<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Czarne Indye
Rozdział Rodzina Ford.
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Indes noires
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Rodzina Ford.

W dziesięć minut potem, James Starr i Henryk wychodzili z głównej galeryi.
Młody górnik i jego towarzysz przybyli do środka szerokiego i ciemnego płacyku. Placyk ten nie był jednak zupełnie ciemnym. Trochę promieni dziennych przypływało doń przez szyb opuszczony, który w wyższych piętrach został otwartym. Przez ten otwór sztolnia Dochart otrzymywała świeże powietrze zewnętrzne podczas, gdy gorętsze powietrze wewnętrzne ulatniało się przez szyb Yarow.
Tym sposobem trochę powietrza i trochę światła przybywało do tego placyku poprzez grube sklepienie łupkowe.
Szymon Ford wraz z rodziną swoją zamieszkiwał ten placyk od lat dziesięciu; w miejscu, gdzie dawniej olbrzymie maszyny działały, zajmował on pomieszczenie wykute w skale łupkowej.
Stary nadsztygar chętnie nadawał temu mieszkaniu nazwę »folwarku«. Dzięki pewnej zamożności, długoletnią pracą zdobytej, Szymon Ford mógłby był mieszkać pod jasnem niebem, otoczony zielenią drzew, w pierwszem lepszem mieście królestwa, ale i on i jego rodzina woleli nie opuszczać kopalni, gdzie byli szczęśliwi, mając jedne myśli, jedne nawyknienia. Podobał im się ten folwark, znajdujący się na tysiąc pięćset stóp pod ziemią szkocką. Prócz innych dogodności mieli i tę, że żaden urzędnik nie zachodził nigdy do nich, celem ściągania podatków.
W chwili naszego opowiadania, Szymon Ford, były nadsztygar sztolni Dochart, miał lat sześćdziesiąt pięć, które dzielnie dźwigał na swych barkach. Wysoki, silny, dobrze zbudowany, uważanym był za jednego ze znaczniejszych »sawneys'ów«[1] kantonu, który tylu pięknych mężczyzn dostarczał do pułków górskich. Szymon Ford pochodził z dawnej rodziny górników a genealogia jego sięgała czasów, gdy pierwsze pokłady węgła zostały odkryte w Szkocyi.
Nie badając czy Grecy lub Rzymianie używali węgła kamiennego, czy Chińczycy znali kopalnie tegoż węgla długo przed erą chrześciańską, nie pytamy, czy rzeczywiście materyał ten palny zawdzięcza swą nazwę »houille« od kowala Houilos'a, który żył w Belgii w XII wieku, możemy jednak stwierdzić, że pokłady w Wielkiej Brytanii pierwsze poddane zostały regularnej eksploatacyi. W XI wieku, Wilhelm Zdobywca rozdzielał swym towarzyszom broni dochody z basenu Newcastle. W XIII wieku Henryk III wydał pozwolenie poszuki wania »węgla morskiego«, jak go nazywali. Wreszcie przy końcu tegoż wieku historya wspomina pokłady Szkocyi i Księstwa Walii.
W tej to epoce właśnie przodkowie Szymona Ford zeszli do wnętrza ziemi kaledońskiej, by już nie wychodzić przez długie wieki. Przebywali tam ojcowie, syny, wnuki i prawnuki. Byli to prości robotnicy, pracowali jak galernicy nad wydobywaniem drogocennego opału. Zdaje się nawet, że węglarze—górnicy, byli prawdziwymi niewolnikami w tej epoce. W istocie w XVIII wieku ta opinia tak była ustaloną w Szkocyi, że podczas wojny pretendenta, zachodziła obawa, by dwadzieścia tysięcy górników w Newcastle nie podniosło buntu w celu odzyskania wolności, której, podług ich mniemania, nie posiadali.
