Czarne Indye/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne Indye |
Rozdział | Kilka zjawisk niezrozumiałych. |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Indes noires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiadomo wszystkim, jakie są zabobonne wierzenia w niższych i wyższych krainach Szkocyi. W niektórych wioskach, pomniejsi dzierżawcy gruntów, zbierający się na wieczornicach, lubią powtarzać baśnie zapożyczone z repertuaru mitologii północnej. Nauka chociaż szeroko i szczodrze udzielana w tym kraju, nie była dotąd w stanie umieścić tych legend w rzędzie bajek i żyją one jakby wkorzenione w sam grunt starej Kaledonii. Jest to kraj duchów i upiorów, ogników i wróżek. Tam to zjawia się ciągle jeszcze geniusz złośliwy, którego opłacać trzeba, żeby się usunął, zwany »Seer«, u górali szkockich, przepowiada on śmierć blizką. »May Moullach« występuje pod postacią młodej dziewicy o ramionach pokrytych włosem, uprzedza rodziny o nieszczęściach, jakie je spotkać mają; wróżka »Branshie«, która oznajmia smutne zdarzenia, »Brawnies« mają sobie powierzone ruchomości po domach; »Urisk« przebywa szczególniej w dzikich wąwozach, koło jeziora Katrine i wiele innych.
Pojąć łatwo, że ludność, przebywająca w kopalniach węgla w Szkocyi musiała się zaopatrzyć w swój własny zbiór legend i baśni, który dołączyła do tego repertuaru mitologicznego. Jeżeli góry szkockie zaludnione są istotami fantastycznemi, złemi i dobremi, tembardziej ciemne kopalnie musiały zostać zapełnione w najgłębszych swych zakątkach. Któżby wstrząsał w posadach pokłady całe podczas nocy burzliwych? Kto wskazuje i naprowadza na ślad żyły dotąd niewyeksploatowanej? Kto zapala gazy i sprowadza wybuchy straszne, jeżeli nie geniusze kopalni?
Była to przynajmniej opinia najbardziej rozpowszechniona wśród zabobonnych Szkotów. W istocie większość górników wierzyła chętnie w świat fantastyczny, gdy chodziło po prostu o jakieś fizyczne zjawisko, i napróżnoby czas tracił ten, ktoby tych ludzi chciał przekonać. Gdzieżby też łatwowierność znalazła szersze pole do domysłów, niż na dnie tych głębokich przepaści?
Otóż i kopalnie Aberfoyle - eksploatowane od dawna w krainach legend, bardzo łatwo się nadawały do wszystkich zjawisk nadprzyrodzonych.
Obficie się też owe legendy roiły. Trzeba dodać, że niektóre zjawiska niewytłómaczone dotąd, dodawały nowego pokarmu łatwowierności ogólnej.
W pierwszym rzędzie zabobonnych górników ze sztolni Dochart stał także Jakób Ryan, towarzysz i przyjaciel Henryka. Był to może największy zwolennik wszystkiego, co nadprzyrodzone. Wszystkie te historye fantastyczne przemienił w piosenki, które mu zapewniały powodzenie wielkie podczas zimowych wieczornic.
Nietylko Jakób Ryan, lecz i towarzysze jego twierdzili niemniej głośno, że kopalnie Aberfoyle były zamieszkałe przez duchy, które dosyć często przypominały swoje istnienie, jak to miewało miejsce w górach. Czyż może być lepsza widownia od tych ciemnych i głębokich kopalni? Czyż gdziekolwiek indziej geniusze, ogniki, dyabliki i inni aktorowie tych fantastycznych dramatów, mogłyby tak bezpiecznie i swobodnie igrać? Dekoracye stały gotowe, czemużby ten nadprzyrodzony personal nie zechciał odegrać swej roli.
Tak twierdził Jakób Ryan i jego towarzysze z kopalni Aberfoyle. Liczne sztolnie łączyły się z sobą za pomocą galeryi i chodników podziemnych, porobionych pośród żył węglodajnych. Tak więc pod całem hrabstwem Stirling istniały ogromne gąszcze tuneli, piwnic, szybów, rodzaj podziemnego labiryntu, przedstawiającego się jak olbrzymie mrowisko.
