumfie! Brakło tylko chorągwi i muzyki. Jutro po całym mieście trąbić będą i nas potępiać.
Matka zamilkła, a po chwili:
— Dobrze! dobrze! — zawołała — niech się kręcą, niech się wiercą, jak chcą! Ja o to nie dbam. Naszemu domowi, imieniowi i znaczeniu nie potrafią nic zrobić. To jest zawiść nikczemna tych dorobkiewiczów. Ja się z tego śmieję! Ja się z tego śmieję!
I w istocie dostała hrabina w tej chwili śmiechu, ale serdecznego, i natychmiast posłano po doktora, tylko już nie po starego S., który był do niecnych intrygantów zaliczony i od dnia tego stanowczo na indeksie.
Hrabina miała się w przekonaniu swoim za najniewinniejszą ofiarę demagogicznego spisku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.