W każdym razie Szymon Ford był dumnym z tego, że należał do tej wielkiej rodziny górników szkockich. Pracował tam, gdzie i przodkowie jego używali oskarda, obcęgów, motyki i taczek. W trzydziestym roku życia został nadsztygarem w sztolni Dochart, najznaczniejszej ze wszystkich kopalni Aberfoyle. Kochał całą duszą rzemiosło swoje. Przez długie lata wykonywał gorliwie swoje obowiązki. Jedynem jego zmartwieniem było to, iż po­kłady zmniejszały się widocznie i że przewi­dywał blizką chwilę, w której zupełnie wyczerpanym i zostaną.
Wtedy to oddał się cały wyszukiwaniu no­wych żył w kopalni Aberfoyle. Udało mu się szczęśliwie wynaleźć kilka żył podczas osta­tniej epoki eksploatacyjnej, dzięki w rodzonemu instynktowi górnika, a inżynier James Starr cenił wielce jego zdolności. Rzekłbyś, że odgadywał miejsca, gdzie się znajdowały pokłady we wnętrzu kopalni tak, jak hydroskop odgaduje źródła pod powierzchnią gruntu.
Nadeszła jednak chwila, kiedy pokłady znikły wyczerpane rękami górników. Sondo­wania wszelkie zostały bez rezultatów. Eksploatacya ustała. Górnicy rozproszyli się.
Była to chwila rozpaczy dla wielu z nich. Wszyscy, którzy wierzą, że człowiek kocha swoją pracę, nie zdziwią się temu bynajmniej. Szymon Ford też, bez zaprzeczenia, najbar­dziej się uczuł dotknięty. Był on typem prawdziwego górnika, którego życie związane jest nierozdzielnie z życiem kopalni. Od chwili urodzenia nie przestał w niej mieszkać, a skoro prace ustały, chciał jeszcze w niej pozostać. I pozostał. Henryk, syn jego, trudnił się zno­szeniem produktów żywności do podziemnego mieszkania, ale stary Szymon ani razu od lat dziesięciu nie wychodził na powierzchnię ziemi.
— Wychodzić! Po co? — powtarzał i sie­dział w swym czarnym pałacu.
W tym przybytku zupełnie zdrowym, pod­ległym zawsze średniej temperaturze, stary nadsztygar nie znał ani upałów w lecie, ani mrozów w zimie. Rodzina jego miewała się dobrze. Czegóż można było więcej żądać?
Co prawda to nieraz smutek uczuwał wielki. Żałował życia, ruchu, ożywienia dawniejszego w tej kopalni tak pracowicie eksploatowanej. Mimo to nie tracił nadziei.
— Nie! nie! kopalnia wyczerpana nie jest! — powtarzał.
I ten, który śmiał wątpić, że dawniejsza Aberfoyle nie zmartwychwstanie jeszcze, na­ raziłby sobie śmiertelnie Szymona Ford. Ni­gdy nie opuszczała go nadzieja odkrycia no­wego pokładu, któryby przywrócił całej ko­palni jej dawną wielkość. Jakżeby chętnie chwycił do rąk swoich oskard górnika i staremi spracowanemi dłońmi te skały rozbijał. Chodził więc po ciemnych galeryach, to sam, to z synem swoim, uważając, szukając i wra­cając co dzień bardziej zmęczonym ale nie zniechęconym do swojego »folwarku«.
Godną towarzyszką Szymona Ford, była Magdalena, wielka i tęga »kobiecina« czyli »goodwife« podług wyrażenia szkockiego. Ma­gdalena zarówno jak jej mąż nie chciałaby była nigdy opuścić sztolni Dochart. Podzielała pod tym względem wszystkie jego nadzieje i żale. Zachęcała go, popychała naprzód, mó­wiła z pewną powagą, która zagrzewała sta­rego nadsztygara.
— Aberfoyle śpi tylko, Szymonie — mó­wiła do niego często. — Ty jeden masz słusz­ność. To sen tylko, ale nie śmierć, o nie!