Górnicy różnych sztolni spotykali się często z sobą, idąc lub wracając z robót. Stąd ciągła łatwość zamieniania i udzielania sobie wiadomości, które następnie obiegały całą kopalnię. Opowiadania rozchodziły się z nadzwyczajną szybkością, przechodząc z ust do ust i rosnąc coraz bardziej.
Dwóch ludzi posiadających więcej nauki, a może i silniejszego temperamentu, umiało się oprzeć ogólnej łatwowierności.
Nie chcieli oni żadną miarą przyznać istnienia dyablików, geniuszów ani wróżek.
Tymi ludźmi byli Szymon Ford i syn jego. Dowiedli tego, mieszkając dalej w ciemnej krypcie, po opuszczeniu przez wszystkich sztolni Dochart. Może być, że stara Magdalena miała niejaką skłonność do wiary w nadprzyrodzone siły, była to bowiem prawdziwa szkotka-góralka. Ale musiała się zadowolnić opowiadaniem cudownych legend sobie samej, czego też nie zaniedbywała czynić z obawy, aby nie stracić starych tradycyi.
Szymon i Henryk Ford nie opuściliby zresztą swojej kopalni, chociażby nawet wierzyli tak, jak ich towarzysze we wróżki i duchy. Nadzieja odkrycia jakiejś nowej żyły dodawała im siły do stawienia czoła fantastycznym zastępom. Mieli oni jedną tylko wiarę, jeden zabobon: nie mogli przypuścić, żeby pokłady węglowe Aberfoyle zostały w zupełności wyczerpane. Można śmiało twierdzić, że Szymon Ford i syn jego mieli pod tym względem wiarę prostaków, tę wiarę w Boga, której nikt zachwiać nie jest w stanie.
Dlatego też od lat dziesięciu, nie opuszczając jednego dnia, tak ojciec jak i syn brali do ręki oskard, kij i lampę.
Szli tak we dwóch, szukając, macając po skale, uderzając w nią i nadsłuchując, czy nie odezwie się echem pożądanem.
Dopóki poszukiwania dochodziły do granitowych pokładów pierwotnych, Szymon i Henryk byli zdania, że to, czego dzisiaj nie odkryli, odkryją jutro i dlatego nie trzeba zaprzestać poszukiwań. Życie całe postanowili spędzić w kopalni Aberfoyle, usiłując przywrócić jej dawną świetność. Jeżeliby ojciec nie doczekał tej szczęśliwej chwili, syn miał prowadzić zadanie na swoją rękę.
Równocześnie ci dwaj stróże namiętnie przywiązani do swej kopalni, przebiegali ją w celach utrzymania w niej porządku. Przekonywali się o trwałości podpór, podtrzymujących sklepienia, szukali, czy jakie osunięcie się gruntu nie było możliwe, i czy nie groziło niebezpieczeństwo zasypania której części sztolni. Badali ślady wnikania wód zewnętrznych i odprowadzali je ku większym zbiornikom.
Jednem słowem przyjęli na siebie dobrowolny obowiązek pilnow ania tego przybytku jałowego, z którego tyle bogactw niegdyś wyszło, dziś zamienionych w dymy i popioły.
Podczas tych wycieczek, zdarzyło się parokrotnie Henrykowi natknąć się na zjawiska, których wytłómaczyć sobie nie umiał.
I tak po kilkakrotnie zdawało mu się, idąc wązkimi chodnikami, że słyszy silne uderzenie oskarda, wymierzone w boczne ściany sztolni.
Henryk, którego ani nadprzyrodzone, ani przyrodzone siły wystraszyć nie mogły, przyspieszył kroku, żeby pochwycić przyczynę tych tajemniczych odgłosów.
Tunel był pusty.
Lampka młodego górnika, podnoszona w górę ku ścianom, nie wykryła najmniejszego śladu uderzeń oskardem. Henryk zapytywał siebie, czy nie był igraszką iluzyi akustycznej, jakiegoś dziwnego i fantastycznego echa.