Magdalena umiała także obywać się bez świata zewnętrznego i znajdowała całe swoje szczęście w tem życiu we troje na ciemnym »folwarku«.
Do tego to »folwarku« zdążał James Starr.
Oczekiwano inżyniera niecierpliwie. Szy­mon Ford stał we drzwiach otwartych i skoro tylko ujrzał z daleka blask lampy Henryka, rzucił się skwapliwie na spotkanie swego da­wnego »viewer’a«.
— Witamy pana, panie inżynierze! — za­ wołał radośnie, a sklepienie łupkowe odbiło dźwięki jego głosu. — Witamy pana na naszym folwarku! Dom rodziny Fordów otwiera się gościnnie przed panem, chociaż się znaj­duje na tysiąc pięćset stóp pod ziemią.
— Jak się macie, kochany Szymonie! — za­pytał James Starr, ściskając serdecznie dłoń gospodarza.
— Dziękuję panu, wcale nieźle. Jesteśmy tutaj zabezpieczeni od wszelkich zmian atmo­sferycznych. A wasze panie, które jeżdżą do Newhaven i Porto Bello[2] podczas lata, lepiejby wyszły, gdyby spędzały kilka miesięcy w kopalni Aberfoyle! Nie dostałyby niezawodnie kataru tak, jak to często bywa na wil­gotnych ulicach starej stolicy.
— Nie przeczę temu, Szymonie — odparł James z uśmiechem, zadowolony z tego, że znalazł swego nadsztygara takim, jakim był dawniej. — Sam się dziwię, żem dotąd nie zdecydował się zamienić mego mieszkania przy Canongate na jaki folwark sąsiadujący z wa­szym.
— Do usług, panie Starr. Znam ja jednego z pańskich dawnych górników, któryby był zachwycony, gdyby został pańskim sąsiadem.
— A Magdalena?... — zapytał inżynier.
— Poczciwe kobiecisko! zdrowa, zdrowsza jeszcze odemnie nawet! — zawołał Szymon Ford — a jak się cieszy, że pana dzisiaj ugaszczać będzie. Niezawodnie przejdzie tym razem sam a siebie.
— Zobaczymy to Szymonie, zobaczymy! — rzekł inżynier, dla którego zapowiedź przyrządzanego śniadania nie mogła być obojętną po tak długiej, pieszej podróży.
— Zapewne pan głodny? panie Starr.
— Ogromnie! Taka podróż może wzbudzić wilczy apetyt. Szkaradna była pogoda.
— Tak! deszcz znowu pada tam w górze? — spytał Szymon Ford głosem pełnym współ­czucia.
— Pada Szymonie, pada, a wody Forth’u takie zburzone dzisiaj, jak na morzu.
— A co, panie James, tutaj nigdy deszcz nie pada! Ale co ja mam panu zachwalać za­lety, które pan znasz na równi ze mną! Przybyliśmy na mój folwark. To rzecz najważniejsza, powtarzam zatem panu: Witamy!
Szymon Ford wraz z Henrykiem wprowa­dzili Jamesa Starr do swego mieszkania; in­żynier ujrzał obszerną izbę, oświetloną kilku lampami, z których jedna zawieszona była umalowanych belek sufitu.
Stół był pokryty obrusem kolorowym, a cztery krzesła obite starą skórą oczekiwały biesiadników.
— Dzień dobry wam, Magdaleno — rzekł inżynier.
— Dzień dobry panu, panie James — od­parła poczciwa szkotka, powstając na powi­tanie.
— Z prawdziwą przyjemnością was widzę, Magdaleno!
— Nie wątpię, panie James, bo widzimy zawsze z przyjemnością tych, którym dobrze czynimy.
— No, dawaj śniadanie, kobieto — rzekł Szymon Ford — zupa gotowa, a zepsuje się, gdy jej czekać każemy. Zresztą i pan James głodny jak prawdziwy górnik, niechże się przekona, że z łaski naszego syna niczego nam tu nie brak w podziemiach. Ale, ale, Henryku — dodał stary sztygar, zwracając się do syna. — Szukał cię Jakób Ryan.
— Wiem o tem, mój ojcze! Spotkaliśmy go w szybie Yarow.
— To wesoły chłopak i dobry kolega — rzekł Szymon Ford. — Ale zdaje mi się, że mu się tam w górze podoba. Nie posiada wi­dać prawdziwej krwi górnika w żyłach. No, siadajmy panie James i zajadajmy co się zmieści, bo bardzo być może, że się na kolacyę dzisiaj spóźnimy.
Już mieli siadać, ale inżynier ich zatrzymał.
— Chwileczkę, ojcze Szymonie — rzekł — czy chcecie żebym jadł z apetytem?
— Prosimy o ten zaszczyt, jak o łaskę, pa­nie James — odparł Szymon Ford.
— Muszę się więc przedewszystkiem pozbyć wszelkiego roztargnienia. Pozwólcie mi zadać dwa pytania.
— Słucham pana, panie James.
— Odebrałem wasz list, który mi donosi o jakiejś wiadomości, mającej mnie żywo obchodzić.
— Obchodzi ona pana niezawodnie.
— Ze względu na was?...
— Tak samo dla mnie, jak i dla pana jest ona nadzwyczaj ważną, panie James. Nie do­wie się pan jednak o niej aż po jedzeniu i na samem miejscu — inaczej nie uwie­rzyłbyś.
— Szymonie — rzekł inżynier —- spójrzcie mi w oczy... A więc wiadomość ważna?... Acha!... Dobrze!... Nie pytam was więcej — dodał — jakby odgadując we wzroku starego sztygara odpowiedź, jakiej żądał.
— A drugie pytanie? — rzekł Szymon.
— Nie wiecie też Szymonie kto pisał ten list anonimowy? — pytał inżynier, podając staremu list bez podpisu.
Szymon Ford wziął pismo do ręki i od­czytał je uważnie, następnie podał synowi.
— Czy znasz charakter tego pisma? — za­pytał.
— Nie, ojcze — odrzekł Henryk.
— List ten nosił stempel biura pocztowego z Aberfoyle? — pytał Szymon Ford inżyniera.
— Tak samo jak i wasz — odrzekł James Starr.
— Cóż o tem myślisz, Henryku? — rzekł Szymon Ford, którego czoło zmarszczyło się na chwilę.
— Myślę ojcze, że widocznie ktoś miał interes w przeszkodzeniu panu James Starr, aby nie przybył na czas i miejsce oznaczone przez ciebie.
— Ale któż taki? — zawołał stary górnik. — Któż mógł przeniknąć mój sekret?
I Szymon Ford zamyślił się, zbudził go głos Magdaleny.
— Siadajmy proszę, panie Starr — rzekła. — Zupa stygnie. Przestańmy myśleć na chwilę o tym liście.
Na to zaproszenie wszyscy zasiedli przy stole, James Starr na honorowem miejscu na­ przeciwko Magdaleny, ojciec i syn naprze­ciwko siebie.
Była to prawdziwa uczta szkocka. Podano najpierw zupę zwaną »hotchpotch«, czyli do­skonały bulion, w którym pływały obficie ka­ałki mięsa. Zdaniem starego Szymona nikt lepiej od jego żony nie znał sposobu przy­rządzania tej zupy.
To samo było zresztą i z potrawką zwaną »cockyleeky« przyrządzoną z koguta z porami. Była po prostu wyborną.
Zakropiono to wszystko piwem »ale«, pochodzącem z najlepszych edynburgskich bro­warów.
Główną potrawę stanowił »haggis«, czyli budyń narodowy, zrobiony z mięsa i mąki jęczmiennej.
Znakomita ta legumina, która natchnęła poetę Burnsa do napisania jednej z najlepszych ód swoich, doznała losu wszystkich doskona­łości tego świata: znikła jak marzenie.