Innym razem znowu, kierując nagle światło w zagłębienie podejrzane, ujrzał wyraźnie prześlizgujący się cień jakiś. Przyspieszał kroku... Nic nie zauważył i ani śladu przejścia jakiejś ziemskiej istoty.
W ostatnim miesiącu po dwakroć słyszał, zwiedzając zachodnią stronę kopalni, dalekie odgłosy wystrzałów, jakby który z górników urządzał wybuch naboju dynamitowego.
Za drugim razem , po nadzwyczaj ścisłych poszukiwaniach, udało mu się znaleźć jeden z filarów nadwyrężony nabojem.
Przy świetle lampki Henryk uważnie obejrzał ścianę dotkniętą przez nabój. Nie była ona zlepiona z kamieni, ale ze skały łupkowej, która dochodziła aż do tej głębokości w pokłady węglowe. Czy wybuch miał na celu odkrycie nowej żyły? Czy też usiłowano jedynie zburzyć część kopalni? Henryk sam siebie o to zapytywał i gdy ojca zawiadomił o wypadku,ani stary, ani on, nie mogli sobie zadowalniającej znaleźć odpowiedzi.
— To dziwne — mawiał często Henryk. — Obecność istoty nieznanej w kopalni wydaje się niemożliwą, a jednak trzeba w nią wierzyć. Czyżby kto inny prócz nas chciał się przekonać o istnieniu jakiejś żyły nowej? Albo czy też nie stara się on raczej zniszczyć doszczętnie dawnej kopalni Aberfoyle? Ale w jakim że celu? Dowiem się o tem, choćbym miał życie postradać!
Na dwa tygodnie przed przybyciem inżyniera do sztolni Dochart, Henryk myślał, że jest u celu swych poszukiwań.
Przebiegał stronę południowo-zachodnią kopalni z pochodnią w dłoni.
Naraz zdawało mu się, że jakieś światło zagasło o kilkaset kroków przed nim, w głębi ciemnego komina, który przecinał ostro galeryę. Rzucił się pospiesznie w danym kierunku.
Próżne poszukiwania.
Ponieważ Henryk nie nadawał przedmiotom fizycznym znaczenia nadprzyrodzonego, przeto stanowczo się upewnił, że jakaś istota nieznana błądziła po kopalni. Ale pomimo wszelkich poszukiwań, pomimo badania najmniejszych nierówności ścian galeryi, nic nie
znalazł.
Zdał się więc zupełnie na wypadek, dzięki któremu miał poznać tajemnicę. Od czasu do czasu widział co prawda światełka latające tu i tam, jakby ogniki na bagnach, ale zjawiska te przemknęły jak błyskawica.
Gdyby Jakób Ryan i inni zabobonni górnicy ujrzeli te światełka fantastyczne, niezawodnie zawołaliby, że to duchy.
Ale Henryk ani myślał o tem. Stary Szymon tembardziej. I skoro obaj rozmawiali o tych zjawiskach, pewni byli, iż powstały one drogą naturalną.
— Mój synu — mówił stary nadsztygar — czekajmy! Wszystko to wyjaśni się kiedyś!
Trzeba jednak przyznać, że nigdy dotąd ani Henryk, ani ojciec jego, nie byli narażeni na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Jeżeli kamień, który spadł dzisiaj u nóg Jamesa Starr, rzucony został ręką zbrodniczą, był to pierwszy czyn złośliwy w tym rodzaju.
James Starr sądził, że ten kamień mógł paść oderwany od sklepienia galeryi. Ale Henryk nie przypuszczał tak prostego tłómaczenia. Podług niego kamień nie upadł, ale został rzucony.
Nie mógłby zakreślić półkola w powietrzu i paść bokiem, gdyby nie był skierowany obcą siłą.
Henryk widział w tem jeszcze usiłowanie jakiegoś zamachu na niego, na starego ojca, a nawet na inżyniera.
Potem cośmy wyżej powiedzieli, być może że miał słuszność.