Magdalena otrzymała najszczersze pochwa­ły od swego gościa.
Na zakończenie śniadania podano deser złożony z sera i »cakes«, ciastek owsianych, wybornie przyrządzonych, które zagryzano, po­pijając z maleńkich kieliszków »usquebaugh«, doskonałą żytniówkę dwudziesto-pięcioletnią, rówieśnicę Henryka.
Uczta trwała dobrą godzinę. James Starr i Szymon Ford nie tylko się najedli, ale się nagawędzili o kopalni Aber­foyle.
Henryk siedział milczący i zamyślony. Po dwakroć wstawał od stołu i wychodził z izby, nasłuchując dokoła. Znać było po nim jakiś niepokój od chwili przypadku z kamieniem, pragnął odkryć przyczynę tego niezrozumia­łego dlań faktu. List anonimowy niepokoił go również.
Inżynier, korzystając z jego nieobecności, rzekł do Szymona Ford i Magdaleny:
— Zacnego macie chłopca, moi drodzy!
— Tak, panie James, dobre to i przywią­zane do nas dziecko — odrzekł żywo stary nadsztygar.
— I podoba mu się tu u was na »folwarku«?
— Nie chciałby za nic nas opuścić.
— Trzeba jednak myśleć o żonie dla niego.
— O żonie dla Henryka! — odparł Szy­mon Ford. — O dziewczynie tam z góry, któraby lubiła zabawy, tańce, któraby wolała swoją wioskę od naszej kopalni! Henryk ani myśli o podobnej.
— Szymonie — rzekła Magdalena — nie wymagałbyś przecież, by się Henryk wcale nie ożenił.
— Nie wymagam — odrzekł stary górnik — ale nic pilnego! Kto wie, czy mu nie znaj­dziemy...
Henryk wszedł do izby i Szymon zamilkł. Magdalena wstała od stołu, wszyscy poszli za jej przykładem i zasiedli na chwilę przed bramą folwarku.
— A zatem Szymonie — rzekł inżynier — słucham was.
— Panie James — odrzekł Szymon Ford — nie potrzeba mi pańskich uszu, ale pańskich nóg raczej. Czy pan dobrze odpoczął?
— Doskonale mój Szymonie. Gotów jestem iść za tobą wszędzie, gdzie ci się tylko spodoba.
— Henryku — rzekł Szymon Ford — od­wracając się do syna — zapal nasze lampy bezpieczeństwa.
— Bierzecie lampy bezpieczeństwa! — za­wołał James Starr zdziwiony, ponieważ nie można się było spodziewać eksplozyi gazów w sztolni zupełnie pozbawionej węgla.
— Tak, panie James, trzeba zawsze być roztropnym.
— No, to może mi każecie od razu przy­brać i ubiór górnika? mój drogi Szymonie.
— Jeszcze nie teraz, panie James! jeszcze nie teraz! — odparł stary nadsztygar, którego oczy dziwnie zabłysły.
Henryk wyszedł niebawem, wynosząc trzy lampy bezpieczeństwa.
Jedną z nich podał inżynierowi, drugą ojcu, a trzecią zawiesił sobie na lewej ręce, pod­czas gdy prawą ściskał długi i gruby kij.
— W drogę! — rzekł Szymon Ford, który się uzbroił w silny oskard, stojący przy sa­mych drzwiach ich domu.
— W drogę! — powtórzył inżynier. — Do widzenia Magdaleno!
— Idźcie z Bogiem! — odrzekła Szkotka.
— A zgotuj nam dobrą kolacyę, żono — zawołał Szymon Ford. — Będziemy głodni za powrotem i nieomieszkamy jej uczcić odpowiednio.







  1. »Sawney« znaczy Szkot tak, jak John Bull jest przezwiskiem Anglika, a Paddy Irlandczyka.
  2. Stacye kąpielowe w okolicach Edynburga